Łowca jubilerów
fot. Krzysztof Bieliński

9 minut czytania

/ Muzyka

Łowca jubilerów

Marcin Bogucki

Mariusz Treliński próbuje stworzyć w operze „Cardillac” Paula Hindemitha psychodeliczny trip, z neonową wizją miasta przyszłości w tle. Nie da się jednak uzyskać takiej immersji w dziele, które kalejdoskopowo zmienia formy

Jeszcze 2 minuty czytania

Po „Halce”, czyli moniuszkowskim skoku w bok, Mariusz Treliński powrócił do modernizmu i mrocznych oper z pierwszej połowy XX wieku. Tym razem wybór padł na „Cardillaca” Paula Hindemitha z 1926 roku – kompozytora całkowicie nieobecnego na polskich scenach, choć ważnego dla historii muzyki i wystawianego w krajach niemieckojęzycznych. Opera ta jest próbą połączenia dwóch zupełnie odmiennych nurtów estetycznych: ekspresjonizmu i nowej rzeczowości. Hindemith operuje kontrastami i umiejętnie steruje emocjami publiczności, jednocześnie jednak używa do tego form muzycznych wziętych z instrumentalnej muzyki barokowej (fuga, passacaglia, kanon). Co jest tu ważniejsze – gra subiektywnych emocji czy obiektywnych form? To największy paradoks kompozycji i największe wyzwanie dla inscenizatorów.

Libretto oparte jest na opowiadaniu „Panna de Scudéry” E.T.A. Hoffmanna, choć ingerencja w tekst dokonana przez Ferdinanda Liona i kompozytora była znaczna: zrezygnowano całkowicie z tytułowej kobiecej postaci i uproszczono historię bohaterki próbującej rozwikłać historię morderstw, w które wplątany jest jubiler René Cardillac. W operze zagadka jest pretekstem, na pierwszy plan wysuwa się temat moralnej odpowiedzialności sztuki i artysty. Problem w tym, że wątek ten zupełnie nie interesował Trelińskiego. Wraz z dramaturgiem Marcinem Cecko skupili się oni na innym aspekcie osobowości Cardillaca. W ich ujęciu to historia seryjnego mordercy, który przypadkiem jest także jubilerem. Akcja została przeniesiona z XVII-wiecznego Paryża do dalekiej przyszłości – metropolii Paris-Sinai. Reżyser korzystał już wcześniej z konwencji kina noir, tym razem pożenił ją z inną estetyką – cyberpunkiem, co może wydać się przedsięwzięciem karkołomnym. Twórcy wczytali się raczej w opowiadanie Hoffmanna niż w libretto Hindemitha i w futurystycznej dystopii próbowali odnaleźć nastrój niepokoju panujący na ulicach miasta terroryzowanego zarówno przez mordercę, jak i policję.

Zmian dokonanych w spektaklu względem oryginału jest tyle, że trudno je wszystkie wymienić. Najważniejszym zabiegiem jest wprowadzenie nowych funkcji bohaterów. Mimo że sprawą Cardillaca zajmuje się aż dwóch detektywów (tenor Pavlo Tolstoy i bas Wojtek Gierlach), trudno jednak z napięciem oglądać ten kryminał. Opera Hindemitha pozbawiona jest bowiem suspensu. To nie opowieść detektywistyczna, lecz dramat idei. Jedynie Cardillac (Tomasz Konieczny) wymieniony jest w operze z nazwiska, inne postacie, podobnie jak chór, odgrywają rolę służebną i stanowią lustra, w których przegląda się tytułowy bohater. Treliński pozbawia jubilera podstawowej sprężyny działania, czyli motywu – zamiast odbierać klientom wcześniej wydane kosztowności, z którymi nie może się rozstać, umieszcza on w oczodołach ofiar diamenty, co jest gestem będącym rodzajem zbrodniczego podpisu. Wiemy od razu, kto zabija – w pantomimicznym wstępie, jeszcze zanim z kanału orkiestrowego dobiegną pierwsze dźwięki, widzimy jak Demon, niemy sobowtór jubilera grany przez tancerza (Robert Wasiewicz), brutalnie obchodzi się z jedną ze swoich ofiar. Brak motywu i brak suspensu – to dwa powody, dla których trwająca nieco ponad półtorej godziny opera może nużyć.

Scena skąpana jest w światłach neonów, LED-ów i ekranów. Cały spektakl podporządkowany jest wielopiętrowej konstrukcji architektonicznej złożonej z kilku kubików. Jej ruch na obrotówce pozwala na szybkie zmiany miejsca akcji i wyznacza rytm spektaklu. Wykreowany świat jest mocno wystylizowany – scena operowa zabiera cyberpunkowi trashowy sznyt i przerabia na wersję glamour. Takie są dizajnerskie wnętrza Borisa Kudlički: sterylny zakład-sklep Cardillaca, mieszkanie z wolnostojącą wanną, bar z pięknymi neonami. Wszelkie brudy są w spektaklu wyestetyzowane – morderca zabija nie jednym ciosem noża, lecz torturuje ofiary, a na koniec podwiesza pod sufitem, wykorzystując do tego wyrafinowaną japońską sztukę wiązania.

Treliński mówił, że „Cardillac” jest dla niego przewrotną historią o upadku patriarchatu. Męskie figury kompromitują się co i rusz – czy są to niezdarni detektywi w obowiązkowych prochowcach i kapeluszach, kochanek córki Cardillaca przedstawiony jako młody anarchista z długimi jaskrawozielonymi włosami (Wojciech Parchem), czy sam jubiler ocierający się o szaleństwo. Problematyczne są jednak postacie kobiece: córka Cardillaca to zagubiona gotka (Izabela Matuła), pusta Dama pragnąca klejnotów przypomina Marilyn w różowej sukni z filmu „Mężczyźni wolą blondynki” (Katarzyna Szymkowiak), w III akcie pojawiają się półnagie anioły śmierci jeżdżące na mieniących się światełkami wrotkach. Trudno odnaleźć choćby jedną postać, która nie zostałaby narysowana grubą kreską. Przeszczep komiksu do opery, przynajmniej w przypadku tej historii, ewidentnie się nie przyjął.

fot. Krzysztof Bieliński


Najważniejsza zmiana dotyczy jednak finału dzieła. To nie rozwścieczony tłum rozszarpuje Cardillaca, gdy dowiaduje się o jego zbrodniach, lecz córka podnosi pistolet na ojca. Treliński wprowadza niejako podwójne zakończenie. W połowie trzeciego aktu na ekranie pojawiają się filmowe napisy końcowe. Scena kaźni i happy end rozgrywane są już niejako w głowie umierającego jubilera. Scena ta została zainscenizowana w formie groteskowego telewizyjnego show. Szczęśliwe zakończenie jest u Trelińskiego pozorne – na koniec córka wdziewa fartuch ojca: symbol mordercy. Patriarchat, mimo wszystko, trzyma się mocno.

Trudno się odnieść do strony muzycznej spektaklu. Dyrygent Tim Murray próbował raczej zgrać orkiestrę z biegającymi po obrotówce śpiewakami niż pokusić się o własną interpretację partytury. Zaprojektowana scenografia działała zabójczo na akustykę. Głos śpiewających gdzieś w głębi sceny wokalistów niknął w przestrzeni wielkiej sceny. Nie pomagał im także dyrygent. Paul Hindemith, „Cardillac”, Mariusz Treliński (reż.), Tim Murray (dyr.), libretto: Ferdinand Lion i kompozytor, Teatr Wielki – Opera Narodowa, premiera 25 czerwca 2021Paul Hindemith, „Cardillac”, Mariusz Treliński (reż.), Tim Murray (dyr.), libretto: Ferdinand Lion i kompozytor, Teatr Wielki – Opera Narodowa, premiera 25 czerwca 2021Co prawda Hindemith operuje powiększoną orkiestrą kameralną, ale zaopatrzoną w baterię instrumentów dętych i perkusyjnych. Murray nie dbał o to, by śpiewacy byli słyszalni, nie zachowywał także proporcji między poszczególnymi sekcjami (na pierwszy plan wysuwały się dęte blaszane, ze wszechobecną tubą). Szkoda, że nie można było w pełni usłyszeć świetnie dobranych do głównych ról polskich solistów. Najlepiej przez orkiestrę przebijał się Tomasz Konieczny – śpiewak znany z ról Wagnerowskich. Choć opera Hindemitha przeciwstawia się tej tradycji operowej, głos Koniecznego, mającego w swoim dorobku m.in. rolę Alberyka, jest idealny do roli Cardillaca. Wykreował on postać socjopaty mającego obsesję na punkcie czystości, jednocześnie władczego i zagubionego, fascynującego i odpychającego. Jako córka gotka bardzo dobrze sprawdziła się Izabela Matuła – bogata, dramatyczna barwa głosu śpiewaczki sprawiała, że postać ta nie była pozbawiona wewnętrznej siły, co podkreślało tylko tragiczny los uzależnionej od woli ojca dziewczyny. W roli Oficera (w inscenizacji Trelińskiego: Młodego) wystąpił Wojciech Parchem, który próbował nie tylko oddać wyrywność chłystka-anarchisty, lecz także pewnie wykonywał wszystkie mordercze dźwięki tej tenorowej partii. Treliński popełnił największy chyba grzech reżysera w operze – całkowicie zapomniał o śpiewakach i ich roli. Widać to było już w początkowych scenach, gdy chór śpiewa zza kulis, zaś Dowódca Żandarmerii (w inscenizacji warszawskiej Komisarz – Artur Janda) pojawia się jedynie na projekcji. Zawiązanie akcji, oparte na mocy chóru, traci w ogóle swoją siłę, a na głos płynący ze sceny trzeba czekać aż do połowy aktu.

Treliński próbował stworzyć w operze psychodeliczny trip na miarę „Wkraczając w pustkę” Gaspara Noé lub neoinor à la „Łowca androidów” Ridleya Scotta z neonową wizją miasta przyszłości w tle. Hindemithowi daleko jednak do techno i acid trance’u wypełniających ścieżkę dźwiękową pierwszego filmu czy ambientowego Vangelisa w drugim – nie da się uzyskać takiej immersji w dziele, które kalejdoskopowo zmienia formy. Dlatego też oglądając tego „Łowcę jubilerów”, ma się wrażenie całkowitego braku połączenia warstwy wizualnej i dźwiękowej – atak na wszystkie zmysły prowadzi do dezorientacji. Gdy opada kurtyna, w głowie zostaje jedynie pustka.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)