Duchowe karaoke
© Phile Deprez / CAMPO

Duchowe karaoke

Paweł Soszyński

„Spirit” belgijskiego duetu Campo zaprezentowany na szczecińskim Kontrapunkcie to ekstrawagancki, kipiący od kiczu teatralny eksperyment, odsłaniający nieortodoksyjne obszary ludzkiej duszy

Jeszcze 2 minuty czytania

Wzbudzający kontrowersje, zbyt łatwo odrzucony przez większość festiwalowej publiczności performance Belgów to kuriozalny pop-rytuał, rządzony przez blask jarzeniowych epifanii i narrację glam-mitu. Wyszukany kicz gestów, nagie ciała zlane brokatem reinterpretują w nim świętość rytualnego kręgu i krew ofiarniczą, tu oglądane w rewersie ultrafioletu. Od pierwszej sceny Florentina Holzinger i Vincent Riebeek, nadzy, w plastikowych maskach bożków anime, nie pozostawiają złudzeń – w „Spirit” renegocjacji ulegnie przede wszystkim ekspresja, którą zwykliśmy wiązać z duszą i sztuką. Taniec z gwiazdami, big brother – na scenie wielki brat i wigwam pod rozmigotanym nieboskłonem, golusieńcy Adam i Ewa z absurdalnym głosem z kreskówki. Aż wreszcie „you can dance!” – ćwiczenia z kathakali, taniec wojenny Maorysów. Radosna twórczość, radosne miejsce (trapez i fontanna!), radość święta (spirit i spiryt krążący w butelce po widowni).

„Spirit”, grupa Campo, premiera 2012.
Pokaz w ramach Festiwalu Kontrapunkt
w Szczecinie
Wszystko nieumiejętne, amatorskie. W „Spirit” widzimy więc fiasko niebezpiecznych akrobacji, dygot łydek i spadanie z pleców, jedną czy dwie taneczne wywrotki na zlanej basenową woda podłodze, dyszenie i ślizganie się na pocie – wszystko to w wielkim upodobaniu do tego, co w nas piękne i wzniosłe. Pławienie się w brokacie, stawanie w obliczu neonów, człowiek-pluszak, człowiek-cekin – ciąg ze „Święta” Jerzego Grotowskiego w tym przedsięwzięciu wyrysowany zostaje tłustymi świecówkami. Nie ma jednak w tym rysowaniu, bazgraniu po scenie ani krzty sceptycyzmu, nie ma krytyki – jest olśnienie. Na tym polega performatywny zakład belgijskiej pary, skuteczność podważenia normy teatralnej i normy „prawdziwej”, jedynie istotnej sztuki: czynić w tym, co jest, jakby jutra nie było, czynić naprawdę, a więc z czcią tarzać się w plastiku i neonowych kolorach, z oddaniem wcielać się w popkulturowe archetypy, oblekać w skrawki ciał z drukowanych na kredowym papierze gazet. Delfinki ze strużką wody tryskającą z pyszczków, wirowanie na pacyfce, sportowe przemienienie ciał w wielkich finałach na małym trapezie – w „Spirit” boskie nawiedzenie przyjmuje postać duchowego karaoke. Spartaczonego być może, jak to karaoke, ale wynikającego z głębokiej, palącej potrzeby.

Za tym wszystkim stoi nielicha obserwacja. Czy współczesna dusza, może dusza w ogóle, nie jest właśnie taka? Czy nie taka jest jej podstawowa ekspresja? Ckliwy melodramat, zestaw gestów i rekwizytów z erotycznych teledysków, odblaskowa scenografia z telewizyjnego brawurowego show, oglądane pasjami – tylko w domu – ciągi z YouTube, vimeo, powtórki HBO, których autentyczne wzruszenie staramy się skrzętnie ukryć, wycierając zlane łzą ekrany kartkami z grubych książek? Zagłuszając proste „O, o, o!” Beyonce w naszych głowach bezpieczniejszymi – właśnie tak, bezpieczniejszymi – zdobyczami współczesnej symfoniki? Znakomitość „Spirit” polega również na tym oddaniu sprawiedliwości tandetnej ekspresji, emocjonalnej chale, która sięga daleko bardziej w głąb naszych ścięgien i mózgów, niż cały pieczołowicie kolekcjonowany arsenał wysokiej sztuki. Bo czy w istocie dusza nie jest siedliskiem kiczu, a jej wzloty skokiem w hałdę świecideł na łeb, na szyję? Czy bardziej naturalne dla nas nie są aureole z kolorowych piór, brokat przesypujący się przez palce, filmowy efekt specjalny nawiedzający nasze sny, poszerzający pole wyobraźni, budzący w nas wizjonerskie odruchy? Rzeczywistość ciał jest tylko powierzchnią filmowego blueboxa. Wieszczymy pod niebem Photoshopa, pod zamkniętymi powiekami bawimy się saturacją obrazu, dokonujemy czynów pięknych w pryzmach tęczowego światła. Od małego kręcimy teledysk o świecie naszej duszy. Świecie prawdziwych czynów i wielkich przeżyć, gdzie staniemy się – jak w obietnicy religii – obrazem boga, kimś istotnym i wzniosłym.

© Phile Deprez / CAMPO

Jak wspomniałem, „Spirit” nie jest wcale krytyką współczesnej duchowości żywiącej się telewizorem. Stawia raczej – zupełnie serio – pytanie o to, co jest w nas głębiej zakorzenione: wyrafinowana forma czy rozkosz płynąca z kiczu, mądrość poetów czy prawda telewizyjnego ekranu, jazda na osiołku czy galop na kucyku Pony? W tym performansie kicz, przesada, kolorowe show, wszystkie te wzruszenia, które w pierwszym odruchu skłonni jesteśmy odrzucić, nie są wcale naleciałością plugawiącą duszę, wirusem, który zakaża duchowość, dusza Campo nie jest skarlałą wersją wielkiej duszy przodków opiewanej przez artystów, antropologów czy filozofów – zdają się wręcz ujawniać, i na tym polega wywrotowość „Spirit”, tej sławionej przez sztukę, jedynie słusznej duszy pierwotną ekspresję. Pop-bohaterowie, plastikowe rekwizyty, suchy lód na lustrzanej scenie, sztuczka telewizyjnego magika, mokry podkoszulek, refreny z Eurowizji i spódniczki mini z cekinów tu stają się mitemami, z których utkana jest jej podszewka.

Narodziny sztuki z ducha plastiku i konfetti? Metafizyka łez spływających wraz z makijażem? Ludzki geniusz zakorzeniony w niezdarnych dyskotekowych piruetach? Choinkowe światełka i petardy jako prefabrykaty ludzkiej duchowości? Ta nieortodoksyjna wizja jest dla mnie odkryciem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.