Wysiadanie

Wysiadanie

Paweł Soszyński

W „Poczekalni” Lupy wszystko ma wysiąść, nie tylko pasażerowie. To wysiadanie nie jest asekurowane przez strukturę – na tym polega radykalność i konsekwencja reżysera. Ta konsekwencja – cnota eksperymentatora – zgubiła sam spektakl

Jeszcze 2 minuty czytania

Lupa w swojej „Poczekalni.0” ani nie obnażył istniejących w jego teatrze zapędów grafomańskich, o czym radośnie informuje na internetowych forach nieformalna grupa wsparcia polskich nieudaczników teatralnych, ani nie zaliczył porażki, bo porażką nie może się, z samej definicji, zakończyć eksperyment artystyczny. We Wrocławiu zrobił zwyczajnie zły spektakl.

Już przed premierą „Poczekalni” reżyser mocno asekurował się terminami „eksperyment” i „improwizacja”, wreszcie „kreacja zbiorowa”, by ta banalna opowieść o banalnych rzeczach, z programowym brakiem finałowej puenty, nie była banałem, ale by bliżej jej było do banlizmu, zamierzonego efektu dotychczas kojarzonego bardziej z literaturą niż sztukami performatywnymi. W „Poczekalni” mamy bowiem do czynienia z programową afabularnością, a nie nieumiejętnością zbudowania narracji. Z ekstremalnym zerwaniem z rozwiązaniami teatralnymi, a nie brakiem na nie pomysłu; „Poczekalnia” jest i ma być formalnie i intelektualnie spustoszona – nie pusta, a właśnie spustoszona. Radykalność tego eksperymentu ma polegać na rezygnacji z teatru jako medium artystycznego, gdzie błyskotliwy reżyser i utalentowani aktorzy kreują znaczenia za pomocą precyzyjnej formy. W te oczekiwania widza Lupa uderza solidnym prawym sierpowym. Na tym jego rola reżysera się kończy. Znać w tej nieobecności Lupy nieustępliwość, nie nieudolność. Znać też jednak kompletne ignorowanie publiczności.

„Poczekalnia.0”, reż. Krystian Lupa i 
kreacja zbiorowa
. Teatr Polski we Wrocławiu,
prem. 8 września 2011
Sztuka bez formy, treść bez znaczeń – na konceptualnym poziomie „Poczekalnia” jest rzeczywiście eksperymentem, okazuje się, że iks na początku pierwotnego tytułu przedstawienia nie był jedynie efektownym i modnym zabiegiem leksykalnym. Ten iks jest kluczem do „Poczekalni”, kluczem-niewiadomą, niewiadomą-celem, niewiadomą z matematycznych równań. Podobnie szybko zdajemy sobie sprawę, że „kreacja zbiorowa” to nie reżyser i aktorzy, a grupa znacznie szersza, być może nawet ta, której – jak chciał Jung – śnią się kulturowe archetypy. Tylko że u Lupy zbiorowości śnią się same iksy.

Na scenie są same iksy, słowa padające ze sceny to iksy. Nie ma więc sensu pisać, co dzieje się na scenie i kto tam co do kogo mówi, bo to wszystko nie ma znaczenia, nie służy do rozumienia. Jeśli ktoś pilnie słuchał, chcąc złożyć wątki dialogów (współpraca scenariuszowa Hanna Klepacka), jeśli bacznie obserwował, by uczynić zadość własnym skłonnościom analitycznym – zbłądził, sam zaliczył porażkę, już na wstępie. Jeśli gdzieś w „Poczekalni” wybrzmiewa nazwa Auschwitz, to nie na prawach znaczącego kontekstu, a już broń boże nie jako podpowiedź, o czym jest ten spektakl, na którą czekamy jak na zbawienie. W „Poczekalni” Auschwitz to słowo-otchłań, słowo czarne, puste, dudniące – jak struga czarnego szlamu lejąca się do wielkiej metalowej studni w instalacji Bałki, pokazywanej w tym samym czasie we Wrocławiu.

Z takich słów-otchłani, ślepych gestów składa się czterogodzinne przedstawienie. Te słowa nie ranią, nie dają do myślenia, nie są przejmujące – ich nie ma. Zresztą Lupa wcale o tym, że ich nie ma, nie chce nam opowiedzieć, nie chce nam też powiedzieć: patrzcie, wy też nie istniejecie, bo Lupa już nic nie mówi. Nie wiadomo: nie chce, nie może, nie potrafi – wyjaśnienie tej sprawy byłoby drastycznym ustępstwem, chwilową rezygnacją z nieistnienia, i to tylko po to, by nawiązać z nami kontakt. Siłą „Poczekalni” jest właśnie zaparcie, nieustępliwość; tylko ona porusza w tym spektaklu, którego nigdy nie było i nie będzie, bo 8 września wcale nie miał on swojej premiery, gdyż nie było ani 8 września, ani Wrocławia, ani Lupy i jego aktorów i ty, jeśli kiedyś pojedziesz na ten spektakl, to – pamiętaj (zapomnisz) – wcale na niego nie pojedziesz. Bo to jest rzecz o tym, żeby nie być. To jest spektakl „0” bezwzględne formy i treści. „Poczekalnia.0” jest wydarzeniem z dziedziny fizyki, nie sztuki.

W „Personie. Marilyn” podobnie banalna, nieważna była pierwsza część spektaklu. Jednak tam pierwsze dwie godziny działały jak nakręcana powoli sprężyna – nie byłoby bez nich ostatnich trzydziestu minut przedstawienia. Finał „Marilyn” nie byłby aż tak wstrząsający, gdyby Lupa nie wzbudził w nas narastającej irytacji, nie doprowadził do rezygnacji, oswabadzającego z myślenia znużenia. To wtedy Lupa oddał strzał prosto między oczy. To przedstawienie miało genialną strukturę – efekt był oszałamiający. W „Marilyn” struktura polegała na wolcie, nagłym skoku z banalnej realności w porażającą metaforę, która cały ten realizm nagle prześwietliła, przepaliła. Natomiast strzały padające w finale „Poczekalni” to kapiszony, strzały puste. Oczywiście takie być musiały: nie można zabić tego, czego nie ma.

W „Poczekalni” chodzi o bezustanne przedłużanie, wyczerpywanie, wygaszanie i wygłuszanie; na tej stacji wszystko zdaje się wysiadać, nie tylko pasażerowie, wysiadać zresztą dosłownie, bez skrótów, teatralnych sztuczek reżysera-erudyty; na dodatek to wysiadanie nie jest asekurowane przez żadną strukturę, która mogłaby przytrzymać umykającą świadomość (w poczekalni Lupy się nie śni i zasypia na zawsze) – na tym polega radykalność i konsekwencja wrocławskiego projektu. Ta konsekwencja eksperymentatora, godna szacunku, zgubiła jednak spektakl; albo inaczej – bezsensowna okazała się nasza obecność na widowni. Nawet jeśli jest to najistotniejszy spektakl, jaki Lupa zrobił sam dla siebie. A bardzo prawdopodobne, że tak jest.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.