W XVII i XVIII-wiecznych polskich kronikach miejskich i kościelnych, zgromadzono dość obfitą kolekcję zeznań rodzimych czarownic i ich ofiar. Niepokoić nas więc może opowieść o niejakiej Bartłomiejowej Pileckiej, która sąsiadce czarami masło psuje; bawi pochodzący z 1685 roku przypadek owczarki Katarzyny, która „zadała demonium w serze”, sprowadzając liczne cierpienia gastryczne na Wojciecha Rosę i jego żonę (skądinąd typy wyjątkowo podłe).
Wśród nich jest jedna historia, pochodząca z ksiąg miejskich Kalisza, która zachwyca wyobraźnią i bogactwem detalu. Bardziej wymagających czytelników ująć może dodatkowo barwnością gminnego stylu narratorki (zmieszanego z łacińskimi wtrąceniami XVII-wiecznych skrybów). W efekcie mamy tu do czynienia z czymś, co za Krzysztofem Kąkolewskim można by nazwać „baśnią udokumentowaną”. Aż dziw, że dotychczas nie zajęła ona należnego jej miejsca wśród polskiego piśmiennictwa, bądź co bądź, historycznego.
„Ligata et tracta perum nic nie powiedziała […] Tracta ulterius: dla Pana Boga, już powiem, jeno mnie puśćcie”. Te łacińskie wtręty bez ogródek ukazują nam źródło Dorotowej inspiracji: „Związana i trochę pociągnięta”, „pociągnięta dalej” – w tej historii muza jest, jak trzysta lat później chciał Truman Capote, „okrutną panią”.
Dorota, porządnie już distenta (rozciągnięta) i usta candelis (przypalana świecami), wyjawiła swoim oprawcom pełną niesamowitości prawdę o czarcich harcach, jakie stały się jej udziałem w pewną czwartkową noc na kale (bagnach), z dala od rodzinnej wsi: „Porwał ją Kasperek we czwartek i zaniósł na kał i porzucił na kępie w tej koszuli, w której teraz siedzi. Ona też tam dwie godziny pobywszy, pod którym czasem trzej diabli tam grali: jeden na gajdach, drugi na skrzypicach, a trzeci na bębnie i tańcował z nią diabeł niewielki, wołali nań drudzy: Marcinku, tańcuj z nią, i tańcował z nią obracając ją wokół siebie z godzinę”.
Ten sabat – lub, jak kto woli, impreza z tańcami i barem – w opowieści Doroty powraca kilkakrotnie – za każdym razem jeszcze ciekawszy i bardziej wystawny, w czym znać ogromną ciekawość trybunału, który zapewne wciąż się Doroty dopytywał, jak też szynkują się słynni pokuśnikowie. „I tańcowali z nimi diabli, i dawali im pić piwa, mięsa jeść, smak był, jakby psie jadł, i piwo nie bardzo smaczne. Stół miały czarnym czymś nakryty i służyli im dwaj diabełkowi do stołu”. Może i piwo nie było smaczne, ale z pewnością było go sporo, bo zabawa wkrótce nabrała rumieńców. Dorota zrzuciła koszulę i „uczyniła się kotką”, powstał rum (hałas) wielki i czarci przybyli z kolejnymi adeptkami sztuki magicznej, które Dorota, na nieszczęście, wymienia z nazwiska.
Trzeba bowiem dodać, że opowieść Doroty to nie tylko wielka baśń; to także dokument ludzkiej natury, historia o wielkiej denuncjacji. Zawiść i chęć zemsty – to motyw przewodni wszystkich zeznań o sąsiadkach-czarownicach i czarcich przekupkach, którym zbyt dobrze się wiodło (więc czuć było w ich rachunkach kosmatą rękę diabła). Wpierw na sabacie zjawiła się Klimerzyna, co chyba nie było w smak trybunałowi, bo oznaczało rozpalenie kolejnych stosów. Dorota: „Na tę Klimerzynę, dalibóg, prawdę mówi i nie ma o to sumienia i do zgonu na nią mówi. Proszę niechże też tą śmiercią podle mnie zginie jako i ja, proszę dla Pana Boga i Wszystkich Świętych”. Jest to moment, w którym, wciąż ceniąc jej talent literacki, tracimy dla Doroty całą naszą sympatię. Na tym jednak nie koniec: sprowadzona przed sąd Klimerzyna, ku rozpaczy zakonników, podaje kolejne nazwisko: „Dorota, młynarka i ja kotkami się poczyniły, napirwy ja, potem Dorota, a po Dorocie uczyniła się kotką także młynarka”.
Następnie między kobietami doszło do sprzeczki:
„Mówiła jej Dorota: Powiadaj ty.
A ona odpowiedziała: Powiadaj ty sama, powiedz, powiedz, będziemy obie pokutowały.
Zatem jej Klimerzyna: Powiadaj też na młynarkę, bo też z nami wszędy bywały”.
Trybunał nie miał wyboru, teraz musiał sądzić, poddawać torturom i ostatecznie spalić wszystkie zamieszane w skandal kobiety. Grzech czarownictwa był w końcu grzechem najcięższym.
W wydanym w 1769 roku dziele prawniczym „Praktyka kryminalna” Jakuba Czechowicza czytamy, że występek magii „większy jest nad mężobójstwo, cudzołóstwo i złodziejstwo”. Wszystko też jedno, czego dokładnie dotyczyły zabiegi magiczne – najistotniejszy był sam fakt, że oskarżona uciekała się do czarów, a więc pomocy czarta. Jakub Czechowicz tak opowiada o czarnoksięskich umiejętnościach czarownic, o czym sam zapewne przeczytał: „To hultajstwo za pomocą diabelską nienawiść między małżeństwem wzbudzają, sprawie małżeńskiej i potencji rodzącej przeszkadzają, pokarm w mamkach wysuszają i gubią, poronienie w białogłowach, także w bydle wyrzucenie płodu, a niekiedy i całych trzodach czynią […] deszcze, grady, błyskawice, wiatry i grzmoty sprowadzać i wzbudzać mogą”. A wszystko to dzięki szatańskiej pomocy. „Czart bowiem – pisze ksiądz Benedykt Chmielowski w 1754 roku – [to] wielki naturalista, znający się na mocy i dzielności natur”. Tego wszystkiego polscy autorzy nie wymyślili oczywiście sami.
W 1614 roku w Krakowie wydano polski przekład poczytnego dzieła dominikanów Sprengera i Institora – traktatu-manifetu, który od pierwszego wydania w 1489 roku elektryzował całą Europę. „Młot na czarownice” jest nienawistnym, pełnym przerażających historii i wszelkich niesamowitości oskarżeniem czarownic o co tylko się da. Właśnie ta książka stworzyła czarownice takimi, jakimi je znamy.
Główną strategią autorów jest przekonywanie czytelnika, że czarownice są wszędzie – w każdej wiosce i każdym mieście, klasztorze i na królewskim dworze, a więc tam, gdzie się ich wcześniej nie spodziewano. Nigdy też wcześniej czarownice nie zostały z taką siłą wplątane w satanizm, zbrodniczą działalność i demoniczną scenerię: „Nie masz prawie tej wioski, gdzieżby czarownice niewiasty bydła nie zarażały, mleka nie odejmowały i podczas zabijały” – czytamy w polskim przekładzie cenionego w XVIIwieku prawnika Stanisława Ząbkowica, który do tego stopnia przejął się „Młotem na czarownice”, że we własnym wstępie powtórzył główne tezy utworu bez cienia wątpliwości, że obcuje z prawdą.
Mniej więcej po dekadzie czy dwóch od jego tłumaczenia, Polska dołączyła do zachodnich krajów, w których od dawna już płonęły stosy. Nic zresztą dziwnego, skoro Ząbkowic w sugestywny sposób opisuje praktyki czarownic. Czytelników najbardziej niepokoić musiały „pewne maści z kości i członków dziateczek, osobliwie chrzczonych”.
Wiadomo, że maści używała Dorota z kompankami, przed tym, jak poczyniły się kotkami, co wywołało w Kacperkach i Marcinkach wielki entuzjazm. „Ci wszyscy diabli – zauważa Dorota – w ręku mieli długie palce, u nich pazury długie, ostre i czarne, kosmaci byli. Używali z nimi, póki kur nie zapiał”. Ksiądz Benedykt Chmielowski z tego zeznania Doroty byłby bardzo zadowolony. Pijatyka z diabłem to jedno, stosunek seksualny to już poważna sprawa.
Seks z diabłem był ukoronowaniem czarnoksięskiej działalności – był także kropką nad i w skonstruowanym przez średniowiecznych teologów oskarżeniu żeńskiej płci. O ile mężczyzna był istotą duchową, o tyle kobieta musiała być – na zasadzie opozycji – istotą cielesną, poddaną żądzom zmysłowym. Św. Tomasz z Akwinu stwierdza, że „w mężczyźnie obraz Boga obecny jest tak, jak nigdy nie przejawia się w kobiecie”, a tam gdzie obraz Boga jest niewyraźny i zamglony, pojawić się musi inny wizerunek, negatyw tamtego – diabeł. Dla spowiedników, przez wieki rozprawiających o niewiastach, najgorsza była ilość niepokojących otworów, w które wyposażone zostało kobiece ciało. Otwory te były nieczyste, miłe diabłu, ale także mężczyznom, którzy eksperymentując na nich, zawierzali swą męskość diabelskiemu rzemiosłu. Wystarczy przejrzeć średniowieczne podręczniki dla spowiedników, by zrozumieć, w jak dalekim stopniu seks – nawet ten małżeński – podlegał kościelnym restrykcjom. Przykładowo: penitencjał biskupa Wormacji z początku XI wieku każe spowiednikowi spytać męża, czy przypadkiem nie „kopulował od tyłu, modłą psów”. Na wypadek pozytywnej odpowiedzi, spowiednik miał zadać delikwentowi „dziesięciodniową pokutę o chlebie i wodzie”. I choć wydaje się, że już nic gorszego nie można sobie wyobrazić, to ten sam penitencjał wspomina o przewinieniu obarczonym jeszcze dalej idącą pokutą. Spowiednik powinien ostrzec żonę przed piciem spermy męża, „aby [mąż] dzięki twym diabelskim machinacjom miłował cię jeszcze bardziej”. Za złamanie tego zakazu groziło siedem lat pokuty. Wymienione zakazy nie powinny aż tak dziwić – w końcu, donosi ksiądz Chmielowski – „Czart, gdy w człeka wstępuje, ma do niego ingres [dostęp] którędykolwiek, najczęściej jednak przez usta et per secessum [przez odbyt] i temiż wychodzi miejscami”. Rejony oralne i analne są więc najbardziej wrażliwe na diabelskie zakusy. Wciąż jednak nie są w stanie dorównać temu, co czai się w pochwie. Jest ona miejscem nieczystym, potencjalnie niebezpiecznym, a jej tkanka może absorbować nawet najbardziej chorobliwe wyobrażenia teologów. W niektórych podręcznikach dla spowiedników pochwa staje się – dosłownie – kotłem czarownicy: mowa w nich o kobietach, które wsadzają do niej rybę „i trzymają ją tam, aż zdechnie, po czym ją gotują i smażą”, a uzyskaną w ten sposób potrawę podają „do zjedzenia mężowi, żeby jeszcze bardziej rozpalił się żądzą do nich”.
W temacie seksu Dorota nie poprzestaje na ogólnikowych stwierdzeniach. Wyobracana przez Marcinka, upojona piwem i nażarta, nie wiadomo czy pod postacią kotki, czy kobiety, spółkuje i całuje się ze Złym do bladego świtu. O tych pocałunkach mówi zresztą grubo: „Całowali ją, śmierdziało mu z paszczęki by psie gówno, którą miał jak u psa”. Wiemy jeszcze, że o świcie wszystkie panie odstawione zostały przez amantów do domu.
To czarcie party, piwo oraz tańce, byłoby nawet bardzo zabawne, gdyby nie fakt, że trzy kobiety – dowiadujemy się o tym z tych samych ksiąg miejskich – zostały kilka dni po zeznaniach żywcem spalone na kaliskim rynku. Tyle jeśli chodzi o piękną bajkę o Polsce bez stosów.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.