Sny wujka Oscara
fot. Dave_B_

Sny wujka Oscara

Kuba Mikurda/Michał Oleszczyk

Oscary, nadając w prime time świadectwa tych, którzy zrealizowali „amerykański sen”, upewniają o jego żywotności. Owszem, sen wciąż się spełnia, ale bardziej jako wyjątek niż reguła

Jeszcze 4 minuty czytania

1.
Oscar to synonim nagrody jako takiej. Szybka kwerenda ujawnia Piłkarskie Oscary, Oscary Kulinarne, Oscary Mody, Oscary Wolontariatu, a nawet Oscary Lipnickie (nagrody wójta gminy Lipnica Wielka). Tak jak aspiryna to po prostu lek na przeziębienie, a Kleenex – po prostu chusteczka higieniczna (przynajmniej w języku angielskim, co dekretują słowniki).

2.
Oscary to ostatni bastion „amerykańskiego snu”, nieprzypadkowo zlokalizowany na krawędzi Ameryki, w najbardziej zachodnim ze stanów, w tej „Ameryce Ameryki” jaką jest Kalifornia (OK, dalej są jeszcze Hawaje, ale to bardziej oficjalne amerykańskie Elizjum). Wysłuchanie wszystkich piosenek o Kalifornii zajęłoby około pięciu dni („California Dreamin’”, „Going to California”, „California Girls” „Hotel California”, „Californication”, „California Über Alles” etc. – każda z nich, na swój sposób, dokumentuje jej fantazmatyczny status). Jeżeli Ameryka obiecuje każdemu, kto przybywa z zewnątrz „lepsze, bogatsze i pełniejsze życie” (John Truslow Adams w „Epic of America”, tekście uznawanym za pierwszą artykulację „amerykańskiego snu”), Kalifornia obiecuje to również samym Amerykanom, którzy na własnej skórze doświadczają, że „amerykański sen” najwyraźniej nie dotyczy całego terytorium kraju. A zatem – parafrazując – jeszcze Ameryka nie zginęła, póki jest Kalifornia.

W kategoriach socjologicznych „amerykański sen” odpowiada wertykalnej ruchliwości społecznej (o ile ograniczymy ją do jednego wektora – awansu społecznego). Wysoka mobilność oznacza otwartość społeczeństwa, a tym samym większą szansę awansu dla osób z niższych warstw społecznych. To clue „amerykańskiego snu” – nieważne, kim się urodziłeś, dzięki swoim umiejętnościom i ciężkiej pracy możesz stać się kimkolwiek zechcesz, jesteś kowalem własnego losu etc. Problem w tym, że mniej więcej od lat siedemdziesiątych ruchliwość społeczna w USA systematycznie spada – społeczeństwo zamyka się, struktura społeczna coraz bardziej usztywnia. „Amerykański sen” traci pokrycie w rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Według badań Center for American Progress z 2006 roku, mniejszą ruchliwość społeczną wśród krajów rozwiniętych miała tylko Wielka Brytania (sic!). Tymczasem, jak dowiódł sondaż „New York Timesa” z 2005 roku, wiara Amerykanów w „amerykański sen” paradoksalnie wzrosła (na pytanie „czy można urodzić się w biedzie i ciężką pracą dojść do bogactwa”, twierdząco odpowiedziało ponad 70% badanych – w 1983 roku tylko 50%).

fot. Bryn Crowe/ A.M.P.A.SWyjątkiem pozostaje show-biznes, w którym radykalne, nierzadko błyskawiczne awanse społeczne są proporcjonalnie częstsze niż w innych dziedzinach (choćby przez nacisk na poszukiwanie „nowych twarzy”), a kolejne przypadki karier zyskują odpowiednią oprawę medialną. Oprawy takiej dostarcza również ceremonia oscarowa, oglądana przez
„miliardy widzów na całym świecie” (co ciekawe, zarówno uczestnicy ceremonii, jak i komentatorzy, odwołują się często do owych „miliardów widzów”, mimo że najwyższa w historii oglądalność gali nie przekroczyła nawet jednego miliarda – organizatory wiążą jednak pewne nadzieje z wejściem na rynek chiński). Ceremonia oscarowa od lat cementuje „amerykański mit” – laureaci często przywołują swoją ścieżkę kariery, od
małych miasteczek, przedmieść, przez lekcje aktorstwa, ciężką pracę, chude lata, aż po czerwony dywan. „Gdy dorastasz na przedmieściach Sydney albo Auckland (…), na przedmieściach gdziekolwiek, marzenie takie jak to zdaje się niedorzeczne i zupełnie niedostępne. (…) Każdemu, komu los poskąpił i ma tylko swoją odwagę mówię: To możliwe” – mówił Russell Crowe, wyciągając w górę rękę z Oscarem. Al Pacino wspominał „dzieciaki z Bronxu”, gdzie dorastał, „które mogą pomyśleć dzisiaj – jeśli jemu się udało, mi też może się udać”. Marcia Gay Harden dziękowała wszystkim kelnerom i kelnerkom, którzy zastępowali ją w pracy, gdy wychodziła na przesłuchania. Markéta Irglová, odbierając Oscara za piosenkę do filmu „Once” (w którym zagrała również rolę czeskiej emigrantki) mówiła: „fakt, że stoimy tutaj dzisiaj, fakt, że możemy to trzymać, jest dowodem, że bez względu na to, jak odległe wydają się nasze marzenia, to możliwe”. „Chłopcze, lepiej, żebyś w to wierzył” – w ten sposób, zamykając ceremonię z 1994 roku, Whoopi Goldberg zwracała się do „tego chłopca, który siedzi przed telewizorem i myśli – któregoś dnia jeden z tych Oscarów będzie mój”.

Podobnych przykładów jest mnóstwo, a tegoroczna ceremonia z pewnością dostarczy kolejnych. Oscary, nadając w prime time świadectwa tych, którzy zrealizowali „amerykański sen”, upewniają o jego żywotności. Owszem, sen wciąż się spełnia, ale bardziej jako wyjątek niż reguła. Oto jak działa medialna synekdocha: dzięki potężnej promocji, oprawie medialnej i transmisji na całą Amerykę i resztę świata, wybitnie niereprezentatywny wycinek rzeczywistości społeczno-ekonomicznej zaczyna funkcjonować jako zastępnik całości.

3.
W szkole czyta się wiersz Wisławy Szymborskiej „Wrażenia z teatru”: „Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty; / zmartwychwstanie z pobojowisk sceny (…) wyrywanie noża z piersi, / zdejmowanie pętli z szyi (…) Ukłony pojedyncze i zbiorowe; (…) Cudowny powrót zaginionych bez wieści”. W filmie, co oczywiste, na taki „akt szósty” nie ma miejsca (chyba, że uznamy za niego wpadki z planu wmontowane w napisy końcowe albo uroczyste pokazy filmu z udziałem ekipy). Czy podobnej funkcji nie spełnia ceremonia oscarowa? Jako oficjalne zakończenie i podsumowanie sezonu w Hollywood – moment, kiedy aktorzy i twórcy mogą – jak najdosłowniej – wyjść na scenę, ukłonić się i zebrać oklaski?

fot. Richard Hrbauch/ A.M.P.A.SAle nie chodzi wyłącznie o ukłony i oklaski (choć tych na Oscarach nie brakuje – jak w 1976 roku powiedział Warren Beatty, „dziękujemy państwu, że przez cały wieczór oglądaliście jak gratulujemy sobie nawzajem”). „Akt szósty” odgrywa również inną, bardzo istotną rolę – dystansuje widza od treści spektaklu (zgodnie ze słowami Puka z epilogu „Snu nocy letniej” – „Jeśli nasze zwiewne cienie / Budzą twe zniecierpliwienie, / Pomyśl, widzu, żeś spał chwilę, / Żeś te zjawy śnił – i tyle”). Jeśli w ciągu roku amerykańskie kino mainstreamowe (albo filmy niezależne, który odniosły sukces w głównym obiegu) podchodzi zbyt blisko cierpienia, biedy, patologii, śmierci, jeśli dotyka czegoś zbyt bolesnego – Oscary to moment, kiedy Hollywood mówi sobie „to był tylko sen”, „to był tylko film”. Aktorzy i aktorki, którzy oszpecili się dla roli, powracają w znajomych, glamourowych wcieleniach (jak Nicole Kidman czy Charlize Theron, nagrodzone za role w „Godzinach” i „Monster”), ci, którzy zmagali się z biedą i bezrobociem, olśniewają sukienką od Valentino (Julia Roberts, nagrodzona za „Erin Brockovich”), wcielenia zła okazują się skromnymi, angielskimi gentlemanami (Anthony Hopkins – „Milczenie owiec”), swojakami („Kimkolwiek jest Keyser Soze, tego wieczoru na pewno się upije” – Kevin Spacey po Oscarze za „Podejrzanych”) albo dobrymi synami, którzy drżącym głosem dedykują nagrodę swojej matce (Javier Bardem, nagrodzony za „To nie jest kraj dla starych ludzi”). Nie mówiąc o masowych zmartwychwstaniach i alternatywnych zakończeniach (w 1991 roku Susan Sarandon i Geena Davies tłumaczyły swoją obecność na scenie tym, że samochód w „Thelmie & Louise” faktycznie odbił się od dna, a nie roztrzaskał, spadając w przepaść; „dla wszystkich, którzy chcieli, żeby «Thelma & Louise» kończył się happy endem – oto on” – mówiła nagrodzona za scenariusz Callie Khouri).

Trudno o bardziej wyrazisty przykład niż nominowany w tym roku w sześciu kategoriach film „Precious” Lee Danielsa. Tytułowa bohaterka (w tej roli nominowana Gabourey Sidibe) w traumatycznych sytuacjach – gwałcona przez ojca, poniżana przez matkę, bita przez rówieśników – ucieka w fantazje, w których przechadza się po czerwonym dywanie, w blasku fleszy, w efektownych kreacjach. Możemy być pewni, że dokładnie taką Gabourey Sidibe zobaczymy w trakcie ceremonii – na czerwonym dywanie, w blasku fleszy, w efektownej kreacji. To, co dla bohaterki było ekranem, mającym ochronić ją przed bólem i upokorzeniem, ziści się w Kodak Theatre, tym razem dystansując Hollywood (a z nim – wszystkich widzów) od dotkliwych treści „Precious”.

Albo nieco lżejszy przypadek – „Mała Miss” (2006) Jonathana Daytona i Valerie Faris (co ciekawe, i „Mała Miss”, i „Precious” trafiły do Hollywood przez festiwal w Sundance). Przypomnijmy: siedmioletnia Olive Hoover (Abigail Breslin) marzy o tym, aby wziąć udział w dziecięcym konkursie piękności „Little Miss Sunshine” – aby spełnić jej marzenie, cała, nieco dysfunkcjonalna, rodzina Hooverów rusza rozklekotanym volkswagenem w długą podróż do Kalifornii. W finałowej sekwencji film konfrontuje nieatrakcyjną, przeciętną Olive (bohaterka nosi okulary, na scenie występuje w groteskowym kostiumie itd.) z innymi uczestniczkami konkursu – ubranymi w „dorosły” sposób, wystylizowanymi, umalowanymi, pretensjonalnymi itd. Występ Olive wprowadza ogromny zamęt, na scenie dołącza do niej cała rodzina, naturalność, spontaniczność i żywiołowość triumfują nad sztucznym światkiem konkursu piękności. Film cieszył się sympatią widzów i uznaniem krytyki, zdobył cztery nominacje i dwa Oscary (za scenariusz i drugoplanową rolę Alana Arkina). Warto jednak zwrócić uwagę na nominację dla samej Abigail Breslin i występ młodziutkiej aktorki na ceremonii Oscarowej, który – ponownie – stanowi rodzaj ironicznego suplementu dla potencjalnie wywrotowego, antyhollywoodzkiego przesłania filmu. Zgodnie z wymaganiami oscarowej gali, filmowy Kopciuszek stał się profesjonalną Księżniczką, wystąpił w efektownej, „dorosłej” kreacji, w profesjonalnym makijażu, cieszył się zainteresowaniem mediów („najmłodsza nominowana…”), udzielał wywiadów itd. Choć Breslin nie zdobyła Oscara, zdecydowanie wygrała hollywoodzką edycję konkursu na „małą miss”.

Kuba Mikurda


1
„Muszę wykombinować, o czym będę odtąd śnić”, skarżyła się promieniejąca szczęściem Mary Steenburgen, odbierając Oscara za drugoplanową rolę w filmie „Melvin i Howard” (1980). Oscar jest marzeniem spełnionym; poprzeczką, nad którą nie ma już nic oprócz drugiego Oscara. Pozłacany mosiądz, owych 3,8 kg i 34 cm nagiego rycerza wbijającego miecz w rolkę filmu, dźwiga symboliczny ładunek o sile mitu. O Oscarze marzymy wszyscy, nawet jeśli na co dzień zamiatamy w fabryce ołówków.

2
fot. Darren Decker/A.M.P.A.STegoroczne nominacje dla najlepszego filmu po raz pierwszy od 1943 roku zostały rozdzielone między 10 tytułów. Dla dystrybutorów – sama radość (będzie 10 różnych plakatów z gigantycznym „Best Picture”; cóż z tego że 9 z nich dopisze drobnym maczkiem wstydliwe „Nominee”…). Mało mówi się natomiast o fakcie kluczowym: w tym roku zmienia się system głosowania na najlepszy film. Każdy członek Akademii ma nie tyle postawić krzyżyk przy filmie ulubionym, co uporządkować „dziesiątkę” w kolejności preferencji. Jeśli po zliczeniu głosów żaden film nie uzyska większości bezwzględnej, zaczyna się liczyć punkty dla filmów z pozycji dalszych. Taki system wyklucza sytuację, w której przy w miarę równym rozkładzie głosów między nominowane tytuły wygrywa szczęśliwiec z minimalną tych głosów większością. Innymi słowy: film, który wygra, będzie filmem, który spodobał się największej liczbie członków akademii.

Jest to układ oparty na konsensusie, a nie na buchalterii. Stąd nadzieje wielu komentatorów dla „The Hurt Locker – W pułapce wojny” (2009) Kathryn Bigelow. Jest bowiem o wiele bardziej prawdopodobne, że to właśnie ten film będzie na jednym z czołowych miejsc większości list, niż konkurencyjny „Avatar” (2009), który polaryzuje oceny o wiele mocniej i – mówiąc kolokwialnie – więcej osób może go nie lubić. A właśnie to – rozłożenie preferencji – zadecyduje o Oscarze 2010. Bardzo więc możliwe, że w tym roku świat filmu wybierze swą pierwszą Królową.

3.
Tematycznie rzecz ujmując, filmy oscarowe już dawno nie były tak wyraziste i równie mocno skupione wokół jednej centralnej kwestii: mianowicie rasy. „The Blind Side” (2009) i „Precious” (2009) to filmy o „za dużych Murzynach” – w pierwszym tradycyjna biała rodzina z Południa adoptuje aspołecznego, zwalistego czarnego nastolatka z wielkim talentem sportowym; a w drugim jeszcze bardziej zwalista i jeszcze bardziej aspołeczna czarna nastolatka z Harlemu służy za metaforyczny pojemnik na społeczne problemy (od HIV po kazirodztwo). Obydwa filmy – zwłaszcza drugi – powtarzają receptę „Człowieka słonia” (1980): bazują na naszym gapiostwie (potrzebie wpatrywania się w odmieńca), by następnie obudzić w nas empatię. Freak show idzie w nich ręka w rękę z melodramatem.

fot. Darren Decker/A.M.P.A.SSkoro dobiegł końca pierwszy rok rządów czarnego prezydenta w USA, Hollywood obsadziło Morgana Freemana w filmie o czarnym prezydencie – tyle że dla niepoznaki uczyniło go Mandelą, a nie Obamą. „Invictus” (2009) Clinta Eastwooda to kolejny po „Gran Torino” (2008) film tego reżysera mierzący się z kwestią współistnienia ras – tym razem spektakularnie aranżując zmagania drużyny rugby z RPA zaraz po zniesieniu apartheidu.

Apartheid…? RPA…? To nie tylko „Invictus”, ale i „Dystrykt 9” (2009) Blomkampa – najbardziej energiczny i młodzieńczy film z nominowanej dziesiątki; współczesne arcydzieło politycznego plakatu w kostiumie science fiction. Kosmici są w tym filmie metaforą wszelkiej odmienności, a okrutny paradoks polega na tym, że we wdeptywaniu jej w ziemię solidaryzuje się ludzkie społeczeństwo jako takie. (Swoją drogą, brak nominacji aktorskiej dla Sharlto Copleya z tego filmu jest poważnym uchybieniem tegorocznych nagród).

O czym innym, jeśli nie o rasie, jest „Avatar”…? Sam Worthington staje się niebieskim Indianinem Na’vi – wpierw okresowo, a na końcu na trwałe; odrzucając tym samym własną kolonizującą kulturę. Dokładnie to samo dzieje się w nominowanej za pełnometrażową animację „Księżniczce i żabie” (2009), z pierwszą afroamerykańską disneyowską bohaterką główną w dziejach wytwórni. Aby tytułowi bohaterowie mogli się pokochać, zmieniają się wpierw w kum-kum-awatary, czyli w żaby właśnie.

4
Dwa najwybitniejsze filmy zeszłego roku – „Bękarty wojny” (2009) i „Koralina i tajemnicze drzwi” (2009) – co prawda mają nominacje, ale mało kto wierzy w ich wygraną. Tarantino i Selick zaatakowali od dwóch stron ten sam temat: ucieczkę od traumy w królestwo fantazji. Nie dość, że jest to fundament Hollywoodu jako takiego, to na dodatek komentują go też filmy nominowane. „Odlot” (2009) krępego Carla Fredricksena do Ameryki Południowej; George Clooney uciekający od wszelkich trwałych relacji, ulgi szukający „W chmurach” (2009) – obydwaj przekonują się koniec końców o wartości rodziny i stałości. Na swój sposób to samo spotyka bohaterkę „Była sobie dziewczyna” (2009), wybierającą szarzyznę biblioteki, a nie blask Paryża.

Jak zauważył krytyk „Washington Post”, w tym roku Oscary mówią o wojnie totalnej: toczącej się i wczoraj („Bękarty…”), i dziś („The Hurt Locker…”), i jutro („Avatar”). Nic dziwnego zatem, że kuszą nas owe mityczne odloty. Niemniej większość znakomitych filmów, o których tu mowa, przekonuje, że koniec końców odlecieć nie możemy, i że walkę o prawdę i godność trzeba toczyć tu i teraz.

Zmurszały, uwiązany do ziemi statek kosmiczny z „Dystryktu 9” – czyż nie wylądował tu w „Dniu niepodległości” (1996) Rolanda Emmericha…? I o ile Emmerich snuje bezkrytyczną mrzonkę o ucieczce w „2012” (2009), o tyle tegoroczne filmy oscarowe powiadają, że wszelka ucieczka jest tylko przejażdżką. W końcu lądujemy w domu. I zmagamy się z chaosem – jak ów poważny, mądry człowiek z „A Serious Man” (2009) braci Coen.

Michał Oleszczyk

W nocy z 7 na 8 marca 2010 autorzy artykułu będą komentować rozdanie Oscarów w telewizji Canal+.