Wewnętrzna wojna
„The Comming Storm” / fot. Hugo Glendinning / Forced Entertainment

Wewnętrzna wojna

Anna Diduch

Gdyby chcieć opisać działalność Forced Entertainment jednym słowem, byłyby to emocje. „Ty umrzesz w wypadku samochodowym!”, „Ty umrzesz na raka!” – krzyczą do widzów w jednym ze swoich przedstawień

Jeszcze 3 minuty czytania

„Każda historia potrzebuje dobrego początku” – mówi Claire Marshall głębokim, zmysłowym głosem, trzymając mikrofon blisko ust. Obok niej, na scenie stoją w rzędzie Robin Arthur, Rochard Lowdon, Cathy Naden i Terry O’Connor. „Każda historia potrzebuje…” – kontynuuje Claire i przez kolejne pięć minut wylicza wzajemne relacje łączące bohaterów, charakterystyczne dla historii książkowej, filmowej lub teatralnej. Jesteśmy na wykładzie z creative writing.

Tak zaczyna się „The Comming Storm” – najnowsza produkcja brytyjskiej grupy teatralno-performatywnej Forced Entertainment. Przedstawienie było pokazywane w zeszłym miesiącu na międzynarodowym festiwalu w Avignonie, którego tegoroczna edycja skupiała się na prezentowaniu teatru, który operując wszystkimi dostępnymi scenicznymi środkami, maksymalnie prawdziwie oddaje atmosferę współczesności. Brytyjski spektakl, bardzo dobrze przyjęty przez francuską publiczność, przypomina abstrakcyjny obraz, którego nielinearna narracja sprawia, że przekaz dzieła zawsze pozostaje perwersyjnie niedopowiedziany.

W centrum jest tu hasło „story”, opowieść, która posiada początek, rozwinięcie i zakończenie – mówi o czymś lub o kimś i posiada morał. Tworzywem „The Comming Storm” nie jest jednak jedna opowieść, ale wiele mnożących się, różnorodnych historii. Performerzy uprawiają teatralny action painting, powołując co chwila nowych bohaterów, przerywając sobie nawzajem, zaczynając wielokrotnie tę samą opowieść, za każdym razem zmieniając zakończenie. Czasem są to całkowicie zmyślone historie (jak ta o wujku, który trzy razy ratował się z tonącego statku, aby w końcu zakończyć marnie żywot w starciu ze smokiem w Tokio), innym razem wydają się całkiem prawdopodobne („Właśnie wchodziłam do mojego hotelowego pokoju, gdy nagle zadzwoniła komórka. To był mój chłopak. Płakał i nie mógł wydusić z siebie słowa”). Czasem są to po prostu czyjeś wspomnienia (na przykład pierwszy pocałunek z dziewczyną na wakacjach).

Forced Entertainment to grupa teatralno-performatywna, posiadająca dużą samoświadomość twórczą. Najbardziej wyczerpująca i obszerna publikacja dotycząca ich spektakli powstała ponad dwanaście lat temu pod redakcją ich dyrektora artystycznego, Tima Etchellsa. „Certain Fragments: Contemporary Performance and Forced Entertainment” zawiera eseje, fragmenty skryptów niektórych przedstawień i bezpośrednie wypowiedzi członków grupy. Razem tworzą one na dwustu stronach portret artystów, których w 1984 roku połączył ten sam rodzaj wrażliwości i chęć „mówienia o współczesności przy pomocy języka z niej zrodzonego”.

Gdyby, patrząc z perspektywy prawie trzydziestu lat twórczości, chcieć opisać działalność Forced Entertainment jednym słowem, byłyby to „emocje”. Negatywne czy pozytywne, zawsze stanowiły one temat ich przedstawień, leżały u podstaw ich relacjach z publicznością (z innymi teatralnymi twórcami także).

Brytyjska sztuka między 1960 a 1990 rokiem powstawała w specyficznym kontekście polityczno-ekonomiczno-społecznym. Rządy Margaret Thatcher, miliony bezrobotnych, cięcia na kulturę. Równolegle: poszukiwanie nowych sposobów myślenia o performensie. Przed rokiem 1968 improwizacja na scenie była w Anglii nie do przyjęcia. Potem jednak wielu brytyjskich aktorów i reżyserów zaraziło się nowymi metodami pracy stworzonymi przez Jacquesa Copeau (w adaptacji Michela Saint-Denisa) i Jerzego Grotowskiego, którego pomysły na budowanie relacji widz-aktor były silną inspiracją na przykład dla Petera Brooka. Stopniowo, ale sukcesywnie, odchodzono od przedstawień stonowanych i deklamowanych na rzecz multidyscyplinarnych, wykorzystujących dowolnie pantomimę, taniec, nowe media czy współczesną muzykę.

Takie też było pierwsze przedstawienie Forced Enterntainment pod tytułem „Jessica in The Room of Lights”. Była to historia pewnej bileterki, która przestaje odróżniać wydarzenia filmowe od rzeczywistych. Pokaz odbył się w galerii sztuki współczesnej prowadzonej przez zaprzyjaźnionych artystów w Sheffield, przy akompaniamencie basisty z lokalnego zespołu grającego muzykę industrialną. „Okoliczności, w jakich wystąpiliśmy, stanowczo ustawiły nas na marginesie obszaru, który powszechnie nazywa się brytyjskim teatrem. Mieliśmy wtedy mniej więcej po 24 lata i zbytnio się tym nie przejmowaliśmy” – wspomina Etchells we wstępie do „Certain Fragments”.

Tamten czas politycznego i kulturalnego niepokoju ukształtował też zaczynającego swoją karierę dziesięć lat później Banksy'ego. Jedni widzą w nim dobrze promującego się grafika; inni uważają, że jego sztuka to ważny głos w dyskusji o mediach i kapitalizmie. Istnieje pewne, z pozoru nieoczywiste, podobieństwo między Banskym a Forced Entertainment. I nie chodzi jedynie o to, że patrzy się na nich jak na dziecko, które lubi psocić. W obydwu przypadkach sztuka wyrasta z buntu przeciwko schematom w myśleniu o współczesności (i środkach użytych do jej komentowania) – niezależnie czy chodzi o problemy globalne (jak manipulacje w mediach), czy lokalne (jak niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem, egoizm). Tim Etchells deklaruje: „To nie jest tak, że nienawidzimy teatru. Jesteśmy nim wręcz owładnięci. Kochamy jego kody i konwenanse, ale jednocześnie jesteśmy sfrustrowani ograniczeniami, jakie narzucają. To jest wewnętrzna wojna! Za każdym razem kiedy wyłamujemy się z ram teatru, szukamy drogi, aby znów do niego powrócić i ta dynamika naprawdę działa”.

To mocowanie się z teatrem jest elektryzujące także dla publiczności. Podczas występów, silniej niż w tradycyjnych spektaklach, widownia jest zaangażowana we współtworzenie dzieła. W tym sensie członkowie brytyjskiej grupy kontynuują artystyczną tradycję, która narodziła się wraz z ruchem dada. Podczas gdy w Zurychu w Cabaret Voltaire absurdalna atmosfera recytatorskich wieczorów była dość łagodna, berlińscy dadaiści działali dużo bardziej zaczepnie. Większość ich akcji kończyła się zwykłymi awanturami, podczas których zarówno przybyli, jak i artyści obrzucali się wzajemnie wyzwiskami. Spektakle Forced Entertainment nie mają w sobie podobnej agresji, ale także zacierają granice między twórcą a odbiorcą.

Forced Entertainment „Exquisite Pain”, 2005 / fot. Hugo Glendinning

Może się to odbywać delikatnie, niemal intymnie, jak w przedstawieniu „Exquisite Pain”. Dwa stoły i dwa krzesła, w tle neon z tytułem spektaklu. Claire i Richard przez dwie godziny czytają skrypty: ona mówi o 92 dniowym procesie przeżywania rozstania z ukochanym mężczyzną, on ma przygotowany zbiór smutnych historii z życia przypadkowych ludzi. Nagle zakończony związek, zdrada, choroba, śmierć bliskiej osoby. Aktorzy podejmują psychologiczną grę z widzami, którzy utożsamiają się z postaciami albo próbują sobie przypominać swoje własne, najczarniejsze momenty. W innym ze spektakli członkowie grupy wykrzykują w kierunku widowni: „Ty umrzesz w wypadku samochodowym!”, „Ty umrzesz na raka!”.

Jeśli Forced Entertainment prowokują swoją publiczność, to nie dla pustego bulwersowania. Dyskomfort spowodowany niejasną, nową pozycją widzów, niby ukrytych w ciemności, ale jednak wyraźnie obecnych w strukturze przedstawienia, ma wywoływać wrażenie, że oto uczestniczymy w czymś prawdziwym. Taki zabieg pokazuje też, że grupie bliżej do performansu i street artu, niż do „czystego” teatru. Aktorzy wysyłają bezpośrednie komunikaty w stronę widowni, wszystko więc mamy przeżyć silniej. Widz, wywołany do odpowiedzi, traci immunitet obserwatora.

Pollock powiedział kiedyś, że w malarstwie zależało mu nie na ilustrowaniu uczuć, ale na ich spontanicznym, nieograniczonym wyrażaniu. Podczas pracy nad nowymi przedstawieni członkowie Forced Entertainment wychodzą z podobnego założenia. Bazą wszystkich ich dzieł jest chaos, a punktem zaczepienia szczegół, który porusza lawinę improwizacji: przypadkowo wypowiedziane zdanie, dowcip, zabawny rekwizyt albo kostium, czasami piosenka zasłyszana w radiu. Wszystko, co dzieje się na próbie, artyści nagrywają na wideo i odtwarzają „na świeżo” kolejnego dnia. Następnie analizują, które momenty były udane, a które chcą dalej rozwijać. Przypomina to trochę postprodukcję filmową, kiedy nagrania z planu dopiero zaczynają układać się w interesującą całość. „Poszukujemy materiału, który posłuży nam do odbywania emocjonalnych podróży” – powiedział w jednym z wywiadów lider i dyrektor artystyczny grupy, Tim Etchells.

Taką też podróż, przez różne historie i stany emocjonalne, odbywamy podczas pokazu „The Comming Storm”. Z pozoru jest bardzo przyjemnie. Maszyna imitująca dźwięk wiatru, drewniane krzesło elektryczne, kilka konarów, które mają udawać drzewa – wszystkie te rekwizyty i sposób, w jaki aktorzy się nimi bawią, jest rozbrajająco uroczy. Anglik użyłby określenia „silly” – nieszkodliwie głupi, głupowaty. W tym humorze dostrzegamy dobrze znaną i sprawdzoną absurdalność Monty Pythona. Ktoś goni puszczone na linie pianino, ktoś inny chce popełnić samobójstwo na wieszaku do ubrań, który jednak okazuje się za krótki. W innym momencie dwaj mężczyźni, jeden przebrany za krokodyla, drugi ubrany normalnie, leżą na środku sceny. Krokodyl zdejmuje pluszową głowę i przystawia ją do nogi swojego kolegi. Słychać serię urywanych „Aaa!” w rytm dynamicznej melodii płynącej z pianina.

Forced Entertainment „The Comming Storm”, Festiwal w Awinionie, 2012 / fot. Hugo Glendinning

Spod tej lukrowanej warstwy wyziera jednak dojmująca melancholia. Cała potencjalna energia grupy zostaje rozproszona. Wykonawcy zapatrzeni są w siebie, mimo że występują razem. Stwarzają między sobą coraz większy dystans, który pod koniec spektaklu staje się wręcz nieznośny. W narracyjnym chaosie, kiedy jedna opowieść goni kolejną, a aktorzy co chwila zmieniają stroje bez większego związku z akcją przedstawienia, tylko Claire i Robin pozostają wyciszeni. Jako jedyni nie mają do przekazania żadnej historii. Robin zadaje dziwne pytania: „Czy w Twojej opowieści mógłby pojawić się morderca?”. Lub: „Jeśli twoja opowieść byłaby filmem, jaka znana aktorka zagrałaby Twoją chorą matkę?”. Claire tańczy owinięta w półprzezroczysty materiał, improwizując jak Isadora Duncan. Odzywa się sporadycznie i hipnotyzuje swoim głębokim głosem.

Tak jak patrząc na obrazy Pollocka, w pierwszej chwili odruchowo próbujemy podążać wzrokiem za kolorowymi nitkami farby i badać trasy ich przebiegu, tak również w trakcie spektaklu początkowo zastanawiamy się, czy z owego chaosu słów i scen wyłoni się jakaś inteligentnie zamaskowana logika. Ku naszej irytacji, narracja z czasem gmatwa się coraz bardziej, a ogarnięcie jedną myślą tego, co dzieje się na scenie, staje się po prostu niemożliwe.

Coraz bardziej pragniemy więc historii i prawdziwej akcji. Pełni napięcia i oczekiwania, rozdrażnieni lub znudzeni, zastanawiamy się, czy tytułowy „storm” w końcu nadejdzie. Wyobrażamy go sobie trochę jako Szekspirowską burzę, która jest symbolicznym i magicznym katalizatorem zmian. Jednak nie w tym spektaklu. Głównym tematem „The Comming Storm” jest komunikacja i wszelakie problemy, jakie jej towarzyszą. Ten niedomknięty utwór jest też summą dotychczasowej twórczości zespołu, który wciąż, mimo upływu lat, pozostaje często niezrozumiany w swoich scenicznych działaniach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.