Allo
fot. Pac Mic

5 minut czytania

/ Teatr

Allo

Paweł Soszyński

Dopiero narażając na śmieszność swoją babcię, Szczawińska uderza w centrum wojennej legendy. „Nigdy więcej wojny” to oczywiście zabawa na granicy, jednak przez to znacznie dotkliwsza niż bezpośredni i jawny pacyfizm

Jeszcze 1 minuta czytania

Najnowszy spektakl Weroniki Szczawińskiej, „Nigdy więcej wojny” w niczym nie przypomniana antywojennych scenicznych manifestów, jakich wiele już powstało na polskich scenach. Kto czekał na dotkliwe monologi, mocne sceny, wszystkie te rzezie, pistolety przy głowach czy chłodną, po littelowsku podaną listę ofiar, może poczuć się zawiedziony. To nie jest teatr emocjonalnego szantażu, mundurowej parady czy strzelania kapiszonami. Performatywno-muzyczna forma spektaklu każe natychmiast pomyśleć o największym hicie Komuny//Warszawy – „Cezary idzie na wojnę” Tomaszewskiego, gdzie patriotyczny śpiewnik Moniuszki zmielony został przez akrobatyczne gwiazdy i queerowy polot wykonawców. Jednak to tylko powierzchowne podobieństwo. To, co Tomaszewski skłonny był raczej rozmiękczać gejowską dezynwolturą, u Szczawińskiej jest precyzyjnie wyartykułowane i to dosłownie: „Niemcy, niemieckie, partyzanty, Żydów, żydowski, ruscy” – powtarza w nieskończonym zapętleniu nagrana na winylu babcia reżyserki, która staje się jednocześnie narratorką i obiektem badawczym spektaklu. To uderza, bo pierwszy odruch nakazywałby skrajną subiektywizację opowieści o wojnie przekazywanej wnuczce przez babcię. Tymczasem Szczawińska beznamiętnie obiektywizuje, by nie powiedzieć – odczłowiecza, jej historię. Z opowieści babki wybiera jak sample pojedyncze słowa zmieniając je w mantręoral history. To podwójny zamach, bo przecież historia mówiona ma być przede wszystkim narracją indywidualną, pełną tak źle widzianych w badaniach historycznych afektów.

Nigdy więcej wojny, reż. Weronika szczawińska. Komuna//Warszawa, premiera 30 listopada 2018„Nigdy więcej wojny”, reż. Weronika szczawińska. Komuna//Warszawa, premiera 30 listopada 2018Bolesny jest ten zabieg, bo pokazuje w istocie, jak schematyczne są towarzyszące wojnie emocjonalne rejestry, także – jak schematyczne i w gruncie rzeczy jednakowe są koleiny, jakimi podąża zbiorowa pamięć ufundowana na osobistych świadectwach. Wojna produkuje niezliczone opowieści utrzymane w jednakowej konwencjonalnej ramie, o wojnie można opowiadać w jeden sposób. I opowiada się, nawet jeżeli chcielibyśmy, by nasza historia była wyjątkowa. Szczawińska pokazuje, że nie jest. I udowadnia to za pomocą narracji zdawałoby się najbliższej, rodzinnej. Ten dystans budzi sprzeciw i dlatego działa.

Cały spektakl oparty jest na sprzecznych, napiętych do granic konwencjach. Z jednej strony mamy do czynienia z czymś w rodzaju DJ-skiego koncertu: każdy z wykonawców, w tym obecna na scenie Szczawińska, podchodzi do gramofonu jak wirtoz do klasycznego instrumentu i palcem, a właściwie paluszkiem, wprawia w ruch gramofonową płytę, z której sączy się opowieść. Z drugiej strony – aktorzy ubrani w galowe stroje, suknie i smokingi z zadartymi nosami powtarzają serię namaszczonych ukłonów, dygnięć i oklasków, nagradzających kolejne partie zsamplowanej opowieści. Powtarzane w nieskończoność, w tysiącach wydań wspomnienia zlewają się w szum, grę echa, przestają być pamięcią zbiorową – nic w gruncie rzeczy nie znaczą, zmieniają się w pulpę. Kontrast między bufanadą i celebrą a bezsensownością przekazu jest tu groteskowa, ale wyznacza też ramy interpretacyjne całego przedsięwzięcia.

fot. Pac Mic

Dopiero narażając na śmieszność swoją babcię, Szczawińska uderza w centrum wojennej legendy. To oczywiście zabawa na granicy, jednak przez to znacznie dotkliwsza niż bezpośredni i jawny pacyfizm. Emocjonalne wyjałowienie przekazu świadka przerzuca afekty na twórców. I tu znów niespodzianka. Zamiast komentarza, nabudowanych interpretacyjnych warstw, teatralnego kontrastu czeka nas równie sformalizowana, bezczelna w swojej klaunadzie gala, w której aktorzy i sama Szczawińska umieszczają samą świadkinię, tę, która widziała, przeżyła i opowiedziała. Ma więc status zdaje się nadrzędny. Nie wiadomo tylko, czy zapisana na winylu opowieść jest tu pokłonem wobec mizdrzących się form pamięci, czy odwrotnie. Komu potrzebna jest ta historia? To celebransi czczą heroizm, a może narratorka oczekuje galowych sukni? W pewnym momencie spektaklu ta wzajemna zależność jest więcej niż niezręczna.

Wojna reprodukuje albo martyrologiczną podniosłość, albo partyzancką przygodę. Stąd nawiązanie do „Allo, Allo” – komediowego serialu, który francuski ruch oporu zmienia w bezkrwawą szelmowską zabawę w typie kreskówki Tom & Jerry. Niby kot pokazuje zęby, ale można mu zatkać pysk kiełbaską i szynką spod lady. Wojenka, wojenka albo WOJNA. Pomniki albo rekonstrukcja Akcji pod Arsenałem dla harcerzy. A może i wesoły akordeon frontowy, dech pełną żołnierską piersią.

Dwuznaczny jest kończący spektakl – fenomenalny! – koncert DJ-ów. Czy to zachęta do zbratania się, pacyfistyczny beat, czy werbel wybijający atrakcyjną zwierzęcą wspólnotowość jednego frontu? Dyskotekowa kula rzuca wokół iskry z gramofonu, z którego wcześniej słyszeliśmy „Niemcy, Niemców, partyzanci, żydki, ruskie”. To jedna z wielu pułapek tego błyskotliwego, tricksterskiego spektaklu.                  

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).