Poza ramami

Błażej Warkocki

„Ramy wojny” Judith Butler: od poezji w Guantanamo, przez medialne reprezentacje Strefy Gazy, po homofobiczne i antyislamskie sploty w nauczaniu Josepha Ratzingera. Polska inteligencjo, do lektury!

Jeszcze 2 minuty czytania

To musiało być w filmie „Pearl Harbor”. Widzimy uciekających w popłochu amerykańskich żołnierzy, czasami kamery umiejscowione są wprost na bombie spadającej z japońskiego samolotu. Sceny są długie, napięcie spore. Jesteśmy  przejęci, współczujemy. Pod koniec filmu widzimy amerykański samolot, który zrzuca bomby, ale nie ma żadnych zbliżeń. Więcej – ci, na których spadają bomby, w ogóle nie są pokazani. Takie zabiegi chyba można nazwać polityką wizualności. Coś znajduje się w polu widzenia, a przez to jest godne współczucia i żałoby, a co innego – nie. Wszystko zależy od tego jak ustawimy ramy.

A teraz przeniesiemy się w same trzewia innej wojny. Jej emblematem stały się zdjęcia z Guantanamo i Abu Ghraib. A także poezja osadzonych w Guantanamo. Zasadniczo wszystko, co znalazło się w wierszach mozolnie grawerowanych na plastikowych kubkach, w tajemnicy przed strażnikami, można było powiedzieć w amerykańskich mediach. A jednak bardzo starano się, by te wiersze nie dostały się w ręce prawników od praw człowieka. Być może podmiotowe wyrażanie własnej kruchości ma potencjalnie moc większą niż cokolwiek innego.

Judith Butler, „Ramy wojny. Kiedy życie
godne jest opłakiwania?”. Przeł. Agata
Czarnacka, Instytut Wydawniczy Książka i 
Prasa, Warszawa, 278 stron, w księgarniach
od października 2011
A co ze zdjęciami z Abu Ghraib? Niewątpliwie najbardziej wstrząsające było to, że oprawcy rejestrowali swe chwile triumfu, nie zdając sobie sprawy, że jednocześnie rejestrują zbrodnię wojenną w postaci gwałtów i tortur.

Zdjęć było ponad trzysta, ale emblematem stało się zwłaszcza jedno. Obiegło cały świat. Szeregowa Lynndie England, która trzyma na smyczy nagiego muzułmańskiego więźnia. Wszyscy je widzieliśmy (prawdopodobnie nigdy nie zapomnę, jak bardzo bawiło ono Jerzego Pilcha, o czym z dezynwolturą donosił w jednym z felietonów). Jest ono rodzajem spotworniałego lustra, w którym odbił się upornografizowany dominujący dyskurs o tzw. „wojnie kultur”: stroną gwałcąca jest żołnierka, kobieta z „pierwszego” świata, a stroną upokarzaną mężczyzna – muzułmanin. Jest to – jak pokazuje Butler – moment w którym homofobia (oficjalna zasada don't ask, don't tell to wręcz definicja homofobicznej paranoi) i mizoginia armii USA zderza się z zakładaną mizoginią i homofobią „muzułmańskiego świata” (o której żołnierze i żołnierki na pewno czytali w ramach szkoleń).

Tu dochodzimy do niesławnej koncepcji „wojny cywilizacji”. Miała ona polegać na zderzeniu nowoczesnego świata euroamerykańskiego z przednowoczesnym światem muzułmańskim. Pewnym odpryskiem tej koncepcji stała się polityka holenderskiego urzędu imigracyjnego, który – w ramach sprawdzianu na obywatelstwo i nowoczesność jednocześnie – pokazywał imigrantom muzułmańskim zdjęcia całujących się mężczyzn. Jak odbierać ten test na homofobię? Łatwo odpowiedzieć, że był ok. Niech się skubani uczą. Ale gdy się bliżej przyjrzeć sprawie – okazuje się, że rzecz nie jest tak oczywista.

Bo nie wszystkich imigrantów testowano w ten sam sposób. Imigranci z bogatych krajów „pierwszego świata” nie podlegali testom – najwyraźniej zakładano, że jeśli ktoś zarabia ponad 45 tys. euro rocznie i pochodzi ze Szwajcarii, to z homofobią problemu mieć nie będzie. Ale skąd ta pewność?

I najważniejsza rzecz – dlaczego czyjeś (słuszne) prawo do publicznego całowania musi ograniczać prawa innych ludzi np. do bezproblemowego dostępu do opieki zdrowotnej czy legalnej pracy? Jak zatem należy traktować testy na homofobię wobec ubogich muzułmańskich imigrantów? Czy postępowa polityka seksualna nie została tu wpuszczona w nieprzyjemny kanał?

Albo z podobnej beczki – zdjęcia amerykańskich żołnierzy zdzierających zasłony z twarzy kobiet w Afganistanie. Czy to sukces czy porażka? Triumf feminizmu czy militaryzmu?

Butler nie ma wątpliwości, że progresywne idee dotyczące równych praw kobiet i mężczyzn czy walki o prawa seksualne bardzo łatwo da się zinstrumentalizować. Wykorzystać do tego, by pognębić kogoś innego. Zaostrzyć prawa antyimigranckie. Tymi ideami można nawet tłumaczyć wojny i zabijanie.

Dlatego zawsze trzeba patrzeć na ramy problemu, na to jak (i przez kogo) są ustawione. O problemie równych praw gejów i lesbijek nie można mówić w sposób wyabstrahowany – np. z kwestii rasizmu antyislamskiego.

I chociaż w Polsce jesteśmy w nieco innym miejscu i bardzo łatwo da się pokazać, że część polskiej lewicy, także tej pozaparlamentarnej, uważa kwestię przemocy homofobicznej za nieistotną (tym samym wpadając w pułapkę dyskursu prawicowego). Ale z drugiej strony – galopująca w Polsce „islamofobia bez muzułmanów” nakazuje bardzo uważnie przeczytać „Ramy wojny”.

Podobno polska inteligencja miewała kiedyś swoje wspólne lektury. Podobno kiedyś czytała Kołakowskiego (to w czasach, których nie pamiętam). Później był, zdaje się, Bauman. Jestem przekonany, że dziś powinna to być Judith Butler. „Ramy wojny” to książka wybitna, intelektualnie i etycznie wymagająca, pozbawiona mielizn. Od poezji w Guantanamo, przez medialne reprezentacje Strefy Gazy po homofobiczne i antyislamskie sploty w nauczaniu Josepha Ratzingera (tworzące paralelę z niepisanymi założeniami francuskiej laickości). Butler w „Ramach wojny” pozostała w gruncie rzeczy wierna swojemu stałemu tematowi: ukrytej przemocy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.