Kampowe serce Europy
fot. Andres Putting

19 minut czytania

/ Muzyka

Kampowe serce Europy

Marcin Bogucki

Łatwo jest krytykować Eurowizję, dużo trudniej dostrzec jej potencjał. Jest to jedna z niewielu muzycznych utopii skupionych wokół idei europejskiej, która w silny sposób jednoczy ludzi

Jeszcze 5 minut czytania

„Odważ się marzyć” – tym optymistycznym sloganem promowano tegoroczną Eurowizję. Co jednak zrobić, jeśli nasze marzenia kłócą się z dążeniami innych? Na początku maja, gdy w Tel Awiwie rozpoczynały się pierwsze próby do konkursu, w Strefie Gazy zginęło sześć osób. Był to atak odwetowy Izraela, który przeprowadził 250 nalotów rakietowych w odpowiedzi na wystrzelenie 400 rakiet przez Hamas i Islamski Dżihad. Napięta sytuacja między Izraelem a Palestyną trwa od marca – od tego czasu w Strefie Gazy po stronie palestyńskiej protestuje tysiące osób domagających się zakończenia blokady terytorium, po drugiej stronie granicy Izrael gromadzi wojsko, w tym czołgi i artylerię. Nie można zapominać o tym kontekście, pisząc o tegorocznym konkursie.

Izrael nie jest pierwszym krajem goszczącym Eurowizję, w którym toczy się konflikt zbrojny. Dwa lata temu konkurs odbył się przecież na Ukrainie prowadzącej na wschodzie wojnę z prorosyjskimi separatystami. Sytuacja w tym roku była jednak inna – to Izrael oskarżano o bycie ciemiężycielem. Głosy dotyczące bojkotu Eurowizji pojawiły się tuż po zwycięstwie Netty w Lizbonie. Ruch BDS (Boycott, Divestment and Sanctions) postulujący całkowite zerwanie kontaktów z Izraelem wskazywał na strategię „artwashingu” i „pinkwashingu” stosowaną przez ten kraj, czyli wykorzystywania sztuki oraz osób LGBT jako nowoczesnej zasłony dymnej dla reżimu prowadzącego ksenofobiczną politykę. W projektach graficznych promujących bojkot eurowizyjne logo z serduszkiem w środku zostało oplecione drutem kolczastym.

Dochodzimy tu do kluczowego, oczywistego chyba dla większości paradoksu Eurowizji – jej deklarowanego apolitycznego charakteru i rzeczywistego politycznego kontekstu. Trzeba podkreślić, że konkurs nie jest eksterytorialną inicjatywą funkcjonującą w neutralnej przestrzeni, lecz narzędziem europejskiej soft power. Idealnym produktem zachodniej kultury przepełnionej okrucieństwem i niesprawiedliwością, która wykorzystuje sztukę, by ukryć je pod kolorową powierzchnią.

Tegoroczne dyskusje na temat udziału w konkursie można porównać do tych, które odbyły się w 2009 roku, gdy gospodarzem była Rosja, niewstydząca się swojej homofobicznej polityki. Tam także namowy do bojkotu spełzły na niczym. Postawiono raczej na inną strategię – rozkręcenia medialnego szumu wokół sytuacji wewnętrznej kraju i łamania praw człowieka. Alternatywą do bojkotu było zatem trollowanie – próba krytyki od wewnątrz. W tym roku paru artystów postarało się o dodanie kilku rys na idealnie gładkiej eurowizyjnej powierzchni.

fot. Andres Putting

Przygotowania do konkursu w Izraelu przypominały ukraińską drogę przez mękę sprzed dwóch lat. Kontrowersje dotyczyły samego miejsca, w którym miałby odbyć się konkurs – w obliczu politycznych sporów wokół Jerozolimy postawiono na „gejowską Mekkę”, czyli Tel Awiw. Sprawy organizacyjne toczyły się raczej niemrawo – dopiero pod koniec lutego rozpoczęto sprzedaż biletów (których cena mogła swoją drogą zniechęcać do ich kupna), czasem tylko wybuchały skandale, jak w przypadku niedostatecznych przygotowań hali pod względem bezpieczeństwa, do których musiał się ostatecznie dorzucić premier Netanyahu. Eurowizyjni fani bardziej niż kolejnymi muzycznymi propozycjami żyli dramą – wycofaniem się Bułgarii z konkursu, polityczno-finansowymi zawirowaniami wokół ukraińskiej propozycji, która w końcu nie została zaprezentowana w konkursie, ksenofobicznymi komentarzami premiera Włoch po wyborze zwycięzcy konkursu w San Remo. Na początku roku w notowaniach bukmacherów pierwsze miejsca zajmowała wspomniana piosenka autorstwa włoskiego rapera z egipskimi korzeniami – Mahmooda, holenderska ballada Duncana Laurenceʼa oraz taneczny przebój ze Szwajcarii Luki Hänniego. Czekano jednak ciągle na wybór wewnętrzny Rosji oraz wynik szwedzkiego Melodifestivalen.

W tym roku sponsorem konkursu była platforma MyHeritage ułatwiająca użytkownikom odnajdywanie przodków – idealny partner dla Izraela, kraju stworzonego przez imigrantów. Wydaje się, że wybór prowadzących konkurs także był nieprzypadkowy. Organizatorzy zdecydowali się na parytet – dwóch mężczyzn i dwie kobiety o bardzo różnych korzeniach: prezenterzy telewizyjni Erez Tal i Assi Azar pochodzą z żydowskich rodzin, w których żyłach płynie algierska, uzbecka i jemeńska krew, ojciec prezenterki Lucy Ayoub jest arabskim chrześcijaninem, matka zaś aszkenazyjską Żydówką, czwarta prowadząca – supermodelka Bar Refaʼeli pochodzi zaś z żydowskiej rodziny o europejskich korzeniach.

W zeszłym roku Portugalia postawiła na wątki marynistyczne, w tym roku motywem przewodnim sceny był trójkąt nawiązujący do gwiazdy Dawida. Zamiast statków i kompasów pojawił się samolot – pojemna metafora, którą można odnieść zarówno do migracyjnej historii kraju, jak i jej turystycznej teraźniejszości. Okrzykiem „Hallelujah, Tel Aviv!” Netta otworzyła ceremonię prezentacji kandydatów. Przy orkiestrowej parafrazie piosenki „Hallelujah”, która w 1979 roku dała Izraelowi drugie w historii zwycięstwo, Netta – jako kapitan eurowizyjnego boeinga – przyleciała do Tel Awiwu z uczestnikami finału. Sekwencja wideo nie była może najbardziej porywająca, ale organizatorzy postarali się rozruszać widzów znanymi orientalno-danceʼowymi piosenkami. Na scenie zaprezentowała się więc m.in. Dana International w coverze prideʼowego hitu „Tel Aviv” Arisy i Omera Adama oraz swojej zwycięskiej „Divie”, pojawił się także Nadav Guedj z pamiętnym „Golden Boyem”.

fot. Andres Putting


W finale konkursu wzięło udział 26 krajów. Jak wiadomo, Eurowizja balladami stoi – można było więc przebierać w nich do woli. Wybór tego gatunku nie jest niczym niezwykłym. Od czasu, gdy podział głosów rozkłada się fifty-fifty między jurorów i widzów, jest to po prostu jedna z najbezpieczniejszych strategii. Coraz większym problemem staje się jednak wyróżnienie się w takiej masie i przekonujący występ – to kwestia zarówno piosenki, jak i prezentacji scenicznej.

Różne pomysły na kobiecą balladę zaprezentowały Serbia i Macedonia Północna. Nevena Božović z Serbii grała „nogą Angeliny” w czarnej eleganckiej sukience. „Kruna” wypełnia idealnie ramy gatunku power ballad – mocny wokal i rockowe dodatki uzupełnione zostały w niej jeszcze bałkańską nutą. Spójne i przewidywalne były też wizualizacje pękającego lodu towarzyszące tej smutnej balladzie kobiety błagającej o miłość. Zupełnie inne przesłanie starała się ponieść w świat Tamara Todewska z Macedonii Północnej. Proud” to piosenka feministyczna – hymn siostrzeństwa i wolności wykorzystujący jako tło czarno-białe zdjęcia kobiet. Pod względem muzycznym nie był to może najbardziej oryginalny kawałek, ale zaśpiewany został z zaangażowaniem.

Ze względu na uniwersalny przekaz Todewska wybrała międzynarodowy angielski, Božović śpiewała po serbsku, wplatała jednak frazy angielskie. Jonida Maliqi z Albanii zdecydowała się na radykalniejszy krok i użycie języka ojczystego. „Ktheju tokës” to ballada wykorzystująca etniczne klimaty (flety, bębny, ornamenty w partiach wokalnych), podobna w tym jest trochę do zwycięskiej piosenki Dżamały sprzed trzech lat. Ukraińska piosenkarka postanowiła jednak opowiedzieć poprzez nią tragedię Tatarów krymskich, Maliqi postawiła zaś na uniwersalne przesłanie – miłosny ogień, który pojawia się jako tło jej występu.

Izrael w tym roku zdecydowanie nie chciał wygrać drugi raz z rzędu – wysłał na Eurowizję piosenkę „Home” o nieznośnym wręcz rozmachu i patosie, która brzmi, jakby została wyciągnięta z amerykańskiego musicalu sprzed 40 lat. Z pewnością nie pomógł jej także wykonawca – Kobi Mariami z „balonującą” emisją w refrenie przywodzącą na myśl Cher. Gdyby Izrael nie miał zagwarantowanego miejsca w finale, z pewnością by przepadł.

Oprócz ballad najwięcej było w tym roku propozycji popowych, i to w różnych postaciach. Znalazł się wśród nich przypominający naszą Margaret pod względem muzycznym i scenicznym Chameleon” Micheli z MaltyReplay” Tamty z Cypru – taneczny banger próbujący powtórzyć zeszłoroczny sukces Eleni Fureiry (zamiast żywych kolorów i fryzury à la Beyonce pojawił się efekt mokrych włosów i czarny fetyszowy lateks). Do sprawdzonych wzorców odwoływały się także Szwajcaria i Szwecja. Piosenka She Got Me” Luki Hänniego reprezentuje gatunek, który można nazwać eurocito – lokalną odmianą latynoskiego popu. Jest ona przyjemna do gibania się, dodatkowo uzupełniona dobrą wizualizacją wziętą jakby z zeszłorocznego występu szwedzkiego (scena zalana czerwienią). Do popularności piosenki przyczynił się niewątpliwie także urok samego piosenkarza oraz jego lekko prześwitująca koszulka. Gospelowy chórek pomógł w zeszłym roku Cesárowi Sampsonowi dostać się prawie na sam szczyt tabeli, był także podporą Johna Lundvika ze Szwecji. Jego popowo-soulowo piosenka „Too Late for Love” rozwija się powoli, ale w refrenie trudno nie zacząć kręcić nóżką, strzelać palcami i klaskać, ekstaza następuje zaś wraz z pojawieniem się na scenie kobiecego chórku (mamas – jak o nich mówił Lundvik).

Michela (Malta), fot. Andres PuttingTamta (Cypr), fot. Thomas HansesJohn Lundvik (Szwecja), fot. Thomas Hanses


Zadziwiająca jest eurowizyjna nostalgia za starymi dobrymi czasami, kiedy nie trzeba było oglądać się na kręcących nosem jurorów, lecz po prostu iść na całość z najbardziej przaśnym bitem lub najbardziej zwariowanym pomysłem. W tym roku wspominaną z rozrzewnieniem dekadą były pierwsze lata XXI wieku. Pamiętacie biały garnitur Justineʼa Timberlakeʼa sprzed ponad dziesięciu lat? W Tel Awiwie nosili go m.in. turecki wokalista Serhat reprezentujący San Marino i Sergiej Łazariew z Rosji.

Serhat to legenda Eurowizji – brat bliźniak Leonarda Cohena , który przerzucił się na pop i dance. W tanecznej piosence prostej jak jej tytuł (Say na na na”) udało mu się zgubić tonację, co nie przeszkodziło mu jednak w dostaniu się do finału. Jak to możliwe, że ta piosenka zdobyła taką popularność? Beka lub nostalgia – to jedyne dwa motywy, które przychodzą mi do głowy (być może jednak Serhat zebrał także głosy przeznaczone dla Turcji, która kolejny raz nie zdecydowała się wystąpić w konkursie).

Serhat (San Marino), fot. Thomas HansesSerhat (San Marino), fot. Thomas Hanses

Innym dziwnym przypadkiem jest piosenka „Spirit in the Sky” norweskiego zespołu KeiiNO. Brzmi zupełnie jakby została przygotowana na Eurowizję 2005 – dominuje w niej mocny danceʼowy bit. Naprzemiennie pojawia się w niej męski i kobiecy wokal, w pewnym momencie jednak, ni stąd, ni zowąd, dołącza do nich trzeci wokalista z joikiem – lapońskim rodzajem śpiewu ludowego. Brzmi on jednak nie jak szlachetne odwołanie do dawnej tradycji muzycznej, lecz groteskowy wtręt. Także i tę piosenkę pokochali telewidzowie, zapewniając jej wysokie miejsce (najwyższa liczba punktów z televotingu!).

Pozwiedzajmy jednak dół tabeli. Warto w tym miejscu wspomnieć, że kolejność ta różni się od podanej podczas finału, a to ze względu na błąd systemu, który przeliczał wyniki białoruskiego jury. Poprawka wprowadzona przez organizatorów wpłynęła na pozycję niektórych krajów, ale nie tych, które dotarły do najważniejszych trzech pierwszych miejsc.

Zarówno na ostatnim, jak i na pierwszym miejscu znalazły się w tym roku ballady. Trudno mi jest powiedzieć coś więcej o piosence Michaela Riceʼa z Wielkiej Brytanii „Bigger Than Us”, gdyż ani razu chyba nie wysłuchałem jej w całości (jeśli nawet eurowizyjny fan nie jest w stanie dobrnąć do końca, wiedz, że nie jest dobrze). Utwór ten mógłby zostać zamknięty w gablocie i pokazywany jako wzorzec piosenki przeznaczonej do trzymania się za ręce i bujania.

Niemcy tradycyjnie już szorują dno tabeli. Po korekcie głosów białoruskich spadli z trzeciego od końca na przedostatnie miejsce. W zeszłym roku jednak znaleźli się na niespodziewanie wysokim miejscu. Apetyty były zaostrzone, ale klęska – sromotna. Prezenterka podająca wyniki musiała zakomunikować, że w głosowaniu widzów wokalistki zespołu S!sters nie otrzymały ani jednego głosu. Trudno się jednak dziwić. W założeniu ich piosenka „Sister” miała być wzniosłym hymnem opowiadającym o siostrzeństwie, rozumianym szeroko jako kobieca solidarność. Zabiła ją jednak banalna strona muzyczna oraz niezbyt precyzyjne, a przy tym beznamiętne i nieprzekonujące, wykonanie.

Na trzecim miejscu od końca uplasowała się Białoruś. To kolejny przypadek nostalgii za zeszłą dekadą – piosenka mogłaby z powodzeniem zostać puszczona w radiu RMF. Utwór Zeny składa się właściwie tylko z powtarzanego w kółko refrenu „Yes, you gonna like it”, choć nie jest to może najgorszy element występu – na przyznawaną przez fanów Nagrodę im. Barbary Dex za najgorszy eurowizyjny strój zasługuje także jej kostium: ubrana w białe kozaki do połowy uda piosenkarka wyglądała jak zła siostra Baby Spice. Równie źle zostali ubrani towarzyszący jej tancerze z versacopodobnymi T-shirtami.

Zena (Białoruś), fot. Andres PuttingZena (Białoruś), fot. Andres Putting

W ramach przerywnika między występami a liczeniem głosów organizatorzy zapewnili jak zwykle moc atrakcji. Świetnym pomysłem wydawała się „eurowizyjna stonoga” (switch song), w której znani wykonawcy poprzednich edycji konkursu wykonywali piosenki innych, i to na ich oczach (w zabawie wzięły udział legendy: Conchita Wurst, Måns Zelmerlöw, Eleni Fureira i Wierka Serdiuczka). Pod względem muzycznym covery okazały się jednak nie najlepiej przygotowane, całość zaś – przerywana wstawkami prezentera – wyszła dość statycznie. Wszyscy zresztą czekali na występ jednej osoby. Od początku roku spekulowano, że Madonna wystąpi na Eurowizji, do ostatniej chwili organizatorzy nie chcieli oficjalnie potwierdzić, że to rzeczywiście się wydarzy (informacja została podana z ust organizatorów dopiero podczas drugiego półfinału). Jak to możliwe, że Eurowizję stać na występ gwiazdy tego formatu? Otóż nie stać. Piosenkarka przyjechała na zaproszenie kanadyjsko-izraelskiego milionera Sylvana Adamsa.

Występ Justina Timerlakeʼa w 2016 roku nie zapisał się szczególnie w annałach Eurowizji, wyczyn Madonny ma jednak spore szanse się zapisać – jako jeden z najgorszych w historii. Piosenkarka zaprezentowała „Like a Prayer” w otoczeniu zakapturzonej scholi gregoriańskiej, zawodząc przy tym niemiłosiernie. Nieco lepiej wyszła jej nowa piosenka „Future” śpiewana wspólnie z raperem Quavo. Pomógł jej w tym nie tylko autotune, ale także dużo ciekawsza oprawa sceniczna. Na scenie wystąpiły tancerki ubrane w maski gazowe, które kontrastowały z zawieszonymi na piersi girlandami kwiatów – niepokojące zestawienie beztroski i zagrożenia doskonale oddawało atmosferę tegorocznego konkursu. Madonna, w tajemnicy przed organizatorami, postanowiła też politycznie strollować Eurowizję – na plecach obejmujących się tancerzy można było w pewnym momencie zobaczyć dwie flagi: Izraela i Palestyny, co spotkało się z wyraźnie słyszalnym buczeniem. Podobną reakcję zgotowała publiczność zespołowi Hatari z Islandii określającym się jako „antykapitalistyczny zespół techno-BDSM”, który podczas liczenia głosów wyciągnął szaliki z napisem „Palestyna” i flagą kraju.

Przejdźmy jednak do top 3. „Thunders and lightning, itʼs getting exciting” – śpiewał w 2016 roku Siergiej Łazariew. Grzmoty i błyskawice pojawiły się także i w tegorocznej edycji, w której piosenkarz wystąpił z balladą „Scream”. W zajęciu trzeciego miejsca bardziej niż jednostajny pod względem dramaturgii kawałek pomogły mu wizualizacje wykorzystujące efekty lustrzanego odbicia i figurę sobowtóra. Łazariew po heroicznej walce wewnętrznej rozbija lustro i pozbywa się toksycznych głosów krzyczących w jego głowie.

Na drugim miejscu znalazła się piosenka włoska, i to śpiewana w ojczystym języku. Hip-hop nieczęsto trafia na Eurowizję, nie była to jednak hardkorowa nawijka, ale melodyjny rap. Gatunek ten nadaje się idealnie do narzekania i krytykowania – tę jego cechę wykorzystał Mahmood, który w swojej piosence czyni wyrzuty ojcu zainteresowanemu wyłącznie pieniędzmi („Soldi”), a nie kontaktem z dzieckiem. Piosenkę można interpretować jednak także szerzej – jako diagnozę kryzysu męskich wzorów. Szkoda, że Mahmood zdecydował się wystąpić nie sam, lecz z tancerzami – odebrało to ciężaru jego osobistemu wyznaniu.

Mahmood (Włochy), fot. Thomas HansesMahmood (Włochy), fot. Thomas Hanses

Zwycięzcą, zgodnie z oczekiwaniami bukmacherów, została w tym roku Holandia. Duncan Laurence to wrażliwy brodacz, któremu do wygranej wystarczyły tylko pianino i lampka. „Ulotność” to słowo, które najlepiej pasuje do jego piosenki „Arcade” wypełnionej „wodną” elektroniką i delikatnym wokalem przechodzącym przy wokalizach w falset. Osobisty wymiar tej ballady o utracie został osiągnięty dzięki użyciu instrumentu – to sam autor, singer-songwriter, mierzy się z osobistą tragedią, którą poprzez muzykę udaje się jakoś oswoić. Przy okazji zaś promuje on wizję innej, nietoksycznej męskości.

 

Po pierwszym półfinale wszyscy martwili się o zdrowie Jacka Kurskiego. Czy prezes TVP przeżył porażkę zespołu Tulia? I czy wytrzymało jego serce, gdy telewizja publiczna w prime timie pokazała dwójkę całujących się mężczyzn przy dźwiękach piosenki transseksualnej wokalistki? Tulii zabrakło dwóch punktów, by dostać się do finału. Ich piosenka „Fire of Love (Pali się)” odznaczała się oryginalnością na tle innych eurowizyjnych propozycji (białe głosy połączone z gitarowym riffem), zespołowi nie udało się jednak wydostać z trójkąta bermudzkiego wyznaczonego przez film „Zimna wojna”, piosenkę „My Słowianie” Cleo i Donatana oraz występ Buranowskich Babuszek. Połączenie tradycji i nowoczesności – tak TVP postanowiła zaprezentować Polskę, zabrakło jednak dobrej scenicznej oprawy.

Patrząc na sukces ubijających masło tancerek i ubranych w tradycyjne pasiaki oraz chusty babć z Rosji, można zaryzykować tezę, że słowiańskie elementy folkowe sprzedają się najlepiej w komicznym entourageʼu. Potrzeba mocnej wizualnie stylistyki, jak w „Zimnej wojnie”, by nadać mu odpowiedni ciężar – tego w statycznym występie Tulii zabrakło. Pozostaje pytanie – czy brak kwalifikacji do finału drugi raz z rzędu oraz słaba oglądalność sprawią, że prezes Kurski odwróci się od konkursu?

Tulia (Polska), fot. Andres PuttingTulia (Polska), fot. Andres Putting

Łatwo jest krytykować Eurowizję, dużo trudniej dostrzec jej potencjał. To jedna z niewielu muzycznych utopii skupionych wokół idei europejskiej, która w silny sposób jednoczy ludzi. Używając zabawy i ironii, konkurs co roku sprawdza granice wspólnoty i granice widzialności. Warto to docenić, nawet jeśli w tym roku kampowe serce Europy zostało owinięte drutem kolczastym.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).