Głupie ciało
fot. K. Bieliński / Teatr Studio

Głupie ciało

Paweł Soszyński

Dawno już nie widziałem realizacji, która – tak jak „Ożenek” Wyrypajewa – używa sobie na cielesności, spłaszcza ją i kpi z jej fałszywie tematyzowanej głupoty

Jeszcze 1 minuta czytania

Pomysł na to przedstawienie jest prosty i skuteczny. Aktorzy mają grać Gogola tak sztucznie, jak to tylko możliwe. Ma być mnóstwo operowych gestów, teatralnych znaków, mnóstwo grania. Ma być to gra nieporadna (jak w legendarnej premierowej klapie „Ożenku” z 1842 roku), ale pod tą amatorszczyzną kryje się dopięta na ostatni guzik wyreżyserowana partytura. Bohaterowie „Ożenku” maja zmienić się w typy: Agafia Tichonowna będzie więc słodka idiotką, Podkolesin – próżnym naiwniakiem. Trochę więc Brecht, trochę Meyerhold. Dystans znamionujący odrazę. W ten sposób przez dwie godziny, w tej samej konwencji. W tle co jakiś czas cerkiewne chorały – na zasadzie znaczącego kontrastu. Drewniane lalki i – świętych obcowanie. Cały świat dramatu Gogola ma być bowiem pozbawiony duszy, to o tym braku śpiewa chór usadzony w głębi sceny. Stąd nadmiar formy i materii w inscenizacji: teatralna staroświeckość kolorowych tkanin, galowych fraków, sukien z kloszem, ostentacja peruk i doczepionych nosów. Po to hipergra aktorska, szerokość gestów – skoro duszy nie ma, pozostaje język ciała.

Nikołaj Gogol Ożenek, reż. Iwan
Wyrypajew
. Teatr Studio w Warszawie,
premiera 4 lutego 2013
Bardzo to sobie sprytnie i zabawnie Wyrypajew wymyślił – i wilk na widowni syty i mistyczna owca cała. Gorzej z ciałem – to jest zakładnikiem „Ożenku”. Jest pokraczne, kulawe, sztuczne, a skoro jest to świat bez ducha, o czym świadczy choćby puste niebo, w którym przeglądają się bohaterowie jak w ciemnym lustrze – to jest to również ciało próżne, samolubne, naiwne i głupie – jego namiętności są farsą. Ciało farbowane i przedrzeźniane, wpakowane we wstrętne cukierkowe suknie i wyliniałe fraczki, wreszcie ciało kruche i złamane, łyse, utyte i pijane. Wszystko co najgorsze wiąże się w spektaklu Wyrypajewa właśnie z ciałem – sztuczna gra aktorów ma służyć przede wszystkim jego kompromitacji, jest gestem brechtowskiego dystansu, podobnie jak śmiech widowni ma być radością poznania. W „Ożenku” aktorzy wygrywają więc przez dwie godziny, jak pozytywki, bezduszną cielesność, a widownia ją wyśmiewa. Więcej pomysłów reżyserskich w spektaklu już nie ma. Mechanizm ustawiony przez reżysera jest jednak piekielnie sprawny i budzi podziw swoim wykonaniem. Co z tego, kiedy bardzo ciężko oglądać „Ożenek” bez rosnącej irytacji. I nie chodzi tu tylko o dwie godziny na tym samym, w końcu monotonnym teatralnym biegu. Bunt budzi to ciało, które jest śmieszne, zostaje wymyślone przez Wyrypajewa, zwulgaryzowane na potrzeby farsy, którą w istocie jest to przedstawienie. Nic w tym zresztą by złego nie było, gdyby reżyser tak bardzo nie starał sie przekonać nas, że śmiejemy sie tu z czegoś więcej niż tylko z śmiesznych rzeczy.

Przyznam, że dawno już nie widziałem realizacji, która z równą determinacją używa sobie na cielesności, spłaszcza ją, kpi z jej, fałszywie tematyzowanej, ciemnoty. Tam gdzie Boga nie ma, tam zostaje głupia materia – zdaje się krzyczeć przez dwie godziny ze sceny reżyser. To rozpoznanie jest paliwem dla komedii, ale na planie symbolicznym woła o pomstę do, choćby i pustego, nieba. Od średniowiecza związek ducha z materią zdążył się chyba nieco bardziej skomplikować. Tymczasem Wyrypajew operuje obiema kategoriami z subtelnością ulicznego kaznodziei. Jeżeli chciał zrobić komedię, która nad wnikliwość analizy przedkłada grubość kontrastów, to po co zasłania się mistycznym autokomentarzem? Po co wprowadza na scenę cerkiewne zaśpiewy? W jakim celu odbija marionetkowych bohaterów w czarnym, pustym lustrze-niebie? Natomiast jeśli jego „Ożenek” ma być wypowiedzią o współczesnych perypetiach teologicznej opozycji ciała i duszy, to na scenie mamy okazję obejrzeć żenująco płaski dualizm. Wyrypajew – trochę jak przygłupi adept egzorcyzmów – wypędza ciało i chichra się z niego, że brzydkie i głupie. Na scenie materia nie jest już nawet koszmarem piekła, włochatym pająkiem Dostojewskiego. To nie bies, to błazen.

fot. K. Bieliński / Teatr Studio

Albo metafizyka, albo zupełny kretynizm. Albo modlitwa, albo śmiech. Święty albo lalka. Biblia lub komiks. Zazdroszczę Wyrypajewowi tak jasno wyznaczonych azymutów, ale za grosz mu nie wierzę. W tym pośpiesznym, bardzo łatwym rozstawianiu ciała po kątach, reżyser obnaża naiwność i zbytnią prostotę swojego rozumowania. Jeśli jego spektakl miał, bawiąc, projektować powrót mistyki do współczesnego doświadczenia, a przynajmniej postulować taki powrót – to sam stał się tym, przed czym przestrzega: swój sukces zawdzięcza najniższym, cielesnym instynktom rozśmieszanej do rozpuku widowni. Tego śmiechu gromkiego, dziwnie nieokiełznanego, słucha się pod koniec spektaklu strasznie, jeśli bez duszy wewnątrz ciała, to z duszą na ramieniu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.