Słowacki (nie)dzisiejszy
fot. Robert Jaworski

Słowacki (nie)dzisiejszy

Ewelina Godlewska-Byliniak

„Balladyna” Tyszkiewicza rozczarowuje. W świetle tego, jak nowocześnie może brzmieć Słowacki – choćby w projekcie Instytutu Teatralnego – zadziwia sztampowość i nijakość tego przedstawienia

Jeszcze 2 minuty czytania

Trzydzieści pięć lat temu miała miejsce jedna z ważniejszych i pamiętnych dyskusji tyczących recepcji teatralnej dzieł Juliusza Słowackiego. Toczyła się ona wokół inscenizacji „Balladyny” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym (premiera 7 lutego 1974), a jej główne pytanie brzmiało: czy dramat Słowackiego może opowiadać o współczesności?

Z ówczesnych dysput i wspomnień o spektaklu, czy raczej jego legendy, przetrwała głównie kwestia motorów marki Honda, na których jeździła Goplana i jej świta. Tym bardziej warto o tym przypomnieć, gdyż były one nie tylko teatralną atrakcją i sensacją, ale integralnym elementem reżyserskiej wizji, która – nawet jeśli można oskarżyć ją o efekciarstwo – stała się punktem wyjścia dla ciekawych rozważań poświęconych „Balladynie”.
Poruszano w nich między innymi kwestię zamierzonego przez samego Słowackiego anachronizmu (jako być może niezbywalnego dla teatru), głęboko ironicznej postawy romantycznej, świadomej gry z konwencjami teatralnymi, czy – jak w przypadku Marii Janion zajmującej w „Obronie Balladyny” pozycję krytyczną wobec spektaklu – skomplikowane i niejednoznaczne problemy immoralizmu i relacji z innym jako sobowtórem, związane z kształtowaniem tożsamości.

Juliusz Słowacki „Balladyna”, reż. Artur
Tyszkiewicz. Teatr Narodowy,
premiera 11 grudnia 2009
Przypomnienie tamtej dyskusji w kontekście najnowszej inscenizacji „Balladyny” na deskach Teatru Narodowego w reżyserii Artura Tyszkiewicza nie ma na celu porównywania obydwu przedstawień; raczej przywołanie pytania ożywiającego tamten spór – pytania, na które ówczesna realizacja przynajmniej niektórym dawała pozytywną odpowiedź. Można je rozszerzyć – jak czynią to choćby pomysłodawcy i uczestnicy projektu „Słowacki. Dramaty wszystkie” trwającego od kilku miesięcy w Instytucie Teatralnym – o kwestię aktualności (a może obcości czy niezrozumienia...) Słowackiego dla współczesnych twórców, czytelników i widzów. Zwłaszcza w czasie tzw. Roku Słowackiego, który właśnie się kończy.
W przypadku projektu Instytutu punktem wyjścia i podstawowym celem jest przeczytanie wszystkich dramatów Słowackiego po to, by sprawdzić ich nośność dzisiaj. Zaproponowana w tym celu dość szeroka i z większą lub mniejszą dowolnością traktowana formuła „spektakli-wykładów” jak dotąd w większości wypadków świetnie się sprawdza.

W tym świetle zadziwia sztampowość i nijakość przedstawienia Tyszkiewicza. Choć bowiem tekst, wypowiadany czy wyśpiewywany przez aktorów. momentami uderza ostrzem ironii, gorzkim humorem czy wyrafinowaną groteską, to przecież oglądać się tego nie da. Czy jest to kwestia braku wyraźnej interpretacji, czy też języka scenicznego, którego anachronizmu nie przełamują nawiązania do coraz to innej stylistyki: baśni, sitcomu, telenoweli, cyrku, kabaretu, operetki, koncertu na prowincjonalnej scenie czy wreszcie opery? Zapewne jedno i drugie.
Wrażenie zupełnej niewspółczesności języka, jakim operują twórcy przedstawienia, niewiele ma wspólnego z anachronizmem zakładanym przez Słowackiego i innych romantyków – zupełnie brakuje w tym przypadku dystansu i ironicznego potraktowania konwencji. Uruchomienie całej skomplikowanej maszynerii teatralnej, jaką dysponuje narodowa scena, nie służy w ogóle uruchomieniu sensów czy wyobraźni widzów. Pozostaje jedynie pustym efektem, który z powodu miałkości interpretacji nie ma szans zmienić się w bardziej wyrafinowaną teatralną grę.

W głębi sceny mała estrada oświetlona czerwonymi lampkami, która to podjeżdża w górę, to znowu zjeżdża w dół. Na niej orkiestra i trzy aktorki ubrane w kuse spódniczki i wysokie kozaczki, które śpiewają fragmenty tekstu na nutę przebojów folkowych.
Z przodu Goplana (Beata Ścibakówna) w aurze jak ze zdegenerowanej baśni: fosę wypełniają puste plastikowe butelki, a po bokach stoją brudne kontenery na śmieci, z których wyjdą Skierka (Jerzy Łapiński) i Chochlik (Andrzej Blumenfeld), ubrani niczym dwaj podstarzali bezdomni klauni, bawiący się porzuconymi na wysypisku oponami i fikający po scenie niczym w cyrku. Goplana – to wyłaniająca się, to znowu wskakująca do wypełnionego plastikiem jeziora – wygląda niczym nimfa wodna z bajkowych ilustracji. Burza rudych włosów, okrywająca ją niczym płaszcz, upodabnia jej sylwetkę do chochoła.
Grabiec (grany przez Emiliana Kamińskiego, który na kilka dni przed premierą musiał zastąpić kontuzjowanego Jerzego Radziwiłowicza) daje iście skeczowy popis, w którym parodiuje łatwo rozpoznawalny typ członka Samoobrony. Aktor zagrywa się strasznie, a jego Grabiec jest śmieszny jedynie kabaretowo.
Jeszcze Pustelnik (Jarosław Gajewski) – prowadzony tak poważnie, co osiąga niezamierzony efekt śmieszności w zderzeniu ze scenografią, na którą składają się paprocie i inne kwiaty w wielkich donicach tworzące „las”, stara drewniana szafa, do której można się schować i tworzące rustykalny klimat beczki i rozpadające się wiejskie szafki...

Balladyna (Wiktoria Gorodeckaja) jest tutaj – jak zapowiadał zresztą reżyser – dziewczyną z popegeerowskiej wsi, pragnącą wyrwać się ze świata bez-nadziei i bez perspektyw. Jej siostra Alina (Magdalena Lamparska) to naiwna i irytująca, piskliwa panna. Siostry sprzeczają się, przepychają. Kiedy przed drzwiami ich ciasnego mieszkanka zjawia się Kirkor (Grzegorz Kwiecień) – odziany w podszytą złotem długą pelerynę, siedząc na złotej kanapie, jakby z zupełnie innego świata – dziewczęta na wyścigi przebierają się w połyskujące cekinami, tandetne, ale najlepsze w ich mniemaniu ciuchy i na polecenie matki paradują w kółko niczym na wybiegu.
Balladyna zabija siostrę w czasie siostrzanej bójki, jakby trochę przypadkiem, za sprawą chwilowego afektu. W ten oto sposób świeżo upieczona morderczyni trafia do innego świata, o którym marzyła, a który okazuje się kwintesencją blichtru i formy. Jako żona Kirkora i pani zamku wydaje się nieco zagubiona i zdezorientowana – jak dziewczyna z prowincji, która nie zna salonowych konwencji. Gorodeckaja próbuje bronić swojej bohaterki, stara się umniejszyć tkwiące w niej zło (które u Słowackiego jest aspektem tragiczności, ale też ironii losu, historii, władzy i tożsamości), jednak nie do końca wiadomo w jakim celu, skoro jej postać staje się po prostu nijaka.

Cykl Instytutu Teatralnego pokazuje, jaki potencjał tkwi w dramatach Słowackiego; rozbudza nadzieje na inscenizacje zdecydowanie inne niż ta, którą zaproponował Teatr Narodowy na zakończenie Roku Słowackiego. Na razie – w tym konkretnym zestawieniu – zdecydowanie lepiej Słowackiego słuchać niż oglądać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.