„Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej można czytać zarówno jako tekst o pamięci, jak i o nie-pamiętaniu rozpisanym na trzy pokolenia i wpisanym w życie trzech kobiet: Babci, Matki i Małej Metalowej Dziewczynki.
Ich życie naznaczone jest różnymi odmianami braku. Po pierwsze – utratą przedwojennej rzeczywistości, o której nie można zapomnieć i która zostaje unieruchomiona w powtarzającej się wciąż narracji, wymazującej to, co tu i teraz. Po drugie – brakiem perspektyw na inne, lepsze życie, o którym się marzy. Wreszcie – brakiem określonej tożsamości, zakorzenienia i świadomości historycznej, zastąpionej kolorowymi obrazkami.
O tym braku – wybrakowaniu, podziurawieniu – nie chce się wiedzieć, a jednak wciska się on wszystkimi szczelinami, przenika przez nieudolne szwy, wypełnia sobą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, stając się główną zasadą rzeczywistości. W ten sposób powstają fikcje, marzenia, klisze i stereotypy, była i niebyła biografia – kolejne przesłony na poły absurdalnej, na poły ponurej, cierpko-gorzkiej codzienności maźniętej gdzieniegdzie mdlącym lukrem.
Wspólnym mianownikiem rzeczywistości jest tu „brak pokoju”, w którym gnieżdżą się trzy kobiety. To wspólne nie-miejsce nie-pamięci i nie-życia, gdzie „zdarza się” nic. Nic innego zdarzyć się nie może w tym naznaczonym groteską i surrealizmem językowym nigdzie, z jakiego utkana jest Polska w tekście Masłowskiej.
Dorota Masłowska, „Między nami dobrze
jest”, reż. Grzegorz Jarzyna. Koprodukcja
TR Warszawa i Schaubühne am Lehniner
Platz, prapremiera 26 marca 2009,
premiera polska 5 kwietnia 2009W inscenizacji Grzegorza Jarzyny ów brak pokoju jest punktem wyjścia dla wizji scenograficznej oraz osią teatralnej maszyny. Scena otoczona jest z trzech stron ścianami-ekranami, które poprzez zmianę oświetlenia i wyświetlane na nich animacje przekształcają pustą przestrzeń już to w pokój, już to w scenę wyobraźni, snu czy pamięci.
W pierwszej scenie czarne sylwetki aktorów wyłaniają się na rozświetlonym białym tle. Reżyser-scenarzysta (Adam Woronowicz) pojawia się z nieodłącznym laptopem, z którego odczytuje fragmenty tekstu. To kolejny poziom fikcjonalizacji rzeczywistości. Opowieść o nigdy niezrealizowanym, wątpliwym dziele „Koń, który jeździł konno”, przenika się z codzienną, powtarzalną historią trzech kobiet, a ciasny „brak pokoju” zamieniony zostaje w nowoczesne studio telewizyjne: wystarczy w miejsce wysłużonego stołu zastawionego pustymi kubeczkami od kefiru wstawić obszerną sofę.
Nie wiadomo do końca, kto kogo opowiada i dopowiada, kto w kim się przegląda lub kogo ogląda. Fikcja miesza się z rzeczywistością, zmyślenie z autentycznym przeżyciem, każda kolejna klisza zastępuje poprzednią, a z ciągu stereotypów i banałów wybija się momentami gorzka ironia na temat tego nijako-kolorowego świata.
Danuta Szafarska (Babcia), Aleksandra Popławska
(Mała Metalowa Dziewczynka)
fot. Kuba Dąbrowski / arch. TR„Między nami dobrze jest” w inscenizacji Jarzyny to nie tyle świat podzielony i rozwarstwiony, którego odpryski stanowią wybrakowane matryce i krzywe zwierciadła, ale raczej świat jednolicie nijako-kolorowy. I to właśnie stanowi główną słabość przedstawienia. Przyjęta przez reżysera serialowo-slapstickowa konwencja i cukierkowa estetyka, przypominająca chwilami kreskówkę, skutecznie walczy z tym, co w tekście Masłowskiej najbardziej ożywcze: ironicznym dystansem przełamywanym gorzką nostalgią.
Większość paradoksów językowych obnażających brak wspólnego języka zamienia się w płaski żart, a wszelkie kanty, brudy i krzywizny rzeczywistości sprowadzone zostają do ładnego obrazka. Babcia (Danuta Szaflarska), Matka (Magdalena Kuta) i Mała Metalowa Dziewczynka (Aleksandra Popławska) prezentują trzy odmienne światy, jednak wszystkie zgrzyty między nimi zbywa się gromkim śmiechem lub ignoruje z pobłażliwością – tak, jak ignoruje się uporczywy szum i szczęk mechanizmu nowoczesnego wózka, na którym jeździ staruszka.
Można się zastanawiać, czy przedstawienie Jarzyny w sposób niezamierzony obnaża niedostatki tekstu, czy też język Masłowskiej domaga się braku inscenizacji, która ograniczona u Jarzyny do minimum wciąż wydaje się przytłaczająca, a to, co miało być w niej przezroczyste, staje się kolejną kliszą.
„Między nami dobrze jest” w inscenizacji Jarzyny ogląda się lekko i przyjemnie, ale prosta satysfakcja osiągana na poziomie gagów budzi rosnące zażenowanie. Uderza brak czegokolwiek, o co można by zahaczyć na dłużej refleksję. Przedstawienie ślizga się po gładkiej, wyczyszczonej powierzchni. Przełamanie tonu następuje wprawdzie w końcówce spektaklu, ale to tylko przysłowiowy gwóźdź do trumny. Na ekranach pojawiają się zdjęcia rozpadających się kamienic bombardowanej Warszawy. Na ich tle stoją staruszka i dziewczynka w jednakowych sukienkach w różyczki.
Słyszymy opowieść o śmierci wszystkich mieszkańców kamienicy oraz rozdzierający krzyk aktorki, powtarzającej: chleba! Okazuje się, że cała rzeczywistość, o której była mowa, w ogóle nie powinna mieć miejsca, bo została brutalnie zniszczona przez wojnę. Zamiast kolejnego piętra refleksji na temat historii, pamięci i nie-pamiętania, realności i jej fikcjonalizacji, finał wprowadza nieznośnie martyrologiczny ton: płaska komediowość osuwa się w łzawą melodramatyczność.
Okazuje się, że w wizji Jarzyny „między nami” króluje podstawowy brak: brak krytycznego dystansu i ironicznego ostrza. To dziwi u reżysera z powodzeniem sięgającego do tej pory po groteskę, przełamywaną przez nasycony goryczą ton serio.