W pierwszych słowach mojego listu donoszę, że nie wiem, czym jest literatura queer. Może dlatego, że czasami nie wiem, czym dziś jest literatura, a co dopiero queer. W Polsce to nieprzejrzyste słowo jest ekranem, na który da się projektować bardzo wiele, jeśli nie wszystko. Ale też kiedyś świat był prostszy, a dziś wszystko jest podejrzane. A homofobia, dzięki której można zbijać punkty w politycznej grze, stała się dobrem narodowym.
Queer to słowo brzydkie, które – w funkcji interpelacji – było stosowane do obrażania osób nieheteroseksualnych albo tych, które w ten sposób zostały odczytane. Akt rewindykacyjny polegał na tym, by to słowo ukraść i zresygnifikować. Nie napiszę, że to znaczy „pedał”. Obawiam się bowiem, że rzecz przeczyta prof. Jerzy Bralczyk, który znowu wyjaśni setkom tysięcy widzów TVN, że „pedał” jest jak „baran” i nie obraża, a nawet jest przyjmowany afirmatywnie. Owszem, bywa, ale nie wtedy, gdy jest używany jako wyzwisko na środku osiedlowego sklepu, by podkręcić spiralę pogardy i nienawiści (nawiązuję tu oczywiście do głośnej sprawy geja spod Szczecina).
Gdybyśmy chcieli definiować – a przecież zawsze trochę chcemy – to za literaturę opatrzoną etykietą queer moglibyśmy uznać zbiór tekstów, który prezentuje nienormatywne tożsamości płciowe i seksualne. Chodzi o literaturę, która wypływa z subkultur i nadaje podmiotowość pogardzanym. Ale może trzeba myśleć jeszcze szerzej. Teoria queer to zbiór narzędzi do interpretacji tekstów i heteronormatywnego świata. Czerwona pigułka, po której nic już nie będzie takie samo.
W Polsce pod kryptonimem queer przyjęło się umieszczać literaturę dotyczącą relacji homoseksualnych. Jest w tym wiele sensu, zważywszy na etymologię. Nie byłoby jednak najsensowniej dążyć do jakiejś szczególnej gettoizacji tematu. Zresztą – czy homoseksualizm jest ciekawy? Jest nudny jak śmierć. Naprawdę ciekawy jest heteroseksualizm. I tu queerowa krytyka miałaby wiele do powiedzenia. Wyobrażam sobie na przykład magisterkę na temat konstrukcji panicznej męskiej heteroseksualności w twórczości (nie tylko prozatorskiej) Marcina Świetlickiego. Wyobrażam sobie też analizę homofobicznych gniotów Marka Krajewskiego. W ogóle sporo sobie wyobrażam, ale głównie to, że krytyka queer będzie projektować wspólnotę interpretacyjną. Nad czym taka wspólnota mogłaby się zastanawiać i co czytać?
Na przykład romantyzm. Na pewno Narcyzę Żmichowską. Jednak niekoniecznie po to, by udowodnić, że była lesbijką. Zwłaszcza, że żyła w czasach, w których pojęcie orientacji seksualnej nie istniało. W związku z tym wzajemne uwodzenie się panny Kazimiery i panny Augusty na balu – ta scena rozpoczyna „Białą Różę” (1861) – należy rozumieć maksymalistycznie i bez dwudziestowiecznych uprzedzeń. Czyli jakich?
Dobrym przykładem może być wspomnienie Marii Janion zawarte w „Niesamowitej Słowiańszczyźnie”, gdzie czytamy: „Pamiętam jakie oburzenie wśród specjalistów wzbudziło domniemanie Jana Kotta: po zapoznaniu się z korespondencją filomatów rzucił podejrzenie, że byli chyba homoseksualistami. Nie idzie jedynie o «całowanie usteczek» Antoniego Edwarda Odyńca, lecz o młodzieńczą ideę miłości-męskiej przyjaźni, którą wykładał Mickiewicz w listach do Jana Czeczota”.
Obserwacja Kotta odsyła nas do koncepcji „romantycznej przyjaźni/miłości”, która opiera się na innej niż „nasza” dystrybucji bliskości i intymności „pomiędzy mężczyznami” i „pomiędzy kobietami”. Studenci dziewiętnastowiecznego Oxfordu (a byli to wyłącznie mężczyźni) na spacery chadzali parami, trzymając się za ręce, co dzisiaj musiałoby wywołać jednoznaczne skojarzenia, wówczas jednak – niekoniecznie. Wspomnijmy również nieszczęsnego Wertera, mężczyznę sentymentalnego, który raz po raz zalewa się łzami w związku z niemożnością połączenia się z ukochaną, czego nie uczyniłby dziś żaden filmowy amant, nawet jeśli nie nazywa się Franz Maurer. Spójrzmy również do „Neoromantyzmu polskiego” Juliana Krzyżanowskiego, gdzie odnajdziemy bardzo charakterystyczne zdjęcie: na kolanie Stanisława Przybyszewskiego siedzi dużo odeń młodszy poeta Wacław Grubiński, dodatkowo obejmując ramieniem autora „Requiem aeternam”.
Wiktoriańska tradycja romantycznej jednopłciowej przyjaźni była bardzo powszechna i jest dziś świetnie opisana. Można powiedzieć, że dyskurs medyczno-jurystyczny zabił jej niewinność, stwarzając odrażającą figurę „pederasty” i – w nieco inny sposób – inwertki. Zofia Nałkowska już nigdy nie powtórzy opowieści podobnej do tej, jaką można znaleźć w pierwszym tomie jej pensjonarskich wspomnień z 1900 roku: „Na pensji bardzo lubię Helę Landsberg. Nie przeszkadza mi to jednak czuć dysonansu między jej oczami rusałki, a pozbawioną wszelkiego polotu indywidualnością. Przedwczoraj stałam z tą Helą na schodach brudnych i niepachnących, na drodze z jednej sali do drugiej, przy oknie, unosiłam się jak zwykle nad jej cudną urodą i całowałam jej białą, ciepłą szyję, wyobrażając sobie, co by na moim miejscu czuł mężczyzna. Zazdroszczę temu, kto będzie ją kiedyś kochał – taka jest potulna i uległa, tak słodko odpowiada na pocałunki”.
Powyższy cytat odnalazłem w obszernej pracy Izabeli Filipiak „Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej”, która jest właściwie pierwszą polską – udaną – próbą queerowania kanonu. W związku z tym chciałbym rozumieć perspektywę queer dokładnie tak jak tam, czyli najprościej. Byłaby to zatem taka literatura (i krytyka, i historia literatury, i wspólnota), w której mogliby odnaleźć siebie nie tylko heteroseksualiści.