Trudno właściwie powiedzieć, o czym jest tekst Elfriede Jelinek, którego realizacji scenicznej podjęła się w Teatrze Polskim w Bydgoszczy Maja Kleczewska. „Babel” to potok słów i przywoływanych przez nie obrazów krążących wokół tematów przemocy, okrucieństwa wojny, skandalu zabijania, beznadziejnego poszukiwania sensu umierania, sensu ofiary, cierpienia. To tekst o agresji i przepełniony agresją, atakujący wpisanymi w chropawy, ostry język obrazami śmierci i tortur, jakim poddawane jest ciało, setki i tysiące ciał na całym świecie. To przywołanie i oskarżenie tego, co codziennie serwują nam media, co nas otacza, współtworząc wizualną tkankę świata, co jest na wyciągnięcie ręki, a jednak zawsze zapośredniczone, odbierane z dystansu i z dystansem, bez żadnego ryzyka, bez autentycznego emocjonalno-intelektualnego zaangażowania, bez ponoszenia moralnej odpowiedzialności.
Elfriede Jelinek, „Babel”, reż. Maja
Kleczewska. Teatr Polski w Bydgoszczy,
premiera 5 marca 2010Jelinek próbuje przełamać ów dystans, przywracając temu, co stało się w dużej mierze tanią sensacją, rangę ontologicznego skandalu. Autorka, doprowadzając język do granic bełkotu, tworząc mieszankę wyznań, wyzwań, złorzeczeń i diagnoz, kumulując i kondensując obrazy fizycznej i symbolicznej przemocy, wydobywa zarazem z owej rzeczywistości bardzo konkretne głosy. Niosą one oskarżenie religii, boga, który jawi się już to jako okrutne pierwotne bóstwo, już to jako bóg w najlepszym wypadku obojętny lub bezsilny. Niosą wreszcie oskarżenie człowieka, dla którego jedynym rytuałem pozostało mordowanie i zjadanie boga – pod postacią człowieka w nieustającym ciągu wojen i walk. To głosy ofiar i tych, którzy je opłakują. Głosy umarłych i tych, którzy są jak umarli. To krzyk o to, by poza obrazem dostrzec realność ciała i śmierci. To próba przywrócenia ofierze jej wstrząsającej mocy, poprzez przypomnienie tego, co obsceniczne: widoku ciała, smrodu zwłok, odpychającej realności wydzielin, ale też negowanych i wypieranych aspektów seksualności.
Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski, dokonując adaptacji tekstu, wydobyli i podkreślili te wątki, fragmenty i frazy, które mogą stać się punktem wyjścia dla konkretnej rzeczywistości scenicznej. Z potoku języka, w którym mieszają się różne głosy, który nie należy do nikogo, wyodrębniają poszczególne tematy i linie melodyczne, wokół których gromadzą się strzępy opowieści i szczątki postaci.
fot. Bartłomiej SowaReżyserka w pierwszej części spektaklu oddaje głos przede wszystkim matkom. Matka to ta, która nosi w sobie miłość i cierpienie, ale też zazdrość i niespożytą energię seksualną nakierowaną na syna. To zarazem Matka Boska i Jokasta. Matka oddająca syna na ofiarę i ofiarę z niego czyniąca. Odziana w czerń żałobnica i wyuzdana samica. Kobiety-matki u Kleczewskiej są pełne ambiwalencji i sprzeczności. Z jednej strony poddają się one i wpisują doskonale w kulturowe i społeczne klisze, podporządkowując swój ból po śmierci dziecka wymogom medialnego obrazu żałoby, z drugiej – przełamują tabu dotyczące roli matki, zdzierają z niej nimb uświęcenia i poświęcenia, ukazują materialno-cielesne podłoże związku matki z dzieckiem, w szczególności zaś matki z synem. Wszystko to jednak grzęźnie w upiornie groteskowym przerysowaniu, zanurzone w nieznośnym kiczu.
Spektakl dzieje się „nigdzie”, a więc na arenie śmierci. To zarazem rodzaj przedpiekla, prosektorium i laboratorium. Ściany wyłożone blachą odbijają zimne refleksy światła. Światło odbija się też w wodzie pokrywającej cienką warstwą większą część sceny, przebiega przez czarną mozaikę podłogi i ramy metalowych łóżek. Nadaje trupią bladość nagim ciałom, spowija scenę, zmieniając ją w senny koszmar. W strojach dominuje czerń i biel. Postaci, które zjawiają się w tak pomyślanej przestrzeni, to umarli i matki umarłych – także pozbawione życia. To korowód dziwnych strzępów bez własnej tożsamości, błądzący w poszukiwaniu sensu życia, uwięziony w bezsensie śmierci. Matka z upośledzonym synem na wózku, która zginęła w zamachu w czasie pielgrzymki; gnijąca panna młoda; upiorne dziecko o morderczych zapędach; poddawany cielesnej tresurze grubas. Wreszcie procesja matek pochylonych nad nagimi ciałami synów ułożonych na stołach do sekcji zwłok. Matki płaczą, matki cierpią, są pijane, wyuzdane i zaborcze.
Druga część przedstawienia ma formę koncertu. Sebastian Pawlak, który chwilę wcześniej został wybrany na nowego zbawiciela i symbolicznie ukrzyżowany, występuje tu w roli przegiętej gwiazdki wyśpiewującej obsceniczne teksty, wykonującej radykalne gesty performerów. Jednak krew to tylko farba wyciekająca z przebitych baloników, tworzących wielkie czerwone serce zawieszone na jego piersi; podobnie zawartość pampersa, którą muzyk rozsmarowuje sobie na twarzy – to nutella, a nie gówno.
W spektaklu padają brutalne frazy i fragmenty tekstu Jelinek. Jednak po drodze tracą swoje ostrze i potencjalnie wywrotową siłę. Osłabione przez oniryzm i przesadny estetyzm całego spektaklu wcale nie szokują, nie wywołują skandalu. Nagromadzenie obrazów i mnożenie kolejnych sytuacji, poddanych rygorowi estetyzacji, unieważnia w dużej mierze intencjonalnie subwersywny przekaz. To, co miało być obrazoburcze, na powrót uwięzione zostało w kliszy. Jednocześnie język, który miał zbudować mocny przekaz, przywrócić wypierane sensy, powołać postaci i wywołać określone reakcje widzów, ulega w przedstawieniu Kleczewskiej petryfikacji.