Czas niemal odnaleziony
Ilustracja z antologii „Cała siła, jaką czerpię na życie” – fragment pamiętnika Tomasza Trzeciaka

20 minut czytania

/ Obyczaje

Czas niemal odnaleziony

Błażej Warkocki

Antologia „Cała siła, jaką czerpię na życie” to właściwie powieść współczesna, bazująca na autentyzmie i dowodząca, że poprzez okazanie własnej kruchości można pokazać siłę

Jeszcze 5 minut czytania

W połowie lat 60. do budynku jednego z warszawskich zespołów adwokackich weszła milicja w poszukiwaniu ukrywającego się tam przestępcy ubranego w odzież kobiecą. Zaalarmowany telefonicznie mecenas Władysław Doleżał, w prawie rzecz jasna biegły, poprosił milicjantów, żeby nie rozpoczynali rewizji, ponieważ obowiązują ich ograniczenia wynikające z braku nakazu prokuratorskiego. Wsiadł w samochód i przyjechał na miejsce, żeby sprawę skontrolować. A tam dokonał odkrycia:

Rzeczywiście, w ubikacji przebywała bardzo wystraszona, dziwnie wyglądająca osoba. Zupełnie szpetna, fatalnie umalowana, w sukience, cienkie nogi obute były w wysokie szpileczki. Cóż, jak się okazało, nie chodziło o żadnego przestępcę. Osoba ta stała się moim pierwszym tego typu klientem, wcale nieprzeciętnym. Wybitny muzyk, zdobywca międzynarodowych nagród. Oficer, żonaty, posiadający dzieci. Czuł się pod względem psychicznym kobietą. Człowiek ten od dawna znajdował się pod wpływem potwornego stresu i szukał wyjścia z tragicznej sytuacji. Gorąco pragnął zorientować się w istocie swego położenia. Dość powiedzieć, że nie znając języka angielskiego, usiłował tłumaczyć na polski podstawowe podręczniki traktujące o transseksualizmie – zresztą tłumaczył niezbyt fortunnie. [...] Podjąłem się przeprowadzenia działań prawnych.

Przypadek ten podzielił środowisko lekarskie, ale pacjentka była uparta, obeznana w literaturze dotyczącej transseksualizmu (wedle ówczesnej nomenklatury), niewykluczone bowiem, że znała angielski dużo lepiej, niż sądził mecenas, i domagała się takich form terapii, jakie stosowano wówczas na Zachodzie. Do operacji w końcu doszło i był to pierwszy tego typu zabieg w Polsce. A wyrok w opisywanej sprawie otworzył drogę do sądowego sprostowania płci w akcie urodzenia. To był ten początek, a już sam język używany przez mecenasa, zapewne w ówczesnym czasie neutralny, a może nawet pozytywny – wskazuje, że nie był to początek łatwy.

Dużo szerszą wersję tej historii można odnaleźć w książce pod dość koszmarnym tytułem „Apokalipsa płci”, zredagowanym przez dwóch lekarzy, Stanisława Dulkę i Kazimierza Imielińskiego, która wyszła pod sam koniec PRL-u w zapisanym w stopce oszałamiającym nakładzie. O ile mnie oczy nie mylą: dwadzieścia pięć tysięcy. Książka zawiera wiele innych świadectw, listów i wszelkich narracji biograficznych. I choć z całą pewnością były one redagowane i pisane pod dyktando lekarzy (bo od tego, jak taka biograficzna opowieść wyglądała, bardzo wiele zależało), pozostaje paradoks. Tak, pod sam koniec PRL-u wyszedł w oficjalnym wydawnictwie obszerny wybór takich dokumentów, a niedługo później ukazały się jeszcze dwie tego typu książki, pod równie jarmarcznymi tytułami, które jednak dziś nieco trudniej kupić przez internet. Paradoks mianowicie polega na tym, że analogicznych zbiorów świadectw homoseksualnych w tym samym okresie nie uświadczymy.

„Cała siła, jaką czerpię na życie. Świadectwa, relacje, pamiętniki osób LGBTQ+ w Polsce”, red. Julia Bednarek, Piotr Laskowski, Sebastian Matuszewski, Łukasz Mikołajewski, Michał Sobczak. Karakter, 1000 stron, w księgarniach od marca 2022„Cała siła, jaką czerpię na życie. Świadectwa, relacje, pamiętniki osób LGBTQ+ w Polsce”, red. Julia Bednarek, Piotr Laskowski, Sebastian Matuszewski, Łukasz Mikołajewski, Michał Sobczak. Karakter, 1000 stron, w księgarniach od marca 2022Dopiero teraz – w roku 2022 – wychodzi zbiór jakoś podobny, choć oczywiście kompletnie inny, bo rewolucyjny: „Cała siła, jaką czerpię na życie. Świadectwa, relacje, pamiętniki osób LGBTQ+”, wspaniale zredagowany przez grono osób: Julię Bednarek, Piotra Laskowskiego, Sebastiana Matuszewskiego, Łukasza Mikołajewskiego, Michała Sobczaka. Jest to przepięknie wydany przez Karakter, 1000-stronicowy tom w twardej okładce i w opalizujących kolorach, z motywami przywodzącymi na myśl zeszyty, w których wszyscy prowadziliśmy (albo ciągle prowadzimy) swoje pamiętniki. Zbiór stanowi pokłosie konkursu ogłoszonego w 2020 roku przez Pracownię Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego (to ważne, bo jest to chyba jedyna w Polsce jednostka uniwersytecka z elgiebetem w tytule). I był to prawdziwy strzał w dziesiątkę.

Redaktorzy oczywiście nawiązują do słynnych konkursów Ludwika Krzywickiego na pamiętniki chłopskie, w których Maria Dąbrowska widziała – i słusznie – wielką literaturę. Konkurs Pracowni też przyniósł znakomity plon często świetnie napisanych, bardzo samoświadomych tekstów, które – jak słusznie zauważyła Renata Lis – stanowią jedno wielkie „oskarżam!”, bo wiele osób autorskich to ludzie bardzo młodzi, o wspaniale zróżnicowanych tożsamościach płciowych i seksualnych. To lektura obowiązkowa, która pokazuje od wewnątrz nieheteronormatywne doświadczenie w Polsce początku XXI wieku.

Większość pamiętników to teksty nadspodziewanie dobrze napisane, z namysłem skomponowane i – jako się rzekło – bardzo samoświadome. A jednocześnie niekiedy chropowate, bo zespół redaktorski zdecydował się zachować indywidualny styl osób piszących, co oznacza również zachowanie poślizgów syntaktycznych czy interpunkcyjnych. To rozszczelnienie reguł gramatycznych bardzo dobrze zrobiło tomowi, bo dzięki temu został zachowany unikalny głos poszczególnych tekstów, a jednocześnie w żadnym momencie nie mamy wrażenia nieczytelności czy niezrozumiałości. W ten sposób otrzymaliśmy tom naprawdę świetnej literatury, którą można czytać w dowolny sposób, choć ten linearny byłby najbardziej wskazany. To powieść współczesna wciągająca jak „W poszukiwaniu straconego czasu”, ale bazująca na autentyzmie i dowodząca, że poprzez okazanie własnej kruchości można pokazać siłę. I choć jesteśmy dopiero w połowie roku, to już dzisiaj można powiedzieć, że to najważniejsza queerowa książka 2022 roku. A siłą rzeczy podsuwa ona pytania o wcześniejsze źródła, listy i pamiętniki.

Wyruszamy na poszukiwanie naszych queerowych korzeni. Spróbujemy opisać homo-, trans- i bidziedzictwo, bo wiemy, że queer jest też specyficznie polski.
„Hom-e. Nienormatywne historie Polski” to cykl, w którym przybliżamy kulturę polską od strony tęczy. Historyczki i reporterów zachęcamy do pogłębionych kwerend w archiwach, badaczy kultury i krytyczki do odważnych reinterpretacji. Osoby LGBTQ+ walczyły na frontach wojen, współtworzyły ruch Solidarności, stały w kolejkach po pralki, szukały szczęścia. Są częścią naszej historii. Ich duma jest naszą wspólną dumą.

Cykl dedykujemy naszemu zmarłemu we wrześniu 2021 roku przyjacielowi, współredaktorowi „Dwutygodnika”, Pawłowi Soszyńskiemu, który był pomysłodawcą, siłą napędową i twórcą tego projektu, dobrym duchem wielu queerowych historii.

Na pewno jest wspomniana już „Apokalipsa płci”, choć wszystkie teksty tam zamieszczone są pisane jak wypracowanie dla nauczycielki, która może pochwalić i dać w nagrodę piątkę. Nie zmienia to faktu, że są to ważne świadectwa, które oddają wzory kultury tamtych czasów. Wprawnie wydobywa je zresztą Maria Dębińska w swojej fantastycznej książce „Transpłciowość w Polsce. Wytwarzanie kategorii”, z której zaczerpnąłem inicjalny cytat i którą przy okazji nominuję do najlepszej genderowej książki roku 2020 (całość znajduje się tutaj, choć byłoby jeszcze lepiej, gdyby autorka na podstawie tego doktoratu napisała książkę nieco bardziej popularną). A zatem sprawa polega na tym, że polski dyskurs ekspercki w czasach PRL-u bardzo mocno odróżniał transseksualizm (tu i dalej wciąż używam słów z epoki) jako „błąd natury” od homoseksualizmu, który jednak zasadniczo był traktowany jako zboczenie i okryty ogromnym społecznym tabu. Jednak to relatywnie lepsze traktowanie transseksualizmu przez medyczny dyskurs ekspercki (i zasadniczo tylko ten) wynikało z faktu, że ówczesny transseksualizm dało się potencjalnie wpisać w idealną heteronormę. Bo zgodnie z tamtą wizją transseksualista „zmienia płeć”, wiąże się z osobą płci przeciwnej, zakłada rodzinę, a nawet potencjalnie może mieć dzieci. Na horyzoncie taka heteronorma rysuje się ewidentnie. Z homoseksualizmem tak łatwo pójść nie mogło. I dlatego właśnie zbiór pamiętników osób transpłciowych mógł się wtedy ukazać w oficjalnym wydawnictwie w dużym nakładzie – a analogiczny tom homoseksualny był raczej nie do pomyślenia. Choć należy pamiętać, że PRL to pod tym względem zbiór puzzli, które nie ułożą się w spójny obrazek.

Jakie można zatem odnaleźć źródła archiwalne z czasów powojennych, ale pomijając najważniejsze z nich – literaturę polską? Oczywiście istnieją dokumenty w IPN-ie, obficie ostatnio wykorzystywane, ale mające tę podstawową wadę, że czytając i cytując je, pozostajemy w obrębie wyobraźni śledczej i w takimże w związku z tym dyskursie. Zupełnie inny wymiar ma zbiór listów znajdujący się w, tak się składa, Wiedniu. Są to listy polskich homoseksualnych mężczyzn słane w latach 80. XX wieku do austriackiej organizacji LGBT, której głównym polskim łącznikiem był Andrzej Selerowicz. To on jeździł po Europie Wschodniej i był twórcą pierwszego pisemka gejowskiego, czy może raczej zinu, „Biuletyn” (później nazwanego „Etap”), który pojawi się jako dyskretny znak w filmie „Hiacynt” Piotra Domalewskiego, tuż obok tomu „Maski” z serii „Transgresje” pod redakcją Marii Janion. Ta kolekcja listów jest bezcenna, bo pokazuje autentyczny głos homoseksualnych mężczyzn końca PRL-u.

W latach 90. mamy już źródeł archiwalnych dużo, dużo więcej ze względu na bujnie rozwijającą się prasę – jak wtedy mawiano – branżową, początkowo jeszcze wyglądającą jak samizdaty odbijane na powielaczach. To one właśnie ustalały nomenklaturę i język. Na początku lat 90., w krótkim czasie asymilacji, pisano jeszcze wymiennie „gayowski” i „gaye” oraz „gejowski” i „geje” (byłoby dobrze, gdyby ktoś wreszcie dokładnie ustalił, kiedy słowo „gej” weszło do oficjalnej polszczyzny, a kiedy do tej branżowej). Dziś pisma te wyglądają niemal jak z innego świata (co skądinąd może być prawdą), gdzie – jak w numerze miesięcznika „Inaczej” z 1998 roku – obok męskich aktów w dawnej stylistyce półpornograficznej pojawia się erudycyjny wywiad z Marią Janion wyjaśniający koncepcję transgresji egzystencjalnej według Hansa Mayera.

Przede wszystkim pisma te służyły oczywiście jako skrzynka kontaktowa, dająca efekt tak bardzo odroczony w czasie, jak tylko mogło się to wydarzyć w ostatniej papierocentrycznej i przedinternetowej dekadzie. Choć były one też czymś innym – swoistymi podręcznikami do bycia lesbijką i gejem ówczesnego okresu (instrukcje można było dostać zazwyczaj co miesiąc). Niewykluczone jednak, że najważniejszym doświadczeniem formacyjnym tamtych czasów, wspólnym dla wielu osób LGBT, było samo kupowanie takiego pisma w kiosku Ruchu. Głównie dlatego, że był to mały comiesięczny coming-out (przed kioskarką, ale jednak).

Tu też drukowano sporo listów od czytelników, a także (ale to jednak rzadziej) czytelniczek, które miewały swoje osobne strony. To materiał dokumentacyjno-archiwalny ogromny, ciągle nieopracowany i fantastycznie nadający się do pisania społecznej historii osób niehetero w Polsce. W tych pismach pojawiały się wręcz autobiograficzne teksty czy może opowiadania, co świadczy o tym, jak bardzo opowieść o sobie był ważna – wtedy i dziś.

Bezcenna okazuje się też – gdy myślimy o biograficznych narracjach i świadectwach – książka pod redakcją Anny Laszuk „Dziewczyny, wyjdźcie z szafy” (2007), która zawiera prawie 30 wywiadów z nieheteroseksualnymi kobietami i stanowi ważne dokumentalne zdjęcie wykonane swoim czasom. Warto również wspomnieć o międzynarodowym projekcie badawczym „Cruising the 1970: Unearthing Pre-HIV/AIDS Queer Sexual Cultures”, zakończonym kilka lat temu, którego polską częścią kierował Tomasz Basiuk. W obrębie projektu zebrano kilkadziesiąt pogłębionych wywiadów z osobami żyjącymi w późnym PRL-u i identyfikującymi się jako niehetero (wtedy, dziś lub zawsze). One też należą do tego rozproszonego archiwum polskiego queeru, który może kiedyś doczeka się nieco bardziej zinstytucjonalizowanej ramy. Powyższy wybór świadectw jest oczywiście dość subiektywny i raczej wybiórczy, ale konkluzja pozostaje oczywista. Instytut Pamięci Queerowej ze swoim pionem archiwalnym i badawczym jest niezbędny.

W antologii „Cała siła, którą czerpię na życie” wiele jest pamiętników osób młodych i bardzo młodych, które wydają się dużo bardziej świadome niż ich poprzedniczki i poprzednicy. Ramy opresji wydają się jednak ciągle trwałe. W zebranych tu opowieściach momentem kluczowym wydają się zwłaszcza wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia z sierpnia 2020 roku i wcześniejsze, związane z atakiem na Marsz Równości w Białymstoku. Osoby piszące pamiętniki niejednokrotnie doświadczają pośredniego lub bezpośredniego przełożenia na swoje życie faktu, że w narracji rządowej „ideologia gender” czy też „ideologia LGBT”, czyli po prostu osoby nieheteronormatywne, raz po raz są obiektem nienawiści czy klasycznym kozłem ofiarnym. I to naprawdę ma znaczenie. Nie bez powodu redaktorzy antologii zamieścili krótką historię zinstytucjonalizowanej opresji homo- i transfobicznej w Polsce po 1989 roku. I tu w jednej linii da się umieścić Jerzego Urbana, Jarosława Gowina i Andrzeja Dudę – ludzi władzy, którzy w różnych momentach historii (akcja „Hiacynt”, akcja „ideologia gender”, akcja „to nie ludzie, to ideologia”) wspierali opresję osób nieheteronormatywnych.

Większość pamiętników, pomimo opisywanych w nich często trudów, przemocy i bólu, ma swój happy end. I wizję, mimo wszystko, lepszej przyszłości. A jednak na poziomie zbiorowym w tej opowieści brakuje momentu przełomowego, nagłej sprawczej zmiany, cięcia, po którym już nic nie będzie tak, jak było – czyli wszystkiego tego, co raz po raz nazywa się „polskim Stonewall”. Nie są nim ani wydarzenia poznańskie z 2005 roku, ani aresztowania po obronie Margot w roku 2020, ani nawet akcja „Hiacynt” z połowy lat 80. XX wieku. Choć we współczesnych narracjach na ten temat zdają się działać amerykańskie powidoki, „Hiacynt” nie był jednak przykładem zbiorowego oporu, a w PRL-u zgodne relacje seksualne pomiędzy osobami tej samej płci były w pełni legalne.

Być może zatem „polskiego Stonewall” nigdy nie było i już nie będzie, bo sama jego idea jest przeszczepem kulturowym? Tymczasem w roli swoistego „mitu założycielskiego” można obsadzić inne wydarzenie, mniej spektakularne, ale lokalnie umoszczone i mające ogromne znaczenie i konsekwencje dla kilku pokoleń, szczególnie mężczyzn. Chodziłoby o stosunkowo liberalny kodeks karny z 1932 roku – a dokładniej fakt, że do tego pierwszego polskiego kodeksu po odzyskaniu przez Polskę państwowości nie wszedł odpowiednik niemieckiego paragrafu 175, choć było to w pełni możliwe. Wydaje się wręcz, że w Polsce jakimś cudem udało się coś, co nie udało się w Niemczech (gdzie pracowano nad usunięciem paragrafu do momentu, gdy dojście Adolfa Hitlera do władzy na dobre pogrzebało te starania). Szczegóły tego, co działo się z kodeksem Makarewicza, na pewno odsłonią, a pewnie i skomplikują, odpowiednie doktoraty z historii, ale jeśli potrzebujemy mitu – a pewnie potrzebujemy – to można go jednak szukać tutaj.

W każdym razie antologia „Cała siła, jaką czerpię na życie” robi wielkie panoramiczne zdjęcie swoim czasom i w przyszłości na pewno tak będzie czytana, odbierana i analizowana. Jednocześnie jednak robi rzut oka w przeszłość, łącząc dzisiejsze i minione czasy – i właśnie tu znalazłem coś, co mnie osobiście bardzo poruszyło, a przynajmniej nastroiło więcej niż sentymentalnie. Chodzi o relację Damiana Domskiego o swoim życiu w Gdańsku – a jednocześnie o powstawaniu książki „Homofobia po polsku”, która wyszła w 2004 roku (to już prawie 20 lat, kto by pomyślał), którą współredagowałem i która miała niewątpliwie spory wpływ również na moje życie. Damian pisze z pozycji uważnego obserwatora, był bowiem wówczas partnerem współredaktora książki – Hugo Sypniewskiego. Pisze o przygotowaniach, dyskusjach i nagłym sukcesie tego tytułu, co zapewne stanowiło symptom epistemologicznego przełomu, który się wówczas dokonywał, czy – mówiąc innymi słowy – zapowiedzią dekady, w której Polska Kulturowa Szafa, gdzie wcześniej wszyscy siedzieli, zaczynała rozpadać się jak domek z kart.

Mam w związku z tym i swoją anegdotę – moment, który zapamiętałem najlepiej i który pielęgnuję z dużym pietyzmem. Otóż wybierałem się na gdańską promocję książki niczym sójka za morze. Nie mogłem brać udziału w panelu, byłem zajęty, trochę brakowało mi czasu, więc pomyślałem, że sobie odpuszczę. Zdecydowałem się w ostatniej chwili, ledwo zdążyłem na pociąg do Gdańska i dotarłem na miejsce promocji już sporo spóźniony. Gdy w końcu otworzyłem drzwi – zobaczyłem wielką salę wykładową całkowicie wypełnioną ludźmi. Trudno było mi znaleźć miejsce do siedzenia. Z oddali przysłuchiwałem się dyskusji i temu wiszącemu w powietrzu przekonaniu, że dzieje się coś ważnego, że dyskutujemy o przełomowych sprawach.

W którymś momencie głos zabrała panelistka Kinga Dunin, która w pełen mocy sposób przekonywała, że to homofobia jest problemem i że lesbijki i geje powinni mieć dokładnie takie same prawa jak inni, co wynika z uniwersalistycznej świeckiej etyki. I z tego właśnie powodu, mówiła Kinga w konkluzji swego wywodu do zasłuchanej i skupionej sali, geje powinni mieć prawo do aborcji. Oczywiście, miało być „adopcji”. Widziałem, jak siedzącym w pierwszym rzędzie osobom opadły ręce, bo właśnie pełna pasji przemowa została spektakularnie spalona. I wtedy Kinga, nie tracąc rytmu i rezonu, dodała coś w rodzaju: „Tak, właśnie aborcji; gdyby taka możliwość nastąpiła, to z uniwersalistycznej etyki wynika, że geje powinni mieć prawo nie tylko do adopcji, ale również właśnie aborcji”. Udało jej się wybrnąć z wpadki, choć wszyscy traktowali to raczej jako gest retoryczny. Udany, ale retoryczny. Dziś oczywiście kwestia prawa do aborcji dla nieheteroseksualnych transmężczyzn wydaje się dużo mniej abstrakcyjna niż dwadzieścia lat temu. Bo czas – wiadomo, że to banał – nie stoi w miejscu i rzeczywistość się zmienia.

I właśnie to pokazuje przede wszystkim ta znakomita, jedyna w swoim rodzaju książka, która powinna znaleźć się w każdym queerowym (i nie tylko) domu. Bo jest to nie tylko wspaniała, wciągająca, wielogłosowa opowieść. Dzięki niej niektórzy z nas będą mogli się poczuć jak bohater „Czasu odnalezionego”, czyli doznać tego specyficznego queerowego (choć jednocześnie pewnie uniwersalnego) doświadczenia, które Eve Kosofsky Sedgwick cytowała w swoim eseju o konieczności czytania reparacyjnego. U Prousta szło to jakoś tak:

I pojmowałem już teraz, czym jest starość – starość, ze wszystkich rzeczywistości stanowiąca tę chyba, o której najdłużej w życiu zachowujemy pojęcie czysto abstrakcyjne, popatrując na kalendarz, datując listy, widząc, jak żenią się nasi przyjaciele, dzieci naszych przyjaciół, i nie rozumiejąc, bądź ze strachu, bądź przez lenistwo, co to wszystko znaczy, aż do dnia, kiedy spostrzeżemy jakąś nieznaną sylwetkę [...], która informuje nas, że żyjemy w nowym świecie; aż do dnia, kiedy wnuk jednej z naszych przyjaciółek, młodzieniec, którego instynktownie traktowalibyśmy jako kolegę, uśmiecha się, jak gdybyśmy zeń szydzili, bo przecież widzi w nas swoich dziadków; pojmowałem już, co znaczy śmierć, miłość, rozkosz intelektualna, użyteczność bólu etc.

Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady USA w Polsce / The project is supported by the U.S. Embassy in Poland

Logo Ambasady USA w Polsce

This article was funded by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.