Massimo Furlan, „1973”
fot. Pierre Nydegger

Massimo Furlan, „1973”

Agnieszka Kochanowska

Jak to u Furlana wszystko, co widzimy, wymyka się jasnym kategoriom gatunkowym. Elementy kabaretu i burleski spotykają się z filozofią i polityką, fioletowe trykoty z garniturami

Jeszcze 2 minuty czytania

Na dużym ekranie pośrodku sceny blond piękność w klasycznym paziu z lat 70. – niemiecka prezenterka o imieniu, a jakże, Helga – zapowiada konkurs Eurowizji w trzech językach: po angielsku, francusku i niemiecku, rozkładając tak samo entuzjastyczne akcenty w każdym z nich. 18 konkurs, reprezentanci 17 krajów, 400 milionów słuchaczy. Marion Rung z Finlandii „wystąpi w brązowej sukni, która dodaje ciężaru jej sylwetce”. Na scenę przed ekran wchodzi znakomicie przebrany i ucharakteryzowany Massimo Furlan, i śpiewa, odwzorowując jednocześnie gestykulację piosenkarki.

Kolejni reprezentanci i kolejne udane charakteryzacje powodują kolejne salwy śmiechu na widowni. Przewidywalna formuła spektaklu załamuje się jednak po szóstym utworze, zaśpiewanym i odtańczonym brawurowo przez parę Nicole & Hugo, reprezentantów Belgii w obcisłych fioletowych trykotach (do performera dołącza aktorka Anne Delahaye). To, co zaczęło się jako pełna dziecięcej ekscytacji przebieranka, przenosi się w inne rejony, kiedy Furlan – na potrzeby spektaklu Pino Tozzi – zadaje pytanie: po co tu jestem, na co niespodziewanie włącza się szwedzki gitarzysta Swen, odpowiadając erudycyjnym wywodem utkanym z historycznych i filozoficznych odniesień. Jego naukowy żargon, płynący wartkim strumieniem, za którym próbuje nadążyć tłumaczenie, jest zupełnym zaskoczeniem dla rozluźnionej widowni, która zdążyła juz „kupić” rozrywkową formę widowiska.

„1973”, reż. Massimo Furlan. Festival d'Avignon, prem. lipiec 2010
Pokaz w ramach EKK we Wrocławiu 10 września 2011
Swen zadaje pytania: „Czego obrazem jest obraz, który jest Eurowizją?”, przywołuje ideologiczne powody powstania konkursu – stworzenie podstaw wspólnoty kulturalnej na skalę europejską. Teorię o wytworzeniu dzięki Eurowizji nowego wspólnego języka Europy – variété – zderza ze wspomnianym jakby mimochodem Debordem i jego „Społeczeństwem spektaklu”, tak że pojęcie wspólnego języka traci niewinność, nabierając negatywnego wydźwięku unifikacji.

Na scenę wkracza Cliff Richards w czerwonym, połyskliwym kostiumie z Eurowizji, który w zderzeniu z jego erudycyjnym, podanym bardzo serio, monologiem na temat różnic między ikoną a idolem, budzi coś więcej niż efekt komiczny. Jednak naprawdę dziwnie (i prześmiesznie) staje się za sprawą ojca Pina – w tej roli wybitny francuski antropolog Marc Augé we własnej osobie. Spektakl zmienia się w debatę, w tle której występują „wyciszeni” kolejni artyści z eurowizyjnego show. Augé, analizujący w swoich pracach wątki pamięci i zapomnienia, zawsze obecne w twórczości Furlana, w kontekście spektaklu przywołuje swoją podróż do Wenezueli i przypadki „opętania wokalnego”, podczas których przez szamana śpiewa bóg, dający ludziom rady. Spektakl zmienia się w kuriozalne seminarium, gdzie, ramię w ramię, debatują autor „Génie du paganisme” i sobowtóry piosenkarzy, jeszcze przed chwilą z telewizyjnym uśmiechem wyśpiewujące wszystkie te „la la la” i „tam, tam, tam” z repertuaru Eurowizji lat 70.

W miarę rozmowy, znaczenia i teorie wywołane tematem Eurowizji piętrzą się i nakładają – pojawiają się dyżurne hasła europejskich i uniwersyteckich debat: kapitalizm, rynek, rytuał, alienacja, cytaty z Marksa i Freuda. To zderzenie eurowizyjnej tandetnej estetyki z quasi-antopologicznym seminarium (Augé prowadzi je zresztą z kamienną twarzą), oscyluje między nieposkromioną śmiesznością i coraz głębszym efektem obcości.

fot. Pierre Nydegger

Prowadzący debatę Pino Tozzi/Furlan, wygląda na coraz bardziej zagubionego w gąszczu skojarzeń swoich rozmówców, uruchamiając się tylko na niektóre słowa, co jak w lustrze odbija sytuację na widowni. Ni stąd ni zowąd na scenę wkracza podśpiewujący pod nosem techniczny, wyraźnie niezainteresowany rozmową, bez skrępowania krążąc wokół debatantów i odwracając od nich uwagę widzów. Jeden z piosenkarzy, wyraźnie niezadowolony z bycia w tle, przenosi mikrofon na pierwszy plan i odśpiewuje swój kawałek. Obok cały czas toczy się dyskusja. Wreszcie Pino zostaje sam z ojcem i upiera się, żeby koniecznie zaśpiewać ostatni utwór jako Massimo Ranieri – „może tym razem Włochy wygrają”. Z głośników słyszymy jednak komentarz konferansjera, że wygrywa artystka z Luksemburga.

Jak to u Furlana wszystko, co widzimy, wymyka się jasnym kategoriom gatunkowym. Elementy kabaretu i burleski spotykają się z filozofią i polityką, fioletowe trykoty z garniturami. Pojawiające się i urywające w błyskawicznym tempie tematy i wątki, mieszają się ze sobą, wymagając od widza nieustannej czujności, a jednocześnie spektakl nieustannie odwołuje się do dziecięcej emocjonalności i ciekawości (ich uosobieniem jest Pino). Przenikające je przewrotne poczucie humoru sprawia, że niczego nie możemy potraktować do końca serio – nawet, a może przede wszystkim, erudycyjnych debat specjalistów, którzy każdy temat watują ogromną ilością naukowych, odległych od potocznego doświadczenia pojęć. A przecież Pino, alter ego Furlana, chce tylko, wiedziony wspomnieniem z młodości, odszukać stracony czas.

W kontekście wrocławskiego Kongresu ważnym wątkiem w spektaklu okazało się ukazanie napięcia między wypracowywanym modelem europejskim, kojarzonym negatywnie z monokulturą i standaryzacją, a twórczą różnorodnością, o której w inauguracyjnym wykładzie Zygmunt Baumann mówił jako o wyjątkowym potencjale Europy. Oby jedynym wspólnym językiem, który uda nam się wypracować, nie było kiczowate eurowizyjne variété.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.