Nepal leży na peryferiach świata politycznego i gospodarczego. Do lat pięćdziesiątych nie było tu szpitali, szkół, dróg ani innych zdobyczy nowoczesności. To się zmieniło, ale dziś przyjezdnego Europejczyka w Katmandu przeraża brud, szalony ruch kołowy, krowy grzebiące w stosach śmieci i żebrzące dzieci. W dzielnicy turystycznej atakują sprzedawcy maści tygrysiej, henny do ciała i haszyszu. Kierowcy riksz, taksówek i motorów nie zwracają uwagi na przechodniów i trąbią jak szaleni. A jednak przyjeżdża tu wielu podróżników, którzy w całym tym bałaganie szukają duchowości. Przyciągają ich miejsca takie, jak Lumbini (na południu dzisiejszego Nepalu). To tam urodził się książę Siddhartha, znany później jako Budda. Na północy leży Tybet, który w popularnej opinii jest buddyjską stolicą świata. Tutaj też czci się Śiwę, hinduistycznego boga o tysiącu i ośmiu imionach. Na ten koniec (nowoczesnego) świata ciągną buddyści, hinduiści i posthipisi, bo nie ma lepszego miejsca na poszukiwanie „sensu życia”.
LOGO NEPALU
W Katmandu nie ma ani jednego McDonalda, za to w podwórkach i na ulicach stoi masa buddyjskich stup, hinduistycznych świątyń i kamieni albo drzew czczonych jako linga. Na zachodzie miasta leży Pashupatinath, jedno z najświętszych miejsc Nepalu. To największa na świecie świątynia poświęcona Śiwie i najbardziej prestiżowe miejsce kremacji zwłok. Tu kremowało się ciała członków rodziny królewskiej i innych osobistości. Do głównej świątyni mają wstęp tylko hinduiści i dopiero od 2001 roku mogą do niej wchodzić członkowie kasty niedotykalnych. Co roku wiosną odbywa się tam festiwal Maha Shivaratri poświęcony bogowi Śiwie. Wśród młodych Nepalczyków znany jest jako dzień, w którym legalnie można się upalić. Starsi utyskują nad upadkiem obyczajów, bo gdzieś ginie w tym wszystkim wielki Śiwa.
Z Indii i Nepalu zjeżdżają się na to święto pielgrzymi i święci mężowie. Sadhu to niemal logo Nepalu, od czasu kiedy portret wymazanego popiołem mężczyzny z długimi dreadami i kolorowymi paskami na czole ozdobił okładkę przewodnika „Lonely Planet”. Żaden turysta nie wyjeżdża stąd bez zdjęcia sadhu na karcie pamięci. Ubrani w żółte, pomarańczowe albo białe stroje, czasem nadzy, nigdy nie golą bród ani nie ścinają włosów. Ich ciała, tak samo jak ciało boga Śiwy, pokrywa popiół – znak przemijania. Nie mają rodzin ani domów i przez całe życie oddają się medytacji wspomaganej skrętami z marihuany. Wyrzekają się dóbr doczesnych, aby osiągnąć oświecenie. Cały ich dobytek to strój, koc, talerz i kubek, do którego zbierają datki. Tradycyjnie utrzymywali się z żebractwa. Dziś, w dobie dwutygodniowych wycieczek last minute – ci święci mężowie dostosowali się do wymogów masowej turystyki i za drobną opłatą pozują do fot jak profesjonalni modele, w pozycji lotosu, prezentując swoje długie do ziemi dready.
Fot. A. PerczyńskaInnym symbolem Nepalu jako krainy duchowości jest buddyjski mnich. W zachodniej części Katmandu znajduje się Boudhanath – jedno z najważniejszych miejsc dla buddystów i ważny ośrodek tybetański. Znane jest z olbrzymiej stupy, która co rano i co wieczór okrążana jest przez tłumy wyznawców – mnichów, mniszki, lokalnych wiernych w cywilu i przybyszów z Zachodu. W okolicy znajduje się około 50 klasztorów, większość założona przez tybetańskich lamów. Uczą się w nich mnisi z Tybetu, Nepalu i Indii. Dla dzieci z biednych rodzin klasztor to często jedyna szansa na zdobycie jakiegokolwiek wykształcenia. Dookoła stupy jest masa sklepów z pamiątkami, buddyjskimi malami (koraliki do mantrowania), thangkami (buddyjskie malowidła) i tradycyjnymi strojami.
***
Z książek i filmów (np. „Siedem lat w Tybecie”, „Mały Budda”) znamy kliszę Indii i Nepalu jako miejsc mistycznych, niesamowitych i tajemniczych. Są tu wsie, gdzie z powodu braku prądu nie docierają mass media, więc pozostają one nieskażone obecnością zachodniej kultury, materializmem i konsumpcjonizmem. Paradoksalnie, to właśnie te miejsca stają się najbardziej pożądanym towarem na rynku podróżników. Dla podróżnika szczytem obciachu jest korzystanie z „Lonely Planet”. Szuka on miejsc poza utartymi szlakami i brzydzi się popularnymi trasami. „Wszystkie miejsca, o których piszą w przewodnikach, stają się turystycznymi atrakcjami i tracą cały swój czar” – powiedział mi jeden z nich, który od trzydziestu lat jeździ po Azji Południowej. Podróżnicy patrzą z góry na turystów i ich zorganizowane wycieczki, gdzie wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Turysta w życiu nie przejedzie się na dachu autobusu z miejscowymi ani nie napije się raksi z rodziną Szerpów w wiosce zabitej deskami (jego pilot wycieczki by mu nie pozwolił – to grozi poważnym zatruciem).
Fot. A. PerczyńskaSUPERMARKET RELIGIJNY
Podróżników fascynuje egzotyka i autentyczność. Dla niektórych wyprawa do Nepalu albo Indii staje się wyprawą w głąb samego siebie, albo ucieczką od czegoś (Babilonu, pustki, systemu – niepotrzebne skreślić), względnie poszukiwaniem oświecenia lub innych towarów deficytowych. Subkontynent indyjski to jeden wielki supermarket religijny, gdzie półki wypełnione są obcobrzmiącymi towarami typu dharma, karma, samadhi.
Kim są i co znajdują konsumenci tych produktów? Niektórzy nie znajdują nic – tak jak Daniel, 34-latek, z którym rozmawiałam kilka miesięcy temu. W czasie kryzysu porzucił sterylną pracę w marketingu w korporacji w Londynie, żeby przyjechać do Indii i Nepalu. Od dawna był zainteresowany buddyzmem. Kilka miesięcy spędził w podróży. Pod koniec pobytu w Azji był znudzony i rozczarowany tym, że wszyscy prosili go o pieniądze. „Na Zachodzie wszyscy chcą więcej, szybciej, lepiej, i ty też musisz tak chcieć. Ale okazuje się, że tutaj też ludzie czyhają na twoje pieniądze. Miałem kilku dobrych «kolegów», którzy zapraszali mnie do swoich domów, swoich wsi i swoich rodzin, a na koniec zawsze prosili o kasę”. Bolesna dekonstrukcja mitu twierdzącego, że ci Inni, Nepalczycy, buddyści, są bardziej uduchowieni niż my.
Fot. A. PerczyńskaWiększość przybyszów ma jednak bardziej pozytywne doświadczenia. Sami nazywają się czasem Włóczęgami Dharmy. Wielu buddystów poznaje tu swojego nauczyciela i zostaje na rok, dwa, czasem na dwadzieścia. Weterani wspominają z rozrzewnieniem stare czasy, kiedy to Katmandu było o wiele mniejsze, a tam gdzie dziś są bloki mieszkalne, były pola. Tybetańscy nauczyciele duchowi nie mówili po angielsku, więc trzeba się było uczyć tybetańskiego. Ogólnie wszystko było lepsze, a trawa zieleńsza. Zawsze wtedy mam wrażenie, że buddyjskie nauki o nietrwałości i nieprzywiązywaniu się poszły na marne – kiedyś było inaczej, ale co z tego?
Niektórzy z tych włóczęgów wspominają, że kiedy znaleźli się pierwszy raz w Indiach czy Nepalu – poczuli się jak w domu. Buddyści tłumaczą to prosto: „w poprzednim życiu byłem Tybetańczykiem i dlatego wreszcie czuję się jak w domu”. Kristin, 26-latka ze Stanów, po swojej pierwszej podróży do Nepalu i Tybetu dziesięć lat temu zaczęła studiować buddyzm. „Przeczytałam «Into Thin Air» Krakauera i pociągały mnie Himalaje i duchowość, którą przeczuwałam w górach”. W czasie tej pierwszej podróży Kristin przeżyła coś, co dziś nazywa „przebudzeniem duchowym” – i wpadła. „Wróciłam do Nepalu, Tybetu i Indii, kiedy miałam 18 lat. Poszłam na Uniwersytet Buddyjski w Stanach (Naropa University) i jak tylko go ukończyłam, kupiłam bilet do Azji”. W wieku 21 lat Kristin oficjalnie „przyjęła schronienie” czyli formalnie stała się buddystką. Dziś pracuje, organizując wycieczki dla młodzieży ze Stanów, i od czterech lat mieszka w Azji Południowej i Południowo-Wschodniej.
Fot. A. PerczyńskaReligia jest jednym z powodów jej fascynacji tym kawałkiem świata, więc pytam ją o różnicę między duchowością azjatycką a zachodnią. „Na Zachodzie duchowość jawi się jako coś kruchego, odległego, do czego trzeba podchodzić super serio. W Azji sacrum i profanum często się zazębiają, a praktyka religijna jest dużo weselsza. Jest też oczywiście głęboka powaga, ale ludzie sprawiają, że wszystko jest bardziej przystępne”. Wymieszanie sacrum i profanum widziałam na wykładach nauczycieli buddyjskich. Nepalczycy i Tybetańczycy gadają, jedzą i piją herbatę. Biali przyzwyczajeni, że rozmowa o świętości wymaga dostojeństwa, siedzą w pozycji wyprostowanej jak na apelu i ze śmiertelnie poważnymi minami starają się nie uronić ani słowa z wykładu. Annie, która często chodzi na wykłady lamów buddyjskich, mówi o tym tak: „poznałam wielu hardcorowych uczniów nauk buddyjskich z Zachodu, ale wydaje mi się, że miejscowi mnisi i mniszki mają bardziej miękkie podejście. Chodzi mniej o uczenie się, a bardziej o sposób życia”.
Dalit
Kasta niedotykalnych, najniższa grupa społeczna w indyjskim i nepalskim systemie kastowym. Jej przedstawiciele tradycyjnie zajmowali się „nieczystymi” zawodami, które miały związek z zabijaniem zwierząt czy opieką nad chorymi. Nie mieli wstępu do szkół, świątyń ani domów osób z wyższych kast. Mimo prawnego zakazu dyskryminacji, ich status społeczny wciąż jest bardzo niski.
Potwierdza to też Daniel, który ma 23 lata i przyjechał ze Stanów do Nepalu, bo interesuje się jogą. „Dużo ludzi przyjeżdża tu i musi sobie kupić posąg. To jest uważane za kulturę wysoką. Hindusi i Nepalczycy czasem używają pocztówek jako przedstawień bóstwa i oddają im cześć. Nie ma takiego podziału jak na Zachodzie i takiej koncepcji, że sacrum się gdzieś zaczyna i kończy”.
WYPRZEDAŻ OŚWIECENIA
Annie ma 27 lat, żyje w Nepalu i pracuje dla firmy zajmującej się dystrybucją kosmetyków naturalnych wyrabianych przez miejscowe kobiety. Mieszka w Boudhanath. Zapytana o różnice między mieszkaniem na Zachodzie a w Nepalu, mówi: „życie w społeczności buddyjskiej ciągle przypomina mi, aby być w danym momencie, a także o prostocie, nieprzywiązywaniu się, o byciu życzliwym dla każdej żyjącej istoty, współczuciu i akcie dawania. Pamiętam też, aby wyjść z mojej głowy i obserwować te myśli, jak przychodzą i odchodzą, i nie przywiązywać się do nich”. Inni napływowi buddyści też wspominają o tym, że kiedy religia nie jest zamknięta w kościołach (zgodnie z zachodnią normą, że jest sprawą prywatną) a widać ją na każdym kroku, praktykowaną przez wszystkich – łatwiej jest o niej pamiętać.
Praktyka buddysty zachodniego bardzo różni się jednak od praktyki miejscowych. Dla początkujących Włóczęgów Dharmy te dwie tożsamości: Tybetańczyk i buddysta, zlewają się w jedną całość. Nie bardzo podoba się to niektórym Tybetańczykom. Z Nimą, dziewiętnastolatką, której rodzice przybyli z Tybetu jeszcze zanim się urodziła, rozmawiałam w Boudhanath. „Ludzie z Zachodu uważają, że skoro jestem Tybetanką, to mam po prostu być dobrą buddystką. Rozmawiają ze mną tylko o medytacji, a kiedy mówię im, że chcę studiować zarządzanie, szybko zmieniają temat”. Wyobrażam sobie rozczarowanie zachodnich buddystów, kiedy ta młoda Tybetanka – w ich oczach uosobienie praktyki duchowej, harmonii i spokoju – okazuje się zwykłą nastolatką, która nie dość, że wcale nie medytuje, to jeszcze planuje przyszłość w biznesie. Świeccy Tybetańczycy i Nepalczycy praktykują rytuały takie jak okrążanie stupy albo pudźa (ceremonia ofiarna). Ale tak samo jak katolicy w Polsce nie wczytują się w pisma ojców Kościoła – buddyści w Nepalu nie uczestniczą w debacie nad doktrynalnymi różnicami pustki w różnych tradycjach.
Zachodnich buddystów uwierają różnice kulturowe. Annie opowiada o swojej frustracji: „Tutejszy system jest zdominowany przez mężczyzn. Nepalskie społeczeństwo jest bardzo patriarchalne i to wpływa na to, kto dostaje pieniądze. Klasztory męskie błyszczą bogactwem, podczas gdy żeńskie pozostają w cieniu. Te kobiety rzadko słychać, bo boją się one mówić głośno”. Tradycyjne sposoby nauczania też są czasem trudne do przyjęcia. Annie: „Wielu uczniów, którzy przyjechali tu uczyć się o filozofii buddyjskiej, ma kłopoty. Tutaj wymaga się zapamiętywania i mało jest miejsca na kontemplację i debatę”. Wspomina też o komodyfikacji (utowarowieniu) religii. „Seminaria są skierowane do osób z Zachodu. Są dla początkujących i prezentuje się na nich podstawowe pojęcia: współczucie, praktyka medytacji, jak oczyścić i kontrolować umysł itd. Seminaria są lekkie i przyjemne. Czuję, że dziś buddyzm jest uważany na Zachodzie za trendy, a na Thamelu (dzielnicy turystycznej Katmandu) pojawia się coraz więcej zajęć z jogi i buddyzmu”. Działa tu prawo popytu i podaży.
„Włóczędzy Dharmy”
Autobiograficzna powieść Jacka Kerouaca wydana w 1958 r. Bohater Raymond Smith przechodzi kryzys egzystencjalny, kiedy poznaje poetę Japhy Rydera. Ten wprowadza go w tajniki buddyzmu. Razem podróżują autostopem, imprezują i medytują. Pozycja obowiązkowa dla fanów Kerouaca i twórczości bitników.
O utowarowieniu religii wspominają wszyscy moi rozmówcy. Daniel: „W Stanach praktykowałem hatha jogę i interesowałem się jej aspektami filozoficznymi. Czytywałem teksty, nauki, książki, i zrozumiałem, że asana (pozycja jogiczna) jest tylko początkiem i że joga powinna umożliwiać dłuższe siedzenie w medytacji i oczyszczenie umysłu. Ale Zachód jest zaśmiecony czymś, co nazywam jogą sportową. Ludzie rywalizują w osiąganiu wyszukanych pozycji. Kiedy studiowałem, płaciłem olbrzymie pieniądze za lekcje jogi. Do tego dochodzi cały biznes: plastikowe maty (bardzo nieekologiczne), książki, kadzidła, prywatne lekcje, które kosztują fortunę. To olbrzymi interes, na którym można zrobić gigantyczne pieniądze. Do tego na Zachodzie używamy jogi jako narzędzia w koncepcjach piękna, elastyczności i doskonałości ciała”. Daniel kwestionuje to podejście i dlatego został w Nepalu o wiele dłużej niż planował. Mówi, że „dla praktykującego jogę albo medytację nie ma znaczenia, czy jest joginem mieszkającym w jaskini, czy prezesem w korporacji. Przeszkody są tylko w jego głowie”. Ale wielu Włóczęgów Dharmy i tak woli siedzieć na Wschodzie. W ich krajach nikt nie rozmawia o sytuacji politycznej Nepalu, a tutaj cicho było w zeszłym roku o wielkim kryzysie, który przetoczył się przez rynki zachodnie. To peryferia świata znanego z gazet. Ale dla ludzi zainteresowanych religiami Wschodu – Nepal, razem z resztą Azji Południowej, to nie obrzeża, a ścisłe centrum.