„Wszyscy na pokład!”. Takie, odpowiednio okrągłe i uniwersalne, było hasło tegorocznej Eurowizji, która tym razem odbywała się w Lizbonie. Nawiązywało do geografii Portugalii i historii kraju (choć Portugalczycy są znani z dość niefrasobliwego podejścia do kolonialnej przeszłości). Motywy marynistyczne pojawiały się na każdym kroku. Marynarze (obu płci) pojawili się jako niosący flagi w otwierającej show paradzie finalistów. Nie oszczędzono ani jednej okazji do użycia jakiejś grubej metafory, na przykład Eurowizji jako statku.
Pod względem organizacyjnym od jakiegoś czasu mamy do czynienia z procesem skandynawizacji Eurowizji. Kolejny raz producentem show został Christer Björkman, szwedzki organizator-weteran. W efekcie w skandynawską ramę próbowano wpisać portugalskie treści. W przerwach między występami puszczano ironiczne filmiki przyrodnicze pt. „Planet Portugal” z Davidem Attenburgerem (parodystyczna wersja Davida Attenborougha), który próbował diagnozować stan ducha Portugalczyków. Filmy były ewidentnie stylizowane na szwedzkie przerywniki z wcześniejszych edycji, w których fejkowa rzeczniczka EBU (Europejskiej Unii Nadawców) Lynda Woodruff odkrywała „uroki” skandynawskiego kraju. Attenburger nie dorastał jej niestety do pięt.
Gospodarze konkursu wyciągnęli swojego muzycznego asa z rękawa, rozpoczynając od fado. Jak wiadomo, nie ma bardziej melancholijnej i intymnej muzyki, co raczej kłóci się z samą ideą Eurowizji. Trudno było zbudować wokół tego show, mimo że wystąpiły w Lizbonie królowe gatunku: Ana Moura z towarzyszeniem portugalskiej gitary oraz Mariza z bębniarzami – statystami, niezbyt precyzyjnie markującymi wybijanie rytmu. Starano się także pokazać nowocześniejszą odsłonę fado – paradzie finalistów towarzyszyła muzyka duetu Beatbombers (jak wiadomo, nie ma nic nowocześniejszego na Eurowizji niż skreczujący didżeje).
Telewizyjne show wyszło mało spektakularnie. Zrezygnowano m.in. z LED-owego ekranu z tyłu sceny. Można było korzystać jedynie ze światła i trików telewizyjnych lub posłużyć się dodatkową scenografią i rekwizytami, ewentualnie fajerwerkami. Telewizja portugalska postawiła w tym roku na cztery prowadzące. Ostatnie lata przypominają pod tym względem licytację – odpowiedzią na trzy prowadzące w Wiedniu było trzech prowadzących w Kijowie. Lizbona przebiła tę liczbę, czekamy więc na kolejne rekordy. Problem w tym, że ilość nie przeszła w jakość. Bez wahania wymieniłbym całą czwórkę (zostawiając może Filomenę) na jedną Petrę Mede, szwedzką prezenterkę, która dwukrotnie już prowadziła konkurs. W Lizbonie obyło się bez wpadek, brakowało jednak nieco luzu i poczucia humoru. Żarty prowadzących były wyjątkowo suche, także interakcje z finalistami w green roomie wyglądały dość nieudolnie. Jeśli ktoś dał się namówić na eurowizyjną grę pijacką i wznosił toast po każdej nieudanej próbie rozbawienia publiczności, z pewnością nie wrócił do domu na własnych nogach.
Największych emocji dostarczyły więc same występy, a nie ich otoczka medialna. Salvador Sobral, zwycięzca poprzedniej Eurowizji, Portugalczyk, w Lizbonie wystąpił w przerywniku między występami uczestników a liczeniem głosów. W „Amar pelos dois”, zwycięskiej piosence z zeszłego roku, dołączył do niego jego muzyczny idol – Caetano Veloso. Starszy już brazylijski piosenkarz miał czasem problemy ze śpiewem, niedostatki głosowe przykrywał jednak naturalnym urokiem. Sobral na scenie żyje we własnym świecie – podczas instrumentalnej solówki w pierwszym utworze włożył głowę do pudła fortepianu i rytmicznie w nie walił; kiedy śpiewał, swobodnie gestykulował, udziwniał wciąż melodię piosenki. Jego nonkonformizm jest jednak także jego największym atutem – właśnie za piosenkę wykraczającą poza estetykę Eurowizji został nagrodzony w Kijowie.
Salvador Sobral i Caetano Veloso, fot. Thomas Hanses
Zwycięstwo slow food music nad muzycznym McDonaldem okazało się jednak nietrwałe – w przypadku dwóch najpopularniejszych piosenek, które miały w tym roku szanse na zwycięztwo (z Izraela i Cypru), nie wahano się uruchomić całej machiny widowiskowej, nie szczędzono też fajerwerków.
W finale wystąpiło 26 krajów. Rozstrzał gatunkowy był rzeczywiście znaczny. Na ballady, eurowizyjny standard ostatnich lat, zdecydowały się Hiszpania, Litwa, Irlandia, Portugalia i Niemcy. Prawie wszystkie reprezentacje posiłkowały się dodatkowymi elementami wizualnymi lub choreograficznymi. Ieva Zasimauskaitė z Litwy wystąpiła w towarzystwie hologramów przedstawiających rodzinne zdjęcia, na koniec dołączył do niej na scenie (już w realu) jej prawdziwy mąż. Podobny efekt wykorzystała Hiszpania, wysyłając na Eurowizję zakochaną parę – młodziutkich piosenkarzy Amaię i Alfreda, którzy śpiewali bardziej do siebie niż do publiczności. Irlandia postawiła na inną strategię – granie na pokaz homoseksualną kartą. Do uniwersalnej piosenki o miłości śpiewanej przez Ryana OʼShaughnessyʼego przy gitarze dodano dwóch tancerzy odgrywających – bardzo metaforycznie i subtelnie – historię pary zakochanych.
Fani rocka mogli poczuć się usatysfakcjonowani – dostali w finale do wyboru: country z Holandii (bardzo dziwny występ Waylona z czterema czarnoskórymi tancerzami), lekki rock z Danii (Rasmussen i jego „Wikingowie”), progresywny rock z Albanii (Eugent Bushpepa z towarzyszeniem gitar i smyczków) oraz metal z Węgier (występ AWS).
Największą różnorodność można było odnotować jednak w grupie piosenek popowych. Szwecja wysłała na Eurowizję chłodny synthpop w wykonaniu Benjamina Ingrosso, operującego czasem głosem à la Justin Bieber, czasem falsetem bardziej w stylu boysbandowym. Oglądając jego zmysłowy taniec w czerwono-niebieskiej poświacie, można się było pozastanawiać, czy w jego piosence „Dance You Off” chodzi na pewno o taniec. Francja postawiła na electropop. Duet Madame Monsieur wykonał utwór „Mercy” – jeden z tych porzucających tematykę miłosną na rzecz zaangażowania społecznego. Opowieść o urodzonej na łodzi dziewczynce imieniem Mercy odnosiła się wprost do tzw. kryzysu migracyjnego. Alexander Rybak z Norwegii, zwycięzca Eurowizji sprzed lat, próbował w tym roku ponownie zdobyć kryształowy mikrofon. Podobnie jak w 2009 postawił na swój największy atut – chłopięcy urok. Problem w tym, że tym razem jego metapiosenka o pisaniu piosenki raziła naiwnością tekstu i nieciekawą aranżacją. Zasłonę miłosierdzia należy spuścić zaś na pomysł inscenizacyjny – grę na niewidzialnych instrumentach. Jeszcze inną strategię wybrały Czechy, które wysłały na Eurowizję Mikolasa Josefa, który ma urok młodego Justina Timberlakeʼa. Jego piosenkę o zdradzie „Lie To Me” można uznać za funkujący rewers „Cry Me a River”. Jako operomana cieszy mnie oczywiście obecność w finale Eliny Neczajewej z Estonii, który pokazał, że czasy Andrei Bocellego i Sarah Brightman się nie skończyły.
Dla fanów folku znalazły się dwa smakowite kąski. Serbska Balkanika postawiła na pseudohistoryczny, geometryzujący kostium, zaś mołdawska formacja DoReDos wykreowała cały slapstickowy show z użyciem ścianki i tancerzy, składający się na zgrabną historię trójkąta miłosnego.
Przez długi czas bukmacherzy obstawiali zwycięstwo Izraela, po pierwszych występach półfinałowych jego miejsce zajął jednak Cypr. Wprowadzony dwa lata temu nowy system oddawania głosów (najpierw jury, potem publiczność telewizyjna) kolejny raz przyprawił niejednego i niejedną o zawał serca. Na czele stawki znalazły się: Austria (do tej pory nie brana pod uwagę jako poważny kandydat), Szwecja, Izrael, Niemcy i Cypr. Napięcie rosło, a z wyścigu o nagrodę odpadały kraje znajdujące się w top 5 po głosowaniu jurorów: najpierw Szwecja (czwarte miejsce od końca wśród widzów), następnie Austria, później Niemcy. Dzięki poparciu publiczności Ukrainie udało się umknąć z dołu tabeli i uplasować w okolicach jej środka. Dość nieoczekiwanie trzecie miejsce w televotingu zajęły Włochy z hymnem o pacyfistycznym przesłaniu. Na ostatniej prostej liczyły się już tylko dwa kraje: Cypr i Izrael. Ostatecznie wygrał Izrael, wyprzedzając Cypr prawie o sto punktów.
Eurowizja to konkurs, w którym piosenki z ostatnich miejsc rankingu są równie ciekawymi przypadkami co te zwycięskie. Na samym dnie klasyfikacji uplasowała się triumfująca w zeszłym roku Portugalia. Była to najskromniejsza piosenka z grupy ballad, niemniej urokliwa i zaśpiewana po portugalsku (na Eurowizji wciąż dominuje angielski). Cláudia Pascoal wydaje się wrażliwą wokalistką, która bardzo przeżywa „O jardim”. Utwór zaczyna się od prostego fortepianowego motywu, do którego dołącza bit, instrumenty i drugi głos, by na koniec powrócić do fortepianowych akordów. Opowiada o stracie, zaś wokalistka bierze słowa mocno do siebie – być może to emocjonalne zaangażowanie Cláudii powodowało u widzów zniecierpliwienie, a nie, jak planowano, wzruszenie? Może propozycja portugalska plasowała się zbyt blisko Sobrala? A może przyczyną niepowodzenia była minimalistyczna inscenizacja?
Kolejne miejsce od końca zajęła Saara Alto. Finlandia przeprowadziła w tym roku selekcję uczestnika, później zaś piosenki. Trudno mi jednak uwierzyć, że utwór „Monsters” został wybrany jako najlepszy, piosenka reprezentuje dość tani europop. Saara, wyoutowana lesbijka, próbowała grać w teledysku queerową kartą, zatrudniając całą grupę nieheteronormatywnych tancerzy. Z kolorowego wideo nie zostało jednak na scenie prawie nic – artystka postawiła na czerń, tancerzy zaś i chórki ubrała w szare mundury z uprzężami. Trudno połapać się, jaki ma to związek z utworem opowiadającym o walce z własnymi lękami (zaprzyjaźnianiu się z potworami spod łóżka).
Saara Alto (Finlandia), fot. Thomas Hanses
Na trzecim miejscu od końca z piosenką „Storm” uplasowała się Wielka Brytania. Popkulturowe mocarstwo od lat walczy na Eurowizji o przedostanie się w górę tabeli. SuRie ma ciekawy głos, piosenka – przesłodzona popowa produkcja – ściągnęła ją jednak w dół (z pewnością nie pomogły także nastroje pobrexitowe). Trzeba jednak pogratulować wokalistce opanowania. Podczas jej występu wbiegł na scenę samozwańczy aktywista i wyrwał jej mikrofon. Udało się go schwytać, SuRie zaś kontynuowała występ, ze zdwojoną siłą powtarzając słowa refrenu.
Przeskoczmy na drugi koniec tabeli. Nieoczekiwanie brązowy medal Eurowizji otrzymał Cesár Sampson z Austrii. Dla niego samego było to także zaskoczenie. Piosenka „Nobody But You” przywodzi na myśl Hoziera (szczególnie początek i fragmenty z gospelowymi chórkami). Jurorzy i widzowie prawdopodobnie docenili w jego przypadku równowagę między wszystkimi elementami: piosenką, wykonaniem oraz inscenizacją. Cesár świetnie śpiewa, nie przesadza z ekspresją na scenie, jednocześnie jednak potrafi nawiązać kontakt z publicznością.
Cesár Sampson (Austria), fot. Thomas Hanses
W pojedynku o pierwsze miejsce Cypr ostatecznie poległ, walczył jednak dzielnie. Eleni Foureira została okrzyknięta europejską odpowiedzią na Beyoncé. Nie chodzi o podobieństwo wyglądu (wyłączając może burzę loków), lecz raczej kwestie artystyczne: profesjonalizm, opanowanie układu choreograficznego, dopracowanie wszystkich elementów występu oraz poziom wokalnego rozbuchania. Pod względem muzycznym piosenka „Fuego” to eklektyczny pop z motywem folkowym i wpadającym w ucho refrenem. Można mieć jednak problem ze zrozumieniem, czemu użyto w refrenie języka hiszpańskiego i co ma oznaczać zaśpiew „Yeah ah yeah ah yeah ay yeah”.
W zeszłym roku ze strony podającego wyniki głosowania jury izraelskiego prezentera padła dramatyczna zapowiedź – w 2018 Izrael może nie pojawić się na Eurowizji ze względu na zamieszanie organizacyjne w tamtejszej telewizji publicznej. Problem udało się jednak rozwiązać i kraj znalazł się w konkursie. Netta od początku była faworytką – jej piosenka „Toy” odnosiła się do aktualnych wydarzeń (akcji #MeToo), ale w przeciwieństwie do piosenki zaprezentowanej przez Francuzów nie stosowała szantażu emocjonalnego, lecz strategię empowermentu: „Iʼm not your toy/ You stupid boy!” śpiewała na tle orientalizującego motywu. Piosenka została napisana przez Dorona Medalie i Stava Bergera. Ten pierwszy od kilku lat produkuje utwory Izraela na Eurowizję. W przypadku Netty poszedł podobnym tropem jak w „Golden Boyu” z 2015 roku – to tak naprawdę trzy piosenki w jednym. Na początku wykorzystany został znak rozpoznawczy Netty, czyli zabawa looperem. Później słyszymy spokojnie śpiewaną zwrotkę z elementami rapu, w refrenie wjeżdżają zaś z całą mocą orientalne smyczki. Wszystkie trzy elementy łączą się w kulminacji piosenki. I tak otrzymuje się eurowizyjny hit.
Izrael próbował w konkursie różnych strategii. Niezbyt opłaca mu się gra kartą polityczną (izraelsko-arabska produkcja „There Must Be Another Way” Noy i Miry Awad z 2009 zajęła 16. miejsce w finale), lepszym rozwiązaniem wydaje się walka o bardziej uniwersalne prawa – był to element decydujący przy wygranej Dany International w 1999 roku, podobnie jest w przypadku Netty. Występ Dany wpisywał się w ideę pinkwashingu – kształtowanie wizji kraju przyjaznego społeczności LGBTQ do legitymizacji działań wobec Palestyńczyków. Netta to inna strona tego samego przekazu, tworzącego obraz cywilizacyjnej misji Izraela, od razu wykorzystana przez polityków w kraju.
Netta z delegacją Izraela, fot. Thomas Hanses
Netta wielokrotnie mówiła o docinkach, że nie jest dostatecznie ładna albo dostatecznie chuda. Jednocześnie jej słowa o celebrowaniu różnorodności brzmią gorzko, szczególnie w kontekście napiętej sytuacji w relacjach Izraela z Palestyną. Oliwy do ognia dolewa fakt, że Tel Awiw już zapowiedział, że nie będzie się starał o organizację konkursu w przyszłym roku. Zostaje więc Jerozolima, co może spowodować jedynie zaostrzenie konfliktu. Temperatura polityczna wokół przyszłorocznej edycji będzie na pewno dużo wyższa.
Reprezentująca Polskę, wybrana w krajowych eliminacjach piosenka „Light Me Up” didżeja i producenta Gromeeʼego oraz szwedzkiego wokalisty Lukasa Meijera nie przeszła z drugiego, łatwiejszego półfinału. Nie winiłbym samego utworu – to nieźle skrojony letni hit z wpadającym w ucho refrenem – jednak wykonanie pozostawiało wiele do życzenia. Już podczas krajowych eliminacji Meijer miał problemy z trafianiem w dźwięki i choćby elementarnym nawiązaniem kontaktu z publicznością, jeszcze gorzej poszło mu niestety na Eurowizji.
Nie wróży to dobrze na przyszły rok. Rozwiązania są co najmniej trzy: albo TVP zrezygnuje z udziału w konkursie (przecież nas tam nie lubią!), albo wyśle dużo bardziej przewidywalną balladę, albo też telewizja zdecyduje się na rezygnację z eliminacji na rzecz wyboru wewnętrznego. Ta ostatnia opcja wydaje się najbardziej pociągająca – jestem ciekaw, jakiego królika z kapelusza wyciągnąłby na Eurowizję prezes Kurski.
DoReDos (Mołdawia), fot. Thomas Hanses
Była to Eurowizja marynistyczna, różnorodna i nieprzewidywalna. Wśród niespodzianek można odnotować brak Azerbejdżanu w finale, szokująco niski wynik Szwecji wśród widzów (czy to świadomy bojkot perfekcyjnych szwedzkich produkcji?). Cieszy konsekwencja niektórych krajów: Bułgarii wysyłającej od jakiegoś czasu bardzo ciekawe piosenki oraz Mołdawii, przywiązanej do tradycji eurowizyjnego kampu. Dla mnie osobiście konkurs w tym roku wygrał gość z widowni, który podczas piosenki Madame Monsieur machał przed kamerą czekoladkami Merci – wspaniała emanacja ducha Eurowizji.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).