Na pomoc Południu
fot. hdptcar, Flickr CC

Na pomoc Południu

Aleksandra Perczyńska

Co mają ze sobą wspólnego międzynarodowe konferencje, targowanie się, pozowanie do zdjęć z bronią i rozmowy o kupie? Wszystko to są rzeczy, które lubią ekspaci pomocowi

Jeszcze 4 minuty czytania

www.stuffexpataidworkerslike.com to blog prowadzony przez ekspatów pomocowych (Expat Aid Workers). Bezlitośnie obnaża on każdą manierę, postawę i stereotyp obecny w mikroświatku pracowników międzynarodowych organizacji pomocowych. Typowy przedstawiciel tej grupy zawodowej: biały, z klasy średniej, z kraju europejskiego, Kanady albo USA. Wiek: 25-60 lat. Płeć: dowolna. Wykształcenie: wyższe. Zajmuje się wdrażaniem programów pomocowych (pomoc humanitarna lub rozwojowa) w kraju rozwijającym się, czyli koordynuje np. kopanie studni, budowę szkół, dystrybucję paczek żywnościowych, zarządza obozami dla uchodźców, obserwuje procesy pokojowe czy wybory. Praca ta wiąże się ze specyficznym trybem życia: częste podróże, mieszkanie w krajach o odmiennych kulturach, zwyczajach, tradycjach czasem sprzecznych z wartościami, które rządzą na zachodzie. Częste zmiany pracodawcy – każdego roku, najwyżej co kilka lat. To, co widzowie niusów w Europie znają z telewizji, pracownicy pomocowi często widzą na co dzień w realu: niedożywione dzieci w Rogu Afryki (Półwysep Somalijski), obozy dla uchodźców czy dystrybucja paczek dla ofiar trzęsień ziemi lub powodzi w jakimś zapomnianym kraju Globalnego Południa.

Milenijne Cele Rozwoju

Cele wyznaczone przez członków ONZ w 2000 r., które mają być osiągnięte w krajach rozwijających się do 2015 r., obejmują:
walkę z ubóstwem, dostęp do edukacji, wzmocnienie pozycji kobiet, zmniejszenie umieralności dzieci, poprawę stanu zdrowia kobiet w ciąży, zwalczanie AIDS i malarii, ochronę środowiska i wzmacnianie światowego partnerstwa. Dziś wiemy, że do 2015 r. nie uda się globalnie osiągnąć Milenijnych Celów Rozwoju, ale wciąż są one punktem odniesienia dla organizacji pomocowych i rządów krajów rozwijających się.

Historia międzynarodowej działalności pomocowej wiąże się z powstaniem i rozwojem instytucji multilateralnych typu Bank Światowy czy ONZ. W latach 40. XX wieku utworzone zostały Oxfam w Anglii i CARE w Stanach – obie organizacje z czasem wyewoluowały w duże międzynarodowe organizacje pozarządowe (international non-governmental organisations – INGOs). Oxfam stworzony został z myślą o uchodźcach z Grecji, a CARE o pomocy dla zniszczonej wojną Europy. Przez następne dziesięciolecia powstawały kolejne organizacje, jak np. Lekarze bez Granic. W połowie lat 80. rozpoczęła się era rozwoju INGOsów i „pomocy glamour”. W 1984 roku Bob Geldof, wstrząśnięty głodem w Etiopii, napisał piosenkę „Do They Know It's Christmas?”, która stała się hitem (w pierwszym tygodniu sprzedało się milion płyt, ale autor po latach przyznał, że to jedna z najgorszych piosenek na świecie), a rok później zorganizował Live Aid. Dochody przeznaczone były na cele charytatywne. Udało się zebrać 150 milionów funtów, które zostały przekazane organizacjom humanitarnym. Amerykanie nie byli gorsi, i nagrali „We Are the World”, z którego dochody również przeznaczone były na pomoc Afryce. Szybko podniosły się głosy krytyki, że koncerny muzyczne zarabiają na ludzkiej tragedii. Chumbawamba wydała album pod wiele mówiącym tytułem „Pictures of Starving Children Sell Records”.

Flirt kultury popularnej z pomocą humanitarną i rozwojową trwa jednak do dziś, a działalność charytatywna jest wśród celebrytów modna. Bono dorabia sobie w organizacji ONE, Angelina Jolie znana jest z pomocy uchodźcom, George Clooney apeluje o sprawiedliwość w Południowym Sudanie, Ben Affleck, Matt Damon, Sean Penn i wielu innych pozakładali rozmaite organizacje pozarządowe. Każdy doświadczony ekspat wie, że prawdziwa praca w terenie jest o wiele mniej glamour: to nie karmienie umierających z głodu dzieci czy pozowanie do zdjęć z ocalonymi uchodźcami, tylko o wiele nudniejsze i mniej ekscytujące zebrania, warsztaty, grupy robocze, pisanie wniosków i raportów, czy pokonywanie przeszkód lokalnej biurokracji.

Czy to działa?


Część akademików i praktyków uważa, że cały system pomocowy jest źle zorganizowany i utrwala globalne nierówności. Do najgłośniejszych jego krytyków należą William Easterly, ekonomista i profesor NYU. W „Brzemieniu białego człowieka” („The White Man’s Burden”) argumentuje, że międzynarodowa pomoc często pogarsza sytuację, i że w imię dobrego samopoczucia wielkodusznych rządów i organizacji z krajów zachodnich szkodzimy gospodarkom krajów rozwijających się. Linda Polman w swojej książce „Karawana Kryzysu” („Crisis Caravan”) opisuje związki sektora pomocowego z dyktaturami i oskarża go o wspieranie korupcji w krajach rozwijających się. Dambisa Moyo w książce pod równie gorzkim tytułem „Martwa pomoc” („Dead Aid”) argumentuje, że kilka dekad pomocy dla Afryki spowodowało znaczne zwiększenie ilości ludzi żyjących na tym kontynencie poniżej granicy ubóstwa. Według niej w 1970 roku tylko 10% Afrykańczyków żyło w ubóstwie, dziś ten odsetek to 70% (nie podaje jednak źródła tych danych), a obecny system zwiększa uzależnienie gospodarek tych krajów od zachodu i wspiera korupcję. Proponuje ona drastyczne rozwiązanie – wycofanie całej pomocy dla Afryki w ciągu pięciu lat. Według Moyo rządy tych krajów zmuszone będą wówczas do rozwoju rynków i zwiększenia przepływu gotówki, a struktury polityczne i społeczeństwo obywatelskie staną się stabilniejsze. Jej krytycy mówią, że to uproszczenie, bo różne są źródła konfliktów, których ofiarom INGOsy pomagają. Argumentują też, że po wycofaniu pomocy miliony ludzi, którzy żyją dzięki dystrybucji żywności i np. leków antyretrowirusowych, po prostu umrą, i że naiwnością jest sądzić, że nagle rządy tych krajów staną się uczciwe, transparentne i odpowiedzialne.

Live Aid na stadionie JFK w Filadelfii, 1985 / fot. Squelle, Wikimedia Commons

Dr Hugo Slim – dziś naukowiec i doradca zajmujący się badaniami branży humanitarnej, ale przez wiele lat pracownik INGOów – nazywa je dobrem koniecznym. Przez ostatnie 30 lat przeszły one transformację od małych instytucji charytatywnych do wielkich organizacji, pod pewnymi względami podobnych do międzynarodowych korporacji. „Kiedy w 1983 roku zacząłem pracę w Save the Children, ich roczny budżet wynosił 16 milionów funtów, a organizacja zarządzana była przez emerytowanego przedstawiciela Służby Kolonialnej i innych byłych wojskowych. Dziś programy globalne prowadzone są przez kobietę z doświadczeniem w bankach inwestycyjnych, oddział brytyjski kierowany jest przez byłego doradcę premiera, a w 2010 roku obroty Save the Children UK wyniosły 291 milionów funtów”. Slim mówi też o tym, że organizacje świeckie mają o wiele mniejsze budżety niż chrześcijańskie, czy muzułmańskie.

FINANSOWANIE

Międzynarodowe organizacje pozarządowe finansowane są z kilku źródeł. Otrzymują fundusze w ramach pomocy bilateralnej od rządów krajów rozwiniętych, np. od amerykańskiego USAID, brytyjskiego DFID, czy, w przypadku polskich organizacji, Departamentu Współpracy Rozwojowej MSZ. Te programy mają najczęściej określony zasięg geograficzny i sektorowy. Po drugie, programy INGOsów finansowane są przez organizacje multilateralne, typu Bank Światowy, agendy ONZ czy Azjatycki Bank Rozwoju. Trzecim źródłem finansowania są prywatne fundacje i instytucje charytatywne, jak np. Gates Foundation. Niektóre firmy i korporacje, w ramach społecznej odpowiedzialności biznesu, również przekazują organizacjom charytatywnym pewną część swoich dochodów lub formują fundacje, typu PepsiCo Foundation albo Nike Foundation. Wreszcie organizacje pozarządowe otrzymują dotacje od indywidualnych donorów prywatnych – w niektórych krajach można odpisać je sobie od podatku.

Pracownicy pomocowi sami nie są bezkrytyczni w stosunku do swojej branży. Większość z nich doskonale zdaje sobie sprawę z wad systemu pomocowego. Jednym z zarzutów jest to, że w programach pomocowych czasem priorytetem jest polityka donora, a nie potrzeby grupy docelowej. Skutkiem są złe projekty, które w ekstremalnych przypadkach raczej szkodzą niż pomagają. W debacie o systemie pomocowym podkreśla się, że praca INGOsów to kwestia bardzo złożona, że rozwiązania, które sprawdzają się w jednym miejscu, nie koniecznie sprawdzają się w innym, że trzeba brać pod uwagę konteksty lokalne, i wreszcie, że dobre intencje nie wystarczą – potrzebna jest wiedza, także lokalna.

Jedna z debat roztrząsa problem, czy rzeczywiście trzeba sprowadzać specjalistów z zachodu do wdrażania projektów w krajach biednych. Ekspaci są wysoko opłacani i ponieważ nie znają miejscowych kontekstów, czasem mijają miesiące, zanim stają się efektywni. Międzykulturowe kontakty doprowadzają też niekiedy do nieporozumień. Nigeryjsko-amerykański pisarz Teju Cole w marcu tego roku rozpętał burzę na Twitterze siedmioma postami o kompleksie białego zbawcy. Piętnował w nich aktywistów i ekspertów, którzy w glorii próbują działać w obcych kontekstach krajów rozwijających się, nie mając o nich pojęcia. Dynamika tych relacji: pieniądze i władza, która za nimi idzie, jest według Cole mocno problematyczna. „Banalność zła przekształca się w banalność sentymentalizmu. Świat jest tylko problemem, który można rozwiązać za pomocą entuzjazmu”. Nawiązując do kampanii Kony2012 i filmu, który w lipcu 2012 ma prawie 92 miliony odsłon, pisze: „Tak bardzo przejmujecie się sprawą tego afrykańskiego generała. Ale prawie półtora miliona Irakijczyków zginęło w wyniku wojny, którą sami wybraliście. Przejmijcie się nimi”. Wreszcie ironizuje: „Bardzo szanuję amerykański sentymentalizm, tak jak szanuje się rannego hipopotama. Trzeba mieć go na oku, bo wiadomo, że może zabić”. Krytyka pomocy z zachodu opiera się tu na wytknięciu (błędnego według Cole) założenia, że zachodni eksperci mieliby wiedzieć lepiej, jak rozwiązywać lokalne problemy, i że często ich postrzeganie tych problemów jest uproszczone.

Pracownica AVIS w północnym Kivu / fot. Julien Harneis, Flickr CC


Biali zbawcy


Taki ekspert – pracownik międzynarodowej organizacji pozarządowej – w porównaniu z obywatelami kraju rozwijającego się, w którym żyje, jest uprzywilejowany pod prawie każdym względem. Mieszka lepiej, zarabia czasem kilkaset razy więcej, ma o wiele większy dostęp do zasobów, niż ludzie, którym pomaga. To wzbudza wątpliwości i kontrowersje. Część debat odbywa się w knajpach uczęszczanych przez ekspatów, a reszta – w internecie. Ze względu na specyfikę pracy ekspatów pomocowych – częste podróże i zmiany miejsca zamieszkania – internet jest nieocenionym narzędziem komunikacji. Blogosfera i twittosfera pracowników INGOsów jest bardzo aktywna i toczą się w niej gorące dyskusje. Przykładowe tematy: dlaczego beneficjenci – uchodźcy czy ofiary katastrofy naturalnej – odsprzedają paczki otrzymane w ramach pomocy humanitarnej? Czy to oznacza klęskę programu? Czy w takim razie powinniśmy dystrybuować inne dobra, czy może pieniądze? Czy jest sens studiować kierunek development studies? Jak ulepszyć globalny system pomocy? Czy OK jest jeżdżenie klimatyzowanymi Landcruiserami, kiedy dookoła ludzie prawie umierają z głodu? Czy zatrudniać lokalną pomoc domową? Z jednej strony dajemy pracę i wspieramy lokalną gospodarkę, z drugiej posiadanie służby to ucieleśnienie ideałów postkolonializmu. Życie ekspata pomocowego oprócz stresu związanego z pracą, najeżone jest intelektualnymi i moralnymi minami.

Pomoc wiązana
(tied aid)

Wielu donorów przy okazji finansowania działalności pomocowej stawia pewne warunki, co przyczynia się do upolityczniania pomocy, zwiększania jej kosztów i może podważać niezależność organizacji. Przykładem zastrzeżenie, że materiały i usługi do danego projektu mają być zakupione w odpowiednim kraju. Amerykańska Ustawa Rolnicza zastrzega, że 75% żywności zakupionej z funduszy USAID musi pochodzić z USA. W wyniku tego, aż 53% pieniędzy przeznaczonych na pomoc wydawane zostaje na transport żywności i związane z nim wydatki. Oxfam ocenia, że gdyby nie to prawo, pomoc żywnościowa dotarłaby do dodatkowych 17 milionów ludzi. Organizacje pozarządowe zmuszone są do tej niegospodarności przez ustawę, mimo że kupowanie lokalnie jest tańsze, korzystniejsze dla lokalnych gospodarek krajów rozwijających się, i przez to przyczynia się do zmniejszenia uzależnienia od pomocy z zewnątrz.

Kim więc są ci ludzie, którzy wybierają kariery w INGOsach? Część z nich trafia do branży przez przypadek, ale większość mówi o motywacji „polepszania świata”, „robienia czegoś pożytecznego”, albo „czegoś, co ma sens”. Menedżer dużego brytyjskiego INGOsa z wieloletnim doświadczeniem powiedział mi, że zdaje sobie sprawę z niedociągnięć systemu pomocowego i z wielu nieudanych projektów. Ale jeśli alternatywą jest nie robienie niczego, to dla niego nie ma wyboru. Cechy, które sami wymieniają jako pożądane w tej pracy, to odporność, odpowiedzialność i otwarty umysł. Sam, który przez ostatnie siedem lat pracował w Azji Południowej, mówi: „z otwartym umysłem jest tak, że nie możesz sam określić, czy go masz, czy nie. Każdy może powiedzieć, że go ma, ale to nie znaczy, że tak jest. Otwarty umysł nie polega na tym, że rezygnujesz ze swoich przekonań. Ale gdy widzisz coś, co je kwestionuje, twoją reakcją nie może być sprzeciw. Twoim zadaniem jest zrozumienie, dlaczego rzeczy dzieją się w taki sposób”.

Lindsey, doświadczona pracownica pomocowa, która spędziła ponad dwanaście lat w krajach Afryki i Azji Południowej, zwraca uwagę na to, jak w początkach swojej kariery starała się zbliżyć do miejscowych. Za punkt honoru uznawała integrację, przemieszczanie się komunikacją publiczną czy jedzenie lokalnych, piekielnie ostrych dań. Dziś się z tego śmieje: „choćbym nie wiem jak się starała, nigdy nie stanę się Ugandyjką albo Bengalką, bo urodziłam się gdzie indziej i wyrosłam w innej kulturze”. Sam zwraca uwagę na rozróżnienie między pracownikami pomocowymi: „W naszej grupie widać różne oddziały. Są ludzie, którzy przyjeżdżają tu na krótko, na sześć miesięcy. Są tacy, którzy siedzą tu od ponad dziesięciu lat. Są tacy, którzy stają się bardziej albo mniej miejscowi. Pierwsi uczą się języka, spędzają więcej czasu z miejscowymi, odwiedzają wioski i rodziny swoich kolegów”.

Pracownik Save the Children z ofiarami cyklonu Sidr, 2007 / fot. Shawn / Flickr CC

Matt, który od kilku lat pracuje w Afryce, mówi, że subkultura pracowników INGOsów powstaje na bazie wspólnych doświadczeń: „jest to na tyle specyficzna praca i «styl życia», że wykonujący ją ludzie zazwyczaj trzymają się razem. Oczywiście w szczególności na misjach, gdzie nikogo innego tak naprawdę nie ma”. W każdym większym mieście zazwyczaj jest jedna knajpa, do której przychodzą ekspaci, pracownicy INGO, agend ONZ i instytucjonalnych donorów obecnych w kraju. Wszyscy mówią sobie po imieniu, znają się z obsługą i z właścicielem. W piątki albo soboty jest większa impreza, transmisja meczu w TV albo czyjeś good-bye-party. Jak w domu.

Starsi i bardziej doświadczeni (i zblazowani) pracownicy pomocowi często naśmiewają się z początkujących na pierwszej misji w egotycznym miejscu, piszących entuzjastyczne blogi dla przyjaciół we własnym kraju. Stuffexpataidworkerslike.com opisuje typowy wpis, w którym „pokazuje się wszystkim znajomym, jaki z ciebie zuch, i że po stolicy przemieszczasz się w tuk tukach albo matatus albo chapas albo tap tapach, na motocyklu albo na pace ciężarówki”. Im więcej doświadczenia, zwłaszcza w miejscach, gdzie jest niebezpiecznie i zdarzają się porwania pracowników pomocowych (Pakistan, Somalia), im więcej przebytych tropikalnych chorób i ataków pasożytów, tym więcej punktów, szacunku i uznania od kolegów.

Sam śmieje się z tego, jak postrzegany jest przez znajomych ze Stanów, którzy pracują w innych branżach. „Zajmuję się czymś, co brzmi jak ważne i poważne zajęcie, jest egzotyczne i pewnie bardzo trudne. Mam wśród znajomych pewien status wynikający tylko z tego, że mieszkam za granicą. Nie sądzę, żeby to było uzasadnione. Na pewno nie należą mi się za to pochwały. Pod pewnymi względami mieszkanie i praca tutaj są łatwiejsze, niż siedzenie w Stanach. Tam ludzie nie zdają sobie sprawy, jak tu jest, a niektórym trudno byłoby tutaj żyć. Mówią mi, że mnie podziwiają. Tu nie ma co podziwiać”. Podobnie wypowiada się Lindsey: „Nie mam zbyt wielu znajomych spoza branży. Ciężko mi utrzymywać kontakty, gdy co roku zmieniam kraj. Media i czasem same INGOsy idealizują tę pracę, przez co ludziom spoza branży wydaje się, że to coś w rodzaju połączenia Indiany Jonesa z Matką Teresą z Kalkuty. A to nie tak. Nie zbawiamy świata, nie mamy odpowiedzi na globalne nierówności, nie wiemy, jak skutecznie walczyć z ubóstwem. Od sceptyków typu Easterly czy Moyo różni nas to, że próbujemy”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.