Ars Homo Erotica

Bogusław Deptuła

Miał być straszny skandal i prawdziwa rewolucja. Skandalu nie ma, rewolucji też nie, ale być może zaczęła się ewolucja

Jeszcze 2 minuty czytania

„Ars Homo Erotica”, Muzeum Narodowe w Warszawie, kurator Paweł Leszkowicz, 11 czerwca – 5 września 2010.


Sztuka rzadko staje się przedmiotem poselskich interpelacji, ale wystawa „Ars Homo Erotica” właśnie się stała. I bardzo dobrze! Przecież homoseksualne wykluczenie ma miejsce w naszym życiu publicznym na wszystkich poziomach, wszędzie: pod budką z piwem, w rodzinie, w miejscu pracy, parlamencie, w muzeum – współczesnej świątyni (dla tych, którzy wierzą w sztukę) – o prawdziwych świątyniach nie wspominając.

Nowy dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie – Piotr Piotrowski – i zaproszony przez niego kurator, zdeklarowany gej – Paweł Leszkowicz – przygotowali wystawę „Ars Homo Erotica”. Pewnie jednych zszokuje, najbardziej tych heteronormatywnych, innych, tych homoerotycznych, rozczaruje, a ciekawskich pozostawi w niedosycie. Oczywiście, jedną wystawą wszystkiego załatwić się nie da, ale można z jej pomocą rozpocząć dyskusję. Oby tylko nie było jak u Czechowa, gdzie mądry wie, a głupi nie ciekaw.

Ta wystawa jest zarazem swoistym manifestem nowej dyrekcji, która ma zamiar przywracać światu sztuki to, co było dotąd pominięte, wykluczone, schowane i zapomniane. Pierwszym i najbardziej oczywistym skojarzenie była sztuka homo erotyczna, niemalże wszech obecna w przeszłości, teraźniejszości i codzienności sztuk wszelkich, ale nie uświadamiana, nie pokazywana lub zwyczajnie tak nie nazywana.

„Antinous”, 130–138 r. n.e.
Muzeum Narodowe w Warszawie
O tym, że sztuka europejska była swoistym wentylem homoerotycznych emocji, nikogo zbytnio przekonywać nie trzeba. Bywało jednak i tak, że sztuka niczego wentylować nie musiała, bo w starożytnej Grecji i Rzymie homoerotyczne relacje nie były czymś potępianym, były raczej dozwolone. To chrześcijaństwo całą sferę erotyki, w tym homoseksualnej, próbowało przesunąć w stronę ciemności i grzechu, tabu i przekleństwa. A największym tabu stały się zachowania homoerotyczne. A przecież już sztuka prymitywna, dziś zwana pierwszą, przechowuje homoerotyczne przedstawienia; ten problem dotykał zatem mieszkańców jaskiń. A tak zwana trzecia płeć była – a często do dziś wśród ludów pierwszych wciąż pozostaje – akceptowalną alternatywą między światem męskim i kobiecym.

W świecie sztuki emocje homoseksualne są jednymi z najsilniejszych napędów artystycznych. To wiadomo. To widać.

Leszkowicz bohaterem wystawy uczynił… demokrację. Oto bowiem przypomniał historię narodzin ateńskiej demokracji zainicjowanej bezpośrednio homoerotyczną historią pary ateńskich kochanków – Harmodiosa i Arystogejtona. Leszkowicz pisze: „W 514 roku p.n.e. Harmodios i Arystogejton rzucili wyzwanie panującemu wówczas w Atenach tyranowi. Hipparch zamierzał ich rozdzielić, pragnąc Harmodiosa dla siebie. Para zbuntowała się i dokonała zamachu na tyrana. Buntownicy zostali jednak pojmani i zginęli śmiercią męczeńską. Ich poświęcenie zainspirowało początek rewolucji”.
Alexander Kiselev „Śmierć Hiacynta”, kopia,
2. poł. XIX w. Muzeum Narodowe w Warszawie
Zostali upamiętnieni brązowym posągiem z 477 roku p.n.e., który choć się nie zachował, znany jest z licznych kopii. Jedna z nich znajduje się w zbiorach warszawskiego Muzeum Narodowego (Stara Pomarańczarnia), ale na wystawę jakoś nie dotarła. Jednak to oni witają nas z wielkiego banera rozwieszonego w westybulu muzeum. Zostali więc patronami całej ekspozycji, przypominając, że gdzieś w początkach europejskiej cywilizacji homoerotyzm i demokracja były blisko siebie. Taki to anegdotyczny początek miała ateńska demokracja, do której i dzisiaj lubimy się odwoływać, i której ponoć jesteśmy kontynuatorami.

W 1994 roku, w tych samych salach warszawskiego Muzeum, miała miejsce przygotowana przez kuratorki Elżbietę Dzikowską i Wiesławę Wierzchowską wystawa „Ars Erotica”. Do niej nieuchronnie w swym tytule odwołuje się obecna. Tamta wystawa była swoistym odczarowaniem ponurego i siermiężnego czasu komuny. Miała być demonstracją radości i sił witalnych. Nie wszystko się wtedy udało, ale zaznaczono, że erotyzm jest ważnym składnikiem wszelkiej sztuki.

„Ars Homo Erotica” pokazuje w istocie rzecz dość oczywistą i powszechnie wiadomą i niespecjalnie odkrywczą, że tak jak istnieją homoseksualiści, tak też istnieje ich sztuka.

Adam Adach „For Such Thing As Love”.
2009, dzięki uprzejmości Galerii nächst St.
Stephan Rosemarie Schwarzwälder, Wiedeń;
fot. Markus Wörgötter
Wystawa była przygotowywana szybko. Oparta została właściwie wyłącznie na zbiorach warszawskiego muzeum, ale dla ukazania pełni homoerotycznych wątków w sztuce warszawskie zbiory są daleko niewystarczające. Wiele problemów pozostaje nieobecnych. Co więcej, sama ekspozycja ma silnie polocentryczny charakter, wynikający z polskiego doświadczenie, zbiorów polskiej sztuki. Wycieczki kuratora w szeroki świat mają nader ograniczony charakter. Tak być miało, ale szkoda, że tak też się stało.

Dla uporządkowania: wystawa została podzielona tematycznie – jedne działy mają charakter bardziej ogólny („Czas walki” czy „Homoerotyczny klasycyzm”), inne są bardziej szczegółowe, ikonograficzne („Ganimedes”, „Święty Sebastian”). Ich ilustracją są zbiory warszawskiego muzeum oraz prace nowsze, powstałe w ostatnich latach, oraz te specjalnie na wystawę przygotowane. I jak to bywa zazwyczaj w przypadku wystaw o charakterze manifestacji – a tym w zamierzeniu organizatorów jest właśnie „Ars Homo Erotica” – prezentowane dzieła stoją na bardzo różnych poziomach artystycznych czy wykonawczych.
Innym problemem jest troska organizatorów o to, by na ekspozycji nie doszło do żadnych przekroczeń, bo przecież w potocznym odbiorze już sam fakt zaistnienia tej wystawy sprawia, że mamy do czynienia z przekroczeniem. Przecież jeśli ktoś już jest homo, to jego sprawa, ale całkowicie prywatna, nie ma się czym chwalić. Takie właśnie były poprzednie pokolenia polskich gejów. Dziś to się zmienia i warszawska wystawa jest tego najlepszym przykładem.
Zatem nie ma przekroczeń i ekscesów. Choć dla przeciętnego odbiorcy wystarczająco niepokojąca jest nadreprezentacja męskich genitaliów w salach warszawskiego muzeum, co z tego, że uśpionych! A i damskie genitalia w kilku pracach pokazane zostały z dużą śmiałością. Przy okazji można by złośliwie zapytać o parytet, bo dzieł lesbijskiej proweniencji jest znacznie mniej, ale to byłoby już zwykłe świństwo.

Federico Cervelli (?) „Diana i Kalisto”.
2. poł. XVII w. Muzeum Narodowe w Warszawie
Od jednej dość zasadniczej wątpliwości niepodobna jednak uciec: ile tu przedstawień homoerotycznych, a ile męskich aktów bez najmniejszych kontekstów. I nie jest to dzielenie włosa na czworo, a pytanie o uprawnioną lub nie uzurpację interpretacyjną. Tak się bowiem składa, że nakazywane do wykonywania w swoim czasie studia aktów męskich w akademiach były elementem obowiązkowym. Trudno też o homoerotyzm wobec mężczyzn posądzać malarkę Annę Bilińską – autorkę bardzo ciekawych studiów męskich ciał, czy mistrza nad mistrze Jan Matejkę – autora pokazanych na wystawie dwóch ołówkowych studiów aktów.
Z drugiej strony: nie każde dwie młode dziewczyny z anonimowego XIX-wiecznego portretu, o którym niewiele wiemy, muszą być lesbijkami. Może były kuzynkami, może siostrami, albo rzeczywiście kochankami. Tylko że nic nam o tym nie wiadomo, a skoro nie wiadomo, to możemy mieć do czynienia z nadinterpretacją czy uzurpacją.
A wtedy z całą mocą ujawnia się pogląd Marcela Duchampa o tym, że wszystko jest w spojrzeniu patrzącego. I takie, zawsze jedno wektorowo ukierunkowane, jest spojrzenie Pawła Leszkowicza. Tyleż uzasadnione, co arbitralne.

Arbitralnym na pewno nie byłoby umieszczenie na wystawie wszystkich świętych Sebastianów, jacy w muzeum się znajdują.

Stasys Eidrigevicius „Strzały”, 2003.
Fotografia z serii: „Fresson”, własność prywatna
Zresztą, sala poświęcona temu właśnie bohaterowi jest z pewnością najlepszą na całej wystawie. Arcydziełem jest obraz neapolitańczyka Francesco Guarino z początku XVII wieku, gdzie o lepsze w malarskiej sprawności bije się ciało męczennika z szaro-białą draperią przesłaniającą jego przyrodzenie. To jeden z najpiękniejszych obrazów w zbiorach warszawskiego muzeum. Znalazł się w tym miejscu być może najmocniejszy współczesny akcent tego tematu – czyli praca wideo Karola Radziszewskiego. Sebastian jest współczesny, a katujący go żołnierze mają biało-czerwone naszywki na ramionach. To ważny głos, pokazujący, że wśród nas, Polaków, wciąż jest dużo takich, którzy nie akceptują odmienności. Oto Polska właśnie – kraj, w którym bardzo wcześnie ustanowiono prawa dla mniejszości; kraj kompletnej niemalże nieakceptacji na poziomie tzw. ulicy.

*

Gdybym był złośliwy, napisałbym o tej wystawie tak: nieważne jaka jest, ważniejsze, że jest. Nie wszystko się na niej udało, ale czepianie się detali może zakrawać na małostkowość. Małostkowością jednak nie wydaje mi się wskazywanie miejsc, w których przekraczane zostają granice zdrowego rozsądku i sprawdzalnej wiedzy historycznej czy artystycznej, a tak tu się dzieje. Całkiem niepotrzebnie.

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.