„W imię Jakuba S.” Strzępki i Demirskiego
fot. Bartłomiej Sowa

„W imię Jakuba S.” Strzępki i Demirskiego

Ewelina Godlewska-Byliniak

„W imię Jakuba S.” Demirskiego w reżyserii Strzępki jest spektaklem bardzo dla widza niewygodnym. Spod spodziewanej konwencji buffo ze znacznie większą niż dotychczas siłą przebija ton serio

Jeszcze 2 minuty czytania

„W imię Jakuba S.” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki to na pierwszy rzut oka typowy spektakl sygnowany ich nazwiskami – komiczny, groteskowy, zadziorny, i rozbijający balon powagi, który unosi się nad innymi spektaklami podejmującymi podobne kwestie – zwykle w perspektywie uniwersalizującej, metaforyzującej i sublimującej. Oni mówią do widza lokalnie, przyziemnie, wprost, rzucając proste pytania i doprowadzając sceniczną rzeczywistość do granicy absurdu, za którą zaczyna się prowokacja.

Znamy, znamy – chciałoby się powiedzieć. Zaakceptowaliśmy, przyswoiliśmy, weszliśmy w tę grę i postanowiliśmy świetnie się w niej bawić. Czy za tą powszechną akceptacją i uznaniem nie kryje się jednak chęć oswojenia, nadania nazwy, przyklejenia etykiety? Teraz każdy będzie się mógł nią posłużyć, a więc być może już nikt nie śmie się oburzyć.

Strzępka i Demirski doskonale zdają sobie sprawę z mechanizmów wciągania do mainstreamu tego, co jeszcze do niedawna uznawane było za marginalne, jeśli nie obsceniczne, ale już dłużej nie daje się ignorować. W tej świadomości tkwi ich siła, która pozwala na ironiczną grę z takimi mechanizmami. Ostatnim spektaklem udowadniają, że nie tak łatwo zamknąć ich w działce „dobra zabawa”. Nie znaczy to wcale, że robią teatr elitarny. Nie o tego typu proste przeciwstawienie chodzi. Wręcz przeciwnie – podejmują tematy i problemy, których tak zwane elity nie dostrzegają, lub je bagatelizują. I zwracają się do każdego widza, który zechce podjąć z nimi dialog, ale nie dostarczają – mimo atrakcyjności formy – treści łatwych do skonsumowania. „W imię Jakuba S.” jest w gruncie rzeczy spektaklem bardzo dla widza niewygodnym. Spod spodziewanej konwencji buffo ze znacznie większą niż dotychczas siłą przebija ton serio. Powaga tkwi przede wszystkim w tekście, który bawiąc się rozmaitymi rejestrami mowy, grając konwencjami językowymi i uwodząc słownym absurdem, jest jednocześnie niezwykle ostry, przenikliwy i w kulminujących momentach dojmujący.

Paweł Demirski „W imię Jakuba S.”,
reż. M. Strzępka
. Teatr Dramatyczny
w Warszawie, premiera 18 grudnia 2011
Kiedy Krzysztof Dracz, grający Szelę i zapijaczonego ojca w jednej osobie, rozpoczyna jeden ze swych monologów, zwracając się wprost do widzów, bezwzględnie i szorstko słowami: „ja was znam, co wy myślicie, że was nie znam?”, to czujemy już doskonale, że rozpoznanie sytuacji społecznej, jakie ten spektakl proponuje, jest z gruntu pesymistyczne (co samo w sobie nie jest żadnym odkryciem), ale oskarżycielsko-ironiczny ton, w jakim jest formułowane, nie jest ani wyższościowy, ani jednokierunkowy (co już znacznie mniej oczywiste). Oskarżenie i oburzenie nie jest wymierzone w tym spektaklu jedynie w jakichś onych, których trzeba wyśmiać, symbolicznie uśmiercić, obnażyć, zdetronizować. Znacznie większe znaczenie mają tu zaimki „my” i „wy”, przed których bezpośredniością trudniej uciec w bezpieczny śmiech.

„Myśmy wszystko zapomnieli” – te słowa z „Wesela” Wyspiańskiego powracają w spektaklu Strzępki wraz z Jakubem Szelą – upiorem przeszłości i wypieraną zmorą teraźniejszości. Wraz z nim pojawia się niezwykle ważne pytanie o naszą pamięć historyczną i tożsamość społeczną. Jakub Szela, owiany z jednej strony zapomnianą, w znacznym stopniu ludową legendą przywódcy chłopskiego buntu wymierzonego przeciw systemowi pańszczyźnianemu, z drugiej – okrzyknięty narodowym zdrajcą, który krwawym powstaniem przyczynił się do zaprzepaszczenia kolejnego szlacheckiego zrywu niepodległościowego, jawi się tutaj – wbrew uproszczonej wykładni historycznej – jako postać z gruntu niejednoznaczna. W spektaklu nie tyle jednak chodzi o postać historyczną, ile o pewien mit, który za nią stoi – mit, który dopiero trzeba stworzyć, czy może raczej wydobyć z historycznej nieświadomości. Dopiero ten nowy, czy zapomniany mit należy przeciwstawić dominującemu mitowi tożsamościowemu – a ten w Polsce wywodzi się z tradycji niepodległościowo-szlacheckiej lub – w innym wydaniu – szlachecko-dworkowej.

fot. Bartłomiej SowaPytanie o nieobecność w naszym kalendarzu świąt daty upamiętniającej zniesienie pańszczyzny i swoisty apel o przywrócenie do publicznego dyskursu paradygmatu ludowego, chłopsko-wiejskiego, nie oznacza jednak wskazania prostej alternatywy. Ten „odpominany” mit ma bowiem swoją ciemną, niebezpieczną stronę, której twórcy przedstawienia nie skrywają – ujawnia się ona w groźnym, wyzywającym spojrzeniu Szeli-Dracza i kondensuje w grymasie pijackiej mordy, która rzuca w naszym kierunku kolejne obelgi i oskarżenia. Szela jest tym, o którym nie chcemy pamiętać – wciela się w pogardzane obrazy chamstwa, pijaństwa, biedy połączonej z agresją i przemocą. Ale to właśnie on stawia niewygodne pytania, drąży problem wolności społecznej i osobistej, zakreśla horyzont społecznych oczekiwań i dążeń, których odzwierciedleniem są osobiste wybory, jakich dokonujemy. Ostatecznie obnaża coraz bardziej obezwładniające, wprowadzające w marazm poczucie braku wyboru. Szela prowokacyjnie pyta w przedstawieniu: co byś zrobił, gdybyś miał wybór – gdybyś dostał 24 godziny, w czasie których możesz dokonać wszelkich zmian, nadać życiu nowy kierunek. No zrób coś – podjudza nowych oburzonych. Ale oburzenie nie znajduje dla siebie odpowiedniej formy.

Budując analogię między czasami rabacji a sytuacją obecną, między strukturą pańszczyźnianą a systemem kapitalistycznym, między zniewoleniem klasowym, którego strażnikiem jest zarządca-ekonom, a zależnością finansową od bankiera i doradcy kredytowego, Strzępka i Demirski wskazują na to, że figura i mit Szeli są nie tylko tylko aktualne, ale i nieusuwalne. Nawet jeśli możemy usunąć, choćby z historycznego kalendarza, samą postać – nie pozbędziemy się tego, co postać ta reprezentuje. W tekście Demirskiego i przedstawieniu Strzępki pamięć jest bowiem zbiorowym somnambulizmem, snem o powszechnym szlachectwie (lub szlachetności). Jakub S. rozwiewa tę ułudę, burząc jednocześnie dobre samopoczucie dzisiejszej klasy średniej. Szela jest w nas, musimy go uznać i przepracować w jego obliczu własne postawy i dążenia. Pytanie tylko, czy dysponujemy odpowiednią formą, by jego oburzenie nie było jedynie siłą destrukcyjną. Na pewno nie da się Szeli obłaskawić poprzez proste ignorowanie jego obecności.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.