Niepodobieństwa rodzinne

Adam Woźniak

„Rozrzucone” Liliany Hermetz są nie tylko zapisem kilkudziesięciu lat historii, lecz także diagnozą kryzysu kosmopolitycznej utopii. Inni są tu wciąż raczej zagrażającymi „obcymi u bram” niż obietnicą owocnego spotkania

Niepodobieństwa rodzinne

Jeszcze 2 minuty czytania

Niepodobieństwa rodzinne

W pierwszej powieści Liliany Hermetz wewnętrzny głos narratorki pytał prowokująco: „Wydaje ci się, że ludzi interesuje twoje pisanie? Bajanie. Wyważanie otwartych drzwi”. Kogoś najwyraźniej zainteresowało, a obecność drzwi okazała się raczej obojętna, bo do literackiego świata autorka weszła raczej z nimi niż przez nie. Jednak złośliwy głos, wprawdzie z opóźnieniem, ale stał się proroczy. Bohaterka drugiej powieści (współczesna 65-letnia pisarka, koleżanka Houellebecqa) postanowiła urządzić rewolucję seksualną, w ramach której szokowała literacki światek otwartością, z jaką doświadczała swego ciała i o nim opowiadała. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że od kilku dekad seksualność objęta jest raczej nakazem niż zakazem mówienia i działania. W „Costello” autorka rzeczywiście mocowała się więc z bytem mocno wątpliwym.

Na kartach trzeciej powieści Hermetz niczego już nie wyważa, z niczym nie walczy, rzadziej bywa erudytką, a spóźnioną o kilka dekad publicystką nie jest wcale. Po prostu opowiada i – przynajmniej jeśli chodzi o znaczną część książki – robi to znakomicie. „Rozrzucone” to świadectwo losów kilku pokoleń, zapoczątkowanych przez cztery siostry zamieszkujące polsko-ukraińskie pogranicze: Anastazję, Katarzynę, Ksenię i Annę. Bohaterki te rzucane są po świecie – najpierw w wyniku wojennych, a potem ekonomicznych zawirowań. Córka Katarzyny, Maria, z robót przymusowych dostaje się aż do Francji, gdzie wychodzi za Alzatczyka, i to właśnie polsko-ukraińsko-alzacko-francuskie spotkania (i ich warianty) organizują fabułę powieści.

Liliana Hermetz, „Rozrzucone”. Wydawnictwo Literackie, 400 stron, w księgarniach od maja 2021

Świat utworu pomyślany jest z rozmachem. Ogromną przestrzeń porządkują już nie skromne drzwi, lecz granice – państw i języków. Przekroczenie tych drugich okazuje się zwykle trudniejsze. Nawet za komuny mieszkającej we wschodniej Polsce Kseni łatwiej uzyskać wizę na wyjazd niż dogadać się z francuskimi kuzynami. Ksenia jest w ogóle dobrą syntezą problemów z komunikacją, z którymi zmagają się bohaterowie. Powierzchowną gościnność, na którą wskazuje grecki źródłosłów jej imienia, łączy z głęboką nieufnością i immunologicznym nadmiarem (sześć warstw ubrań szczelnie izoluje ją od otoczenia). Ta izolacja jest chyba kluczowym tematem utworu, a umiejętne jej odmalowanie największym osiągnięciem Hermetz. Powody komunikacyjnych niedomagań są przynajmniej dwa: język i wojna.

Problemy z językiem i jego granicami pojawiały się już w „Costello”, gdzie bohaterkę prześladowała spłycająca doświadczenie nieadekwatność słów. W najnowszej książce Hermetz problemem są raczej nieprzenikalne mikroświaty, czyli po prostu bańki, w których żyją poszczególni członkowie rodziny. Język, którym się posługują, raczej immunizuje, niż komunikuje. Nie chodzi nawet o nieznajomość słówek i gramatyki. Ksenia i Anastazja mówią na przykład tym samym językiem, a dogadać się nijak nie mogą. Ta pierwsza w dodatku ostentacyjnie śmierdzi i wierzy w zabobony, a więc produkuje i interpretuje znaki, które nie mieszczą się w słowniku pozostałych krewnych. Podobnie – choć nie zawsze w tak efektowny sposób – mijają się światy wszystkich pozostałych członków rodziny. W tym sensie powieść jest nie tylko zapisem kilkudziesięciu lat historii, lecz także diagnozą kryzysu liberalnej, kosmopolitycznej utopii. Rodzinny wstyd wobec krewnych nie jest wprawdzie dokładnie tym samym, co polityczny wstręt do uchodźców, lecz rezultat pozostaje podobny. Inni są tu wciąż raczej zagrażającymi „obcymi u bram” niż obietnicą owocnego spotkania.

Trzeba przyznać, że Hermetz jest medium sprawiedliwym. Autorka oddaje głos wszystkim po równo, wprowadzając czytelnika równie starannie w kolejne – językowe i kulturowe – światy. W tym sensie góruje nawet nad domniemanym mistrzem polifonii Dostojewskim, którego prywatne sympatie dawało się zwykle dość łatwo wyczuć. „Rozrzucone” tworzą natomiast idealne kłącze, w którym trudno ustalić wspólne komunikowalne sensy i nie sposób odgadnąć, co jest centrum, a co peryferiami.

Trudność w kontakcie, immunologiczny nadmiar i tytułowe rozrzucenie nie biorą się jednak znikąd. W większości są skutkiem wojny – w sensie fizycznym (zesłania do obozów pracy) i psychicznym (dziedziczna trauma). Tu również daje o sobie znać mediatorski talent autorki. Hermetz bardzo sprawnie łączy trzy występujące zwykle oddzielnie tryby mówienia o powojennych losach. Po pierwsze, męskocentryczny nurt gorzkiej „żołnierskiej zapłaty” (to słowa Faulknera), a więc trudnego powojennego życia kombatantów. Jego najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem jest chyba bohater powieści Hemingwaya „Słońce też wschodzi” Jake Barnes, który na wojnie stracił męskość – doświadczenie zupełnie niedostępne kobietom. U Hermetz z podobnymi problemami zmaga się Stach, który wobec trwałej kontuzji oka pisze nawet z prośbą o pomoc do frontowego kolegi – Wojciecha Jaruzelskiego.

Autorka, to po drugie, ustawia się jednak w kontrze do narracji żołnierskiej, co sugeruje choćby żeńska końcówka użyta w tytule. Odkopując zapomniane przez dyskurs bohaterski wojenne historie kobiet i dzieci, Hermetz wykonuje ruch podobny do tego, który przyniósł Nagrodę Nobla Swietłanie Aleksijewicz. Być może wojna rzeczywiście nie ma w sobie nic z kobiety, ale kobiety w „Rozrzuconych” mają w sobie coś z przebytej wojny i to „coś” trwale oddziałuje na ich późniejsze losy.

Płynnie przechodzimy więc do nurtu trzeciego, dotyczącego traumy i jej międzypokoleniowej transmisji. Zbliża on „Rozrzucone” do twórczości pisarek opisujących losy drugiego pokolenia po Holokauście (np. Magdaleny Tulli czy Agaty Tuszyńskiej). Dla Hermetz nie jest to zresztą zupełnie nowy motyw. Bohaterka debiutanckiej powieści pisarki dotknięta była syndromem DDA, a lęki z nim związane mimowolnie przenosiła na córkę. Tym razem rodowód traumy jest wojenny. Za zdeterminowane zaszłościami wojennymi można by uznać w gruncie rzeczy większość akcji „Rozrzuconych”, lecz uwikłanie to najdobitniej daje o sobie znać w historii Marysi. Jej wywózka do obozu pracy stanowi rodzinne tabu, do momentu, gdy okazuje się, że do Niemiec wysłana została w zamian za męża jednej z ciotek, a cała akcja zaplanowana została właśnie przez krewną. Historia ta pozostaje niewypowiedziana przez większość utworu, oskarżenia nie padają wprost, ale prawda wciąż wisi między bohaterami. Trauma związana z koniecznością tragicznego wyboru (w przypadku Anastazji) i obozowym życiem (w przypadku Marii) przekracza rodzinny język i skazuje kolejne pokolenia na wieczne niedogadanie. Rodzinna historia wstydu okazuje się natomiast – jak u Tuszyńskiej – rodzinną historią lęku.

Autorce najwyraźniej służą tematy rodzinne, PRL i wiejskie powietrze. Im dalej w miasto i kapitalizm, tym proza Hermetz zachwyca jakoś mniej. Opis rolniczego dnia Kseni jest doskonałym kawałkiem prozy spod znaku Myśliwskiego czy Redlińskiego, a trudne pisarsko dialogi toczone w pogranicznym dialekcie wypadają bardzo autentycznie. Analogiczny fragment miejski usłany jest natomiast częstochowskimi rymami i trąci raczej nieudolnym rapowym freestyle’em niż rymowaną prozą Masłowskiej. Hermetz rymuje „o rety” z „niestety”, „wirują” z „pracują”, a „czasy” z „asy”. Jeśli autorka chciała oddać w ten sposób tempo i banał korporacyjnego życia, to cel można by nawet uznać za osiągnięty. We wcześniejszych partiach książki Hermetz udowadnia jednak, że jej cele artystyczne mogą sięgać nieco wyżej. Wycieczek politycznych i uwag o współczesności jest na szczęście zdecydowanie mniej niż podróży po przykurzonej prowincji.

W trzeciej powieści Liliana Hermetz rozbudowuje wątki zasygnalizowane w dwu poprzednich, a jednocześnie pozbywa się sporej części wad, które można było przypisać jej wcześniejszej twórczości. Na uwagę zasługują szczególnie polifoniczność „Rozrzuconych”, stanowiąca przyjemną odmianę po tendencyjnej „Costello”, oraz ograniczenie popisów erudycyjnych (choć niektóre fragmenty wciąż wyglądają jak łowienie maturalnych punktów za nawiązania kulturowe). Największą zaletą tej powieści jest jednak sposób, w jaki Hermetz obrazuje kilkupokoleniową pracę nad rozbrojeniem wojennych traum.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).