Mówię akurat o okładce, ale i zawartość jest równie uwodząca. To dwie historie, dość słabo ze sobą zszyte. Pierwsza o molestowanej dziewczynce z domu dziecka, która – gdy już dorośnie – wyrywa się na wolność, by jeździć tirem po europejskich drogach, raz po raz uprawiając grupowy seks. Druga o ubogim chłopcu z prowincji, marzącym na przystanku autobusowym o lepszym życiu, który dzięki paradoksom popkultury, symulowanemu samobójstwu i romansie z gwiazdą wspina się na szczyt popularności. Oboje się zmieniają, metamorfozy dokonują. Tak można mniemać, biorąc pod uwagę motto książki wyjęte z „Metamorfoz” Owidiusza.
W „Margot” można odnaleźć wiele charakterystycznie „witkowskich” chwytów. Fabułę podtrzymuje motyw podróży, a właściwie peregrynacji, bo autor umiejętnie przekształca i stylistycznie parodiuje opowieści o podróżach do miejsc świętych. Tak było w „Barbarze Radziwiłłównie”, poprzedniej powieści Witkowskiego, i tak jest teraz. A co się wiąże z podróżą? Oczywiście różne przygody, ciekawostki i anegdotki zasłyszane po drodze.
Michał Witkowski, „Margot”. Świat
Książki, Warszawa, 208 stron,
w księgarniach od 25 sierpnia 2009Nie inaczej wygląda zwłaszcza pierwsza część „Margot”. To nanizany na raczej rachityczny sznureczek fabularny zbiór anegdotek, oryginalnie napisanych i artystycznie przerobionych przez pryzmat wyobraźni autora. Fabuła u Michała Witkowskiego czasami się zatrzymuje i wtedy autor może dać popis sztuki opisu dynamicznych sytuacji. Jak np. tej o gwieździe zwisającej nad sceną i syczącej z zazdrości, gdyż jej miejsce zajęła znienawidzona konkurentka. Śmiechu jest co niemiara. Prawie tyle, ile podczas oglądania telewizyjnego szoł, gdy gwiazda jeżdżąca na lodzie jednak się potknie.
Co z tego wszystkiego wynika? Niewiele. Od biedy to, że wszystko jest na sprzedaż. I wszystko jest towarem. Zwłaszcza odmieniec, oczywiście przerobiony pod czujnym okiem operatora. Tak kończy się powieść. Margot i urodziwy Cygan na tle jeziora, „muzyka żab i świerszczy gra patetycznie, tirowcy gdzieś daleko biją brawo”. Zaraz potem pojawi się napis: „The end”.
Niestety nie ratuje on powieści. „Margot” wygląda jak zgrabnie napisana, fabularnie rozpadająca się powieść o niczym. Intelektualny ciężar nigdy nie był mocną stroną prozy autora, ale też nie musiał. Główną zaletę stanowiły styl i zmysł obserwacji, które razem pokazywały inny wymiar rzeczywistości. Z recenzji, które już zdążyły się pojawić, wyczytałem, że książka jest napisana znakomicie. To prawda. Znowu mamy do czynienia z uwodzącym „witkowskim” idiomem. Ale co z nim robić, jeśli nic nie odsłania?
Być może warto wziąć pod uwagę odautorski komentarz. „Margot” jako literatura popularna, jej lingwistyczna wersja, która – dopowiedzmy – w zakręcony stylistycznie sposób opowiada rzeczy znane dobrze z telewizji? Choć w nieco bardziej cyniczny sposób. A może warto wziąć pod uwagę pytanie, które w innym kontekście zadała Eliza Szybowicz. „Czy biegłość formalna i pustota treściowa nie są aby cechami wykluczającymi się?”. Właśnie.
Na moje ucho nowej powieści Michała Witkowskiego zabrakło „momentu etycznego”. To on właśnie był siłą „Lubiewa”. Tam Witkowski potrafił opowiedzieć historię wykluczonych bez łatwego sentymentalizmu, ale i bez wyższościowego cynizmu. I z pewną dozą empatycznego utożsamienia, które powodowało, że w tym życiu na dnie mogliśmy odnaleźć paradoksalną niewinność. Jednocześnie autor umiał z dużą mocą wjechać pomiędzy dostępne w sferze publicznej dyskursy – ten mainstreamowy i ten emancypacyjny.
Inna sprawa, że z czasem, w recepcji, „Lubiewo” zostało obrócone przeciwko gejom, a powieściowi odmieńcy zamienieni w egzotycznych i bezbolesnych „dalekich Innych”. Bez względu na to autor poruszył etyczną nutę, a jej śladem pozostaje powracająca w rozmowach synekdocha tamtej powieści: Michaśka Literatka. Czytając „Margot”, ma się ochotę powiedzieć: Michaśka is dead. Narodził się Waldek Mandarynka – idealny produkt kultury, z której się wyśmiewa.
Rzecz można ująć jeszcze inaczej, odwołując się do tradycji, czyli eseju Stanisława Barańczaka „Zmieniony głos Settembriniego” z tomu „Etyka i poetyka”. Settembrini to oczywiście postać z „Czarodziejskiej góry” Manna – oświeceniowy humanista, który wierzy w postęp. U Barańczaka Settembrini to głos poezji w otoczeniu autorytarnego państwa, dążący do „wprowadzenia porządku w ten etyczny chaos”.
Michał Witkowski w „Lubiewie” mówił, by tak rzec, „przegiętym głosem Settembriniego”. Oddał głos wykluczonym i to w najbardziej adekwatnej poetyce. Jednak im dalej od „Lubiewa”, tym gorzej. Wcale nie dlatego, że autor odsuwa się od tematyki homoseksualnej; przeciwnie, ma on pełne prawo uciekać przed stygmatem pisarza gejowskiego. Chodzi raczej o to, że gdzieś po drodze wymsknął mu się ten paradoksalny „etyczny moment”. A nas, czytelników, pozostawił z treściową pustotą, spektaklami cynizmu i mało wyrafinowanym voyeuryzmem. Jeszcze tylko opowieść o niepełnosprawnej dziewczynie zamienionej w świętą Asię od Tirowców przypomina nam o dawnym Witkowskim.
Ale zapewne się w nudny sposób czepiam tej fajowo napisanej i skrzącej się humorem powieści.