Szampana pije się tylko za cudze pieniądze.
Julian Tuwim
rys. Malwina KonopackaKarnawał, a karnawałowym trunkiem powinien być szampan – ale to zwodniczy i drogi płyn. Nikt chyba nie pisał o nim tak jak Czechow, który najwyraźniej pozostawał jego amatorem, co łatwo wyczuć na stronach jego prozy, ale amatorem nieco przestraszonym:
Nie ufajcie szampanowi… skrzy się jak diament, jest przezroczysty niby strumyk leśny, słodki jak nektar; ceni się go wyżej od pracy robotnika, pieśni poety, pieszczoty kobiecej, ale… z daleka od niego! Szampan – to olśniewająca kokota, która łączy urok z kłamstwem i bezczelnością Gomory; to pozłacana trumna, pełna spróchniałych kości i wszelkiego bezeceństwa. Człowiek pije go tylko w chwilach smutku, przygnębienia i ułudy optycznej.
Pije go, kiedy jest bogaty, przesycony, czyli wtedy, kiedy tak trudno przedostać się do światła, jak wielbłądowi przez ucho igielne. Jest to wino kasjerów-defraudantów, alfonsów, rozwydrzonych lampartów, kokot… Gdzie tylko hula pijacka orgia, rozpusta, nabijanie bliźniego w butelkę, tryumf geszeftu, tam przede wszystkim szukajcie szampana. Płaci się za niego nie zapracowanym groszem, lecz pieniędzmi, które wpadły fuksem, nieprzewidzianymi, szalonymi, częstokroć cudzymi…
Wkraczając na śliską ścieżkę, kobieta zaczyna zawsze od szampana – dlatego też syczy on jak wąż, co skusił Ewę!
Pije się go na zaręczynach i ślubach, kiedy w zamian za parę ułud człowiek bierze na siebie ciężkie kajdany na całe życie. Pije na jubileuszach, rozwadniając pochlebstwem i rozwlekłym ględzeniem za zdrowie jubilata, tkwiącego już zazwyczaj jedną nogą w grobie.
Po twoim, czytelniku, zgonie będą go pili krewni z radości, że zostawiłeś im spadek.
Piją go, witając Nowy Rok: z pucharem w ręku krzyczą na jego cześć „hura”, przekonani najzupełniej, że po dwunastu miesiącach dadzą mu po karku i poślą do wszystkich diabłów. Słowem, gdziekolwiek panuje radość na zamówienie, kupiony zachwyt, pochlebstwo, puste gadanie, gdzie przesyt, próżniactwo i świństwo – tam zawsze znajdziecie wdowę Cliquot. Nie, lepiej z dala od szampana.
I to już cały szkic Antoniego Czechowa, zatytułowany „Szampan. Rozważania po noworocznym przepiciu”, którego autor nie zdecydował się zamieścić w wydaniu zbiorowym swoich opowiadań. Szkoda, bo przenikliwości, dosadności i humoru temu króciutkiemu tekstowi niepodobna odmówić. Ten fragmencik także „skrzy się jak diament”, by nie szukać daleko porównania, ale i jak diament zachwyca – swoją obyczajową błyskotliwością.
Mamy też i inne, klasyczne tym razem opowiadanie Czechowa: rodzajowe, fabularne, i jak należy u Czechowa – fatalne, pod podobnym zresztą tytułem, czyli „Szampan. Opowieść drapichrusta”. Powraca w nim ta przeklęta – chciałoby się napisać, ale nie wypada – wdowa Cliquot i to z aż dwiema noworocznymi butelkami szampana, z których jedna staje się czymś w rodzaju niedobrej wróżby – bo upada i się rozlewa – dla dwójki bohaterów: naczelnika stacji zagubionej w rosyjskim bezkresie i jego żony.
Znajdujemy w nim taki opis: „w promieniu dwudziestu wiorst nie znaleźlibyście tam ani jednego domu, ani jednej kobiety, ani jednego porządnego szynku, a ja w owe lata byłem młody, krzepki, zapalczywy, narwany i głupi. (…) Mnie, pochodzącego z północy, step przygnębiał (…) zimą nietknięta biel, chłodne dale, wycie wilków i długie noce, przytłaczały jak ciężki koszmar.” A do tego jeszcze opis współmieszkańców, nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości co do charakteru egzystencjalnej i personalnej sytuacji danej w opowiadaniu: „Na przystanku mieszkało kilka osób: ja i żona, głuchy skrofuliczny telegrafista i trzech dozorców. Mój zastępca, człowiek młody, suchotnik (…).” Naczelnik w owym pejzażu i towarzystwie oddawał się jedynemu zajęciu, któremu może oddawać się prawdziwy Rosjanin, posiadacz prawdziwej rosyjskiej duszy: piciu.
blekot
Inaczej: szalej, lulek czarny, psia pietruszka. Roślina z rodziny selerowatych, trująca, z wyglądu przypomina pietruszkę i może być z nią mylona, choć zapach i smak ma zupełnie inny; powoduje bolesne skurcze żołądka, biegunkę, wymioty, czarno-niebieskie zabarwienie skóry, truje jak cykuta.
To jednak jeszcze nie wszystko. Jest coś więcej, bowiem szynkarze – występni Żydzi – dolewają do wódki blekotu, a że innej kupić tu nie można, więc nie tylko mamy upijanie się codzienne, ale do tego blekotówką, jakkolwiek by to brzmiało. Z tego na pewno nic dobrego powstać nie mogło. Był więc Nowy Rok, naczelnik z żoną coś zjedli, popili: „żona siedziała obok i nie odrywała oczu od mojej twarzy. Patrzyła na mnie tak, jak może patrzeć tylko kobieta, która oprócz ładnego męża nie ma nic na tym świecie. Bo kochała mnie do szaleństwa, niewolniczo i nie tylko moją urodę czy duszę, ale również moje grzechy i złość, i nudę, i nawet okrucieństwo, kiedy w pijackim rozjuszeniu, nie wiedząc na kim wyładować gniew, dręczyłem ją wyrzutami.”
Najwyraźniej szampan to podwójny agent, może nawet jeszcze gorzej, bo pracuje na wszystkie fronty: dla nas, dla wrogów i dla przyjaciół; dla lichwiarzy, handlarzy i celebrytów. Lubimy go, nie umiemy się mu oprzeć, a po chwili przeklinamy, bo nas uwiódł, spił, skacował. A co gorsza, sprowadził na złą drogę. Diabli z kokotami i kurtyzanami – one są nim wręcz przesiąknięte, ale my? My jeszcze przed chwilą byliśmy obyczajni i przykładni. Nic nam już jednak z cnót naszych nie zostało. Wypiliśmy i zboczyliśmy ze ścieżki porządnego życia, by wylądować w koleinie grzechu, zła i występku. W tej koleinie wartko płynie szampan, a wraz z nim ostrygi, homary i langusty. Krewetki, kraby, małże, raje, sole, barweny i turboty; dojrzeć w nim też można tuńczyki o ciemnym mięsie, pasującym raczej do cięższego wina, ale jeśli zjemy je na surowo, jak sushi, to szampan z lekkością tuńczyka uniesie.
Jak się ta lista ma do małej Czechowowskiej stacyjki, zagubionej w bezkresie południowo-zachodniego stepu? Nijak. Odpowiedź to jedyna i jedynie słuszna. Nie przeprowadzając nawet pobieżnej kulinarnej archeologii, można ze smutkiem przyjąć, że na owej sylwestrowej kolacji jeśli nawet były ryby, to najwyżej słodkowodne, a do tego suszone. Obyło się też bez kawioru i ostryg, które tak bardzo lubią w szampitrze pływać; najpewniej też ani krewet, ani muli w menu nie było. Pewnie wystarczył faszerowany szczupak na zimno i sandacz – w tym wypadku z szampańskim sosem – bo dla atlantyckiego turbota na stepy za długa droga.
Gdyby nie zwycięski zakład z zawiadowcą odcinka, niestety nieznanej treści, nasz nieco melancholijny amator wódki z blekotem nie miałby do wypicia dwóch butelek od wdowy Cliquot, które wówczas z pewnością kosztowały fortunę. A wtedy na pewno nie doszłoby do nieprzewidzianych wydarzeń owej sylwestrowej nocy.
Oto na stacyjce najzupełniej nieoczekiwanie, w środku nocy, zatrzymał się pociąg, a z niego wysiadła „piękna i grzeszna” cioteczka, która na widok zawiadowcy oznajmiła: „Nie wiedziałam, że mam tak dużego siostrzeńca”. Ciocia miała „duże czarne oczy”, „wachlowała rzęsami” i dalej już było jak w cygańskim romansie, który przywołuje Czechow, a który znamy dzięki niezrównanej interpretacji Wiotetty Willas:
„Oczy czarne,
Oczy ogromne
I płonące,
I nieprzytomne…”
I co tu więcej pisać: „Wszystko diabli wzięli, wszystko poleciało do góry nogami. Pamiętam straszliwy, wściekły wicher, który kręcił mną jak piórkiem.” No poleciało, zawirowało, przeleciało życie zawiadowcy w rytm zwodniczych bąbelków, których cioteczka wychyliła, ile tylko zdołała. Zawirował świat i pewnie przez chwilę na stepie było jak Paryżu. Długo to nie trwało, ale wszystko zmieniło i wywiało zawiadowcę w zupełnie inny świat i najpewniej tak właśnie być miało.
Morału z tej historii nie będzie, najwyżej jakiś przepis, niekoniecznie z szampanem w roli głównej.
Nie wchodząc zbytnio w detale i nie wdając się w kulinarną filozofię, zauważyć trzeba fakt podstawowy: szampan to właściwie najszlachetniejsze z win, zatem najlepiej spożywać go w wersji nieprzetworzonej, z owocami morza, albo po prostu owocami. Pity w temperaturze 7-9 stopni jest najlepszy. Jeśli mamy zatem prawdziwego szampana, to ja bym nie kombinował, tylko wypił w najlepszym możliwym towarzystwie, zajadając do tego bliny z kawiorem, łososia albo poczciwy koktajl z krewetek, który ostatnio wraca do łask na kulinarnych salonach, poszukujących zapomnianych nieco, kuchennych wątków. Nie będziemy zatem gotować szampana: nie zrobimy ani golonki w szampanie, ani zupy cebulowej, czy choćby turbota z sosem szampańskim, ani pulardy w śmietanie. Niech szampan, jeśli sobie w końcu na niego pozwolimy, zachwyca lub przestrasza, bo znam też kilku, którzy na jego pienisty urok pozostają całkowicie obojętni.
Zróbmy zatem poczciwy koktajl z krewetek, który podawano nawet za zatęchłych PRL-owskich czasów i który wówczas był jedynym bodaj łącznikiem z lepszym światem dań wyszukanych i zachodnich. Prawdą jest, że spożywanie go było prawdziwą rosyjską ruletką, a to za sprawą częstych wyłączeń prądu i nie w pełni rozwiniętej sieci chłodniczych połączeń.
Koktail z krewetek dla czterech osób:
0,5 kg mrożonych krewetek koktajlowych
1 grapefruit
1 awokado
sałata, natka pietruszki lub koperek do przybrania
sos:
3 łyżki majonezu
1 łyżka jogurtu
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 łyżka brandy
1 łyżeczka startego chrzanu
1 ząbek czosnku
sok wyciśnięty z 1 cytryny
1 łyżka cukru pudru
sól, pieprz, tabasco
1. Krewetek nie rozmrażać, tylko przelać wrzątkiem, wysuszyć
2. Do salaterki wlać sok z cytryny i brandy, wsypać cukier, sól, pieprz, parę kropel tabasco, dokładnie zamieszać, żeby cukier się rozpuścił
3. Dodać pozostałe składniki sosu, starannie wymieszać, spróbować, sprawdzić czy smakuje, ewentualnie doprawić
4. Wrzucić krewetki koktajlowe, pokrojone w kostkę awokado i cząstki grapefruita, ale starannie obranego z błon
5. Tradycyjnie koktajl podaje się w kieliszkach do Martini lub na liściach sałaty, wskazany zielony akcent z koperku lub natki.
To całoroczne danie – nie ma co kryć. Można je jednak doskonale wzbogacać niemalże o dowolne elementy: fenkuł, jabłko, banany, pomelo, kryształki granatów itd.
Popite prawdziwym szampanem, na pewno będzie wydarzeniem.