Chłopcy jak malowani
Edmund White / fot. David Shankbone, Wikimedia Commons

Chłopcy jak malowani

Błażej Warkocki

Edmund White ma opinię wirtuoza stylu. Edmund White ma opinię pisarza gejowskiego. Obie kwestie można łatwo zweryfikować, ponieważ właśnie ukazały się dwie jego książki

Jeszcze 3 minuty czytania

Te dwie książki to wznowienie jego klasycznej powieści coming-outowej „Zuch” (1982, pierwsza część trylogii) oraz całkiem świeży „Hotel de Dream” (2007). W ten sposób otrzymaliśmy za jednym razem wczesnego i późnego White'a. Materiał do porównań znakomity.

A jest też okazja do sentymentalnego spojrzenia w przeszłość. Pierwsze wydanie „Zucha” ukazało się po polsku w 1998 roku i miało, zdaje się, spore znaczenie dla gejowskich czytelników. Bo była to opowieść o dochodzeniu do swojej tożsamości. Takich głosów było wówczas – niby całkiem niedawno, ale przed rewolucją technologiczną – dość niewiele, w związku z czym każdy był na wagę złota. White przerywał pewnego typu milczenie. Niby to oczywiste, ale warte przypomnienia.

Coming out? To koniec sztuki

Ale jest jeszcze druga zaleta wydania „Zucha”, a także słynnego „gejowskiego”, czyli white'owskiego właśnie, numeru „Literatury na Świecie” (1997 nr 3). Okazało się bowiem nagle, że literatura gejowska może być literaturą. A to wbrew pozorom wcale nie było takie oczywiste. W szalonych latach 90., a i później, obowiązywała zasada, wedle której ukryty homoseksualizm mógł generować wielka literaturę, a ujawniony oznaczał koniec sztuki i harlekina. „Zuch” stawał w poprzek tej wizji. W szalonych latach 90. obowiązywała też niepisana zasada, wedle której zaangażowanie jest niekompatybilne z literaturą. I z tą regułą przypadek White'a pozostawał również w jawnej opozycji.

Tu nawet warto powiedzieć więcej. Edmund White był całkiem mocno i różnorako zaangażowany w amerykańską gejowską emancypację już od lat 60. Bywał w Stonewall Inn, od której wszystko się zaczęło; współtworzył podręcznik gejowskiego seksu, pisał biografię Geneta, by pozostać przy kilku losowo wybranych przykładach. I jak widać nie uważał, że to szkodzi jego sztuce. Przeciwnie – całkiem prawdopodobne, że uważał, że pomaga. A jak było w Polsce? W Polsce obowiązywała modernistyczna wierność pięknosłowiu (królował wtedy postmodernizm, ale nie w odniesieniu do homoseksualizmu). Czy w latach 90. i pierwszej połowie następnej dekady mieliśmy jakiś pisarzy angażujących swoje pióro po stronie gejowsko-lesbijskiej emancypacji? Tak – była Izabela Filipiak. Ale chyba tylko ona. Polscy pisarze przeczekali emancypacyjna burzę, a różnorakie deklaracje zaczęły się później. Może trochę szkoda.

Michaśka byłaby dumna

Edmund White „Zuch”. Przeł. Jerzy Jarniewicz
Biuro Literackie, Wrocław, 236 stron,
w księgarniach od lutego 2012
Gdy dzisiaj czytam „Zucha”, mam poczucie, że to jednak nie jest zwykła opowieść coming-outowa. Czas zostaje spowolniony, ale fabularny efekt odkrycia stłamszonej tożsamości nie gra tutaj pierwszych skrzypiec. Główny, bezimienny bohater dorasta w dość prowincjonalnej Ameryce lat 50. Jego ojciec jest całkiem zamożny, zatem chłopakowi niczego nie brakuje i ogląda świat z uprzywilejowanej pozycji. Ma od 14 do 16 lat (opowieść nie rozwija się chronologicznie), ale posiada, przynajmniej częściowo, bardzo dorosłą świadomość. Jego problemem niekoniecznie jest to, że pociągają go mężczyźni (a w każdym razie nie od razu), ale raczej to, że jest lalusiem. „Uprawiałem tylko dwa sporty: siatkówkę i ping-ponga, pływać umiałem tylko na boku. Byłem lalusiem. Bez przerwy wymachiwałem rękami”.  Stan lalusiowatości odbijał się również – niestety, choć może właśnie: dzięki Bogu, zważywszy, że mamy do czynienia z przyszłym pisarzem – w języku. „Nie umiałem przeklinać: zawsze wymawiałem ę w słowie «pierdolę», nie wiedziałem, gdzie w zdaniu wstawić «cholera» czy «kurczę»”. To był podstawowy stygmat i powód do wstydu (wtedy, bo teraz, z perspektywy czasu, opowieść zamienia to, co przykre, w estetycznie atrakcyjne).

Co więcej, okazuje się, że gdyby ukryć sprawę bycia lalusiem, cała reszta może pozostać bez zmian. Chłopcy uprawiają ze sobą seks, a w każdym razie dokonują różnych seksualnych czynności. A wszystko pod warunkiem, że nie wykryją „kwaśnego jabłka” (określenie z Żeromskiego) pomiędzy sobą. Tak było z Kevinem, synem znajomych, z którym nasz bohater miał ten pierwszy raz. Kevin, był chłopackim chłopakiem, atrakcyjnym, a na dodatek rok młodszym, a już doświadczonym w seksualnych grach. White pokazuje mimochodem wzór, zgodnie z którym najpierw testuje się w jednopłciowym gronie to, co potem wykorzysta się w heteroseksualnym seksie. White jest tu trochę nieodłącznym uczniem swoich lat 60. i amerykańskiej rewolucji seksualnej, bo pisze o seksualności bardzo przecież młodych ludzi (14, 15 lat). Testuje również zakaz incestu, przedstawiając fantazje o seksie z ojcem. A nawet sugerując, trochę po freudowsku, że to właśnie ciało ojca jest pierwotnym obiektem pożądania.

A jednak „Zuch” nie jest wiktymizująca opowieścią ofiary niezdolnej przeżyć w heteroseksualnym świecie. Wręcz przeciwnie. Pod heteronormatywnym wzorem kryje się całe mnóstwo pęknięć i sprzeczności, które można z powodzeniem wykorzystać. Nasz bohater fantazjuje o władzy i poczuciu mocy. A te można uzyskać dzięki manipulacjom i intrygom godnym markizy de Merteuil. Bohater manipuluje i intryguje, dochodząc w ten sposób do władzy (choćby chwilowej) i przyjemności (nie tylko seksualnej). W ten sposób pójdzie do łóżka z heteroseksualną parą fanatyków religijnych, jak również z hippisowatym nauczycielem wychowania fizycznego. A to wszystko przed 16 rokiem życia! Michaśka Literatka byłaby dumna.

Mężczyźni? Raczej starsi

Odstawiając na bok fantazje o władzy, warto zauważyć, co jest w tej powieści naprawdę ciekawe, choć niespójne (być może nie może być inne). Dialektyka między tym, z kim bohater się identyfikuje (czasami mężczyźni, czasami kobiety), a tym, kogo pożąda (mężczyźni, raczej starsi). Nie ma tu prostych reguł, ale obserwacja zmian w tej dziedzinie może dostarczyć czytelnikowi sporo satysfakcji.

Po drugie styl. Zacytujmy fragment amerykańskiego wirtuoza w polskim przekładzie: „Przedzierała się z ociężałością aligatora przez plątaninę hiszpańskiego mchu, zbielałego i kruchego od śmierci; epoki prehistorii bulgotały lubieżnie, wydzielając pęcherzyki, pękając z lepkim mlaśnięciem w niższych rejonach jej złowieszczej sztuki”. A wszystko to o wierszach pewnej kobiety. Pochłanianie tego typu zdań może dać sporo satysfakcji, ale zapewne nie wszystkim. Powiedzmy więc sobie jedną rzecz wyraźnie. „Zuch” jest – pomimo pikantnych szczegółów i artystycznych iluminacji wyrażany gęstym, plastycznym stylem – mocno nużący, a właściwie całkiem nudny. Co nie powinno odstraszać koneserów.

Jak wyzyskać Lust zu fabulieren

Jeśli jednak wczesny „Zuch” jest nudny, to, dla odmiany, późny „Hotel de Dream” jest brawurowo wciągający. To opowieść o amerykańskim pisarzu końca XIX wieku, Stephenie Crane'ie, który na łożu śmierci, mając 28 lat, dyktuje swojej żonie Corze ostatnie opowiadania, a właściwie mini-powieść. Już raz zaczął ją pisać, ale pod wpływem znajomych wrzucił ten – jak sądzi – najlepszy kawałek swojej prozy do kominka. Był bowiem zbyt nieodpowiedni jak na ówczesne czasy. Opisywał romans młodego prostytuującego się chłopaka z zamożnym, żonatym i dzieciatym bankierem z Nowego Jorku.

White wie, jak zbudować wciągająca historię, wyzyskać Lust zu fabulieren. Nawet jeśli czasami gra nieco zgranymi fabularnie kartami, to potrafi uzyskać zaskakujący efekt. Po pierwsze mamy zatem opowieść w opowieści. Crane dyktuje swojego „Malowanego chłopca” fragmentami, a my chcemy coraz więcej, choć zdajemy sobie sprawę, że ta opowieść nie może skończyć się szczęśliwie. Ale pochłaniamy dalej, oczekując na upadek, mając jednocześnie nadzieję, że on się nie wydarzy. Crane jest po części dziennikarzem i opisuje prawdziwego Elliotta, prostytuującego się chłopaka. Ale w trakcie opowieści nie bardzo wiadomo, który Elliott jest bardziej prawdziwy – ten z życia Crane'a, czy ten z pisanego przezeń na łożu śmierci opowiadania. Choć koniec końców jednak wiadomo – ten z opowiadania. Trudno o lepszy przykład triumfu sztuki (czyli ustrukturyzowanej fikcji) nad życiem.

Gra w kody płci

White w trakcie swej opowieści przeprowadza nas przez homoseksualny nowojorski półświatek przełomu XIX i XX wieku, który opisuje w oparciu o źródła historyczne (zresztą całość  podbudowana jest historycznymi reasearchami). I aż trudno uwierzyć, jak bardzo amerykańska subkultura z końca zeszłego wieku przypomina tę polską z końca wieku XX, którą uwiecznił Michał Witkowski w „Lubiewie”. Tu i tam znakiem homoseksualności jest granie kodami płci, czyli głównie crossdressing, inwersja płciowych rytów, modulacja głosu. A także slang, który to wszystko oddawał. Tłumacze powinni byli garściami czerpać z „Lubiewa”, bo to, co tam brzmi całkiem naturalnie, tu jednak w nazbyt wypracowany sposób.

Edmund White „Hotel de Dream”. Przeł. J.
Dehnel i P. Tarczyński, Biuro Literackie, Wrocław 
208 stron, w księgarniach od kwietnia 2012
Charakterystyczne, że White opisuje właściwie dwie subkultury homoseksualne, które, choć stykają się, są jednak odrębne. Inwertycka, ciotowska kultura, w której trzeba się przegiąć, by być  jej częścią (Elliott się maluje i moduluje głos), jest krzykliwa i całkowicie jawna. Co odróżnia ją od  kultury bogatych mężczyzn z klasy średniej (statecznych, z żonami i dziećmi), którzy zakochują się w (z reguły bardzo młodych) chłopakach i utrzymują ich jak kochanki? Ta różnica wieku ma tu znaczenie strukturalne. Po części podpowiada ją literatura: od wzorów greckich po Verlaine'a i Rimbauda. Taka opcja była też – zauważmy – najbliższa sercu młodego 15- letniego bohatera „Zucha”. I jako taka różni się zapewne od współczesnych euroamerykańskich wspólnot gejowskich, zwłaszcza tych mainstreamowych, gdzie różnica wieku (czy performowana różnica genderowa) nie musi mieć specjalnego znaczenia.

Mężczyzna ma fallusa. Kobieta jest fallusem

Taka dehomogenizująca wizja może najść czytelnika, choć nie wiem, czy było to zamierzeniem pisarza. Zwłaszcza jeśli dobrze przyjrzeć się powieści. Jest poniekąd zaskakujące, że opowieść jest pisana głównie z punktu widzenia Crane'a – heteroseksualnego pisarza, a głównym antagonistą i zdecydowanie czarnym charakterem staje się Henry James, ten amerykański Proust i literacki geniusz. Crane jest heteroseksualny i męski, a James przegięty i tchórzliwy. I ta obecna wszędzie presupozycja, nakazująca łączyć męskość z odwagą a niemęskość z jej brakiem, jest najbardziej stereotypową cechą tej opowieści. Paradoksalnie okazuje się, że tylko heteroseksualny pisarz może przedstawić prawdziwie „męską i odważną” opowieść o homoseksualistach, a potencjalnie homoseksualny, a w każdym razie seksualnie ambiwalentny – zdecydowanie nie. Finał opowieści – prawdziwie dramatyczny, więc nie streszczę – tylko potwierdza tę zasadę.

A może to wszystko wygląda jeszcze inaczej? W pewnym momencie Crane wypowiada taką oto myśl: „Kobiety zawsze zakładają, że pisarz (czy ktoś tam, zależy) wypowiada słowa tylko i wyłącznie żeby wyrazić czułość, skrzywdzić kogoś albo zadbać o swoje interesy. Dla kobiet nie istnieje literatura jako taka; nie wierzą w nią, choć kilka nawet nieźle sobie daje radę z pisaniem”. Ta seksistowska myśl mogłaby, zapewne, znakomicie wkomponować się w mentalność zadufanego w sobie pisarza z przełomu wieków (choć White nie przedstawia Crane'a jako zadufanego, ale prawdziwie szczerego chłopaka, który umarł młodym i genialnym będąc). Ale niejako wbrew własnym intencjom – czyli modernistycznej filozofii literatury, w której mężczyzna „ma fallusa”, a kobieta „jest fallusem” – odsyła nas do najważniejszego: osi identyfikacji.

Nic mnie tak nie zajmowało, jak rozważania, kto jest kim, co jest figurą czego, jakie uczucia skrywają się za takim czy owakim gestem. Czy seropozytywny White skrywa siebie pod umierającym Crane'em? A może w paradoksalny sposób identyfikuje się z przegiętym jak imbryczek i tłustawym Jamesem? A może jednak jego spojrzenie to spojrzenie żony Crane'a, która najbardziej ogarnia z zewnątrz wszystkie opowieści? A może z Theodorem, zakochanym w 16-letnim chłopaku bankierem, który ma nad nim władzę i który go doprowadzi do zguby, co jako żywo jest odbiciem fantazji nastoletniego bohatera „Zucha”... Wychodzi na to, że – zgodnie z definicją pisarską Crane'a stworzonego przez White'a – jestem kobietą. Ale to dlatego, że po cichu sądzę, że wszyscy jesteśmy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.