LITERATURA OD KUCHNI:
Chłód, głód i ucztowanie

Bogusław Deptuła

Kiedy jest się początkującym pisarzem w Paryżu w latach dwudziestych, nawet głód ma smak obietnicy sukcesu. Szczególnie gdy nazywasz się Ernest Hemingway

Jeszcze 3 minuty czytania

Marii i Bohdanowi Paczowskim

„Ruchome święto” Ernesta Hemingwaya to jego ostatnia, niedokończona książka – może nie największa literatura, ale świetna kronika międzywojennego Paryża. Jej powstanie zawdzięczamy cudownemu zrządzeniu losu, szczęściu albo uczciwości francuskich hotelarzy. Oto bowiem w 1956 roku, w dwa lata po noblowskiej nagrodzie, w trakcie pobytu w restauracji ulubionego paryskiego Hotelu Ritz, pisarz otrzymuje zwrot zdeponowanych jeszcze przed wojną dwóch kuferków. W środku znajdują się dwa stosy zeszytów używanych przez uczniów we Francji w latach dwudziestych XX wieku, a wypełnionych notatkami Hemingwaya z pobytu w mieście.

rys. Malwina KonopackaJak podaje w nocie do pierwszego wydania (1964) wdowa po Hemingwayu, Mary, jej mąż zaczął pisać swoje wspomnienia na Kubie w 1957 i kontynuował z przerwami do roku 1960. W Polsce książkę wydano bardzo szybko, bo w 1966 roku, w przekładzie przyjaciela i wiernego tłumacza, Bronisława Zielińskiego.

Czas nie najlepiej obszedł się z tymi zapiskami. Niewątpliwie jednak jakoś wpisały się w dzieje literatury, choćby z uwagi na tytuł ostatniego rozdziału  „Paryż nigdy nie ma końca”, który stał się potem tytułem znakomitych paryskich wspomnień Enrique Vila-Matasa, autora, także świetnych, tomów: „Krótka historia literatury przenośnej” i „Bartleby i spółka”, wydanych u nas niedawno. Matas uczynił Hemingwaya patronem i swoistym mistrzem wzorcowego postępowania młodego pisarza na paryskim bruku i w tym sensie „Ruchome święto” odegrało już swoją bardzo pozytywną rolę.

W książce Hemingwaya cenne jest wspomnienie, w jakich okolicznościach doszło do pierwszego użycia przez Gertrudę Stein określenia, które zrobiło szaloną karierę: „stracone pokolenie”. A wreszcie są trzy rozdziały poświęcone Francisowi Scottowi Fitzgeraldowi, z całą pewnością najsławniejszemu pisarzowi tamtego czasu. Jego „Wielki Gatsby” miał z jednej strony wielkie sukcesy wśród krytyków, z drugiej znaczne powodzenie u czytelników, choć jak się okazuje właśnie z relacji Hemingwaya, nie tak wielkie, na jakie powinien był liczyć. Przyszło ono nieco później.

Jednak najbardziej kuriozalny jest rozdział zatytułowany „Sprawa wymiarów”, który dotyczy rozmiarów przyrodzenia Fitzgeralda. Podobno fragment ten miał zostać usunięty, jako zbyt dosłowny i nietaktowny, z najnowszego, zrewidowanego amerykańskiego wydania „Ruchomego święta” z 2009 roku.

Nie wyleciał z niego na pewno niepokojący opis urody autora Gatsby’ego, wielokrotnie cytowany i wciąż robiący wielkie wrażenie: „Scott był wtedy mężczyzną, który wyglądał na chłopca, o twarzy pośredniej między przystojną a ładną. Miał bardzo jasne, pofalowane włosy, wysokie czoło, ożywione i życzliwe oczy i delikatne, długowargie, irlandzkie usta, które u dziewczyny byłyby ustami piękności. Jego broda była dobrze zarysowana, miał dobre uszy i kształtny, nieomal piękny, nie wydatny nos. To nie powinno by dawać w sumie ładnej twarzy, ale składał się na nią koloryt, te bardzo jasne włosy i usta. Usta budziły niepokój, dopóki go się nie poznało, a wtedy niepokoiły jeszcze bardziej”. Opis ten niepokoi także dlatego, że wyszedł spod pióra pisarza, o którym pisano, że pisze jajami – skąd więc u niego ta wrażliwość na męską urodę?

Ernest Hemingway, „Ruchome Święto”.
Czytelnik, Warszawa 1966
Czytając „Ruchome święto”, należy je zestawiać z „Autobiografią Alicji B. Toklas” Gertrudy Stein. Była ona prawdziwą przewodniczką Hema, jak go zwała, w początkach jego pobytu w Paryżu. Hem miał prawo dowolnego wstępu do sławnej pracowni pisarki obwieszonej niezliczonymi  obrazami, przede wszystkim Picassa, z którym łączyła ją wielka przyjaźń. Ze swojej strony doprowadził do druku w odcinkach ogromnej powieści Stein, „Jak powstawali Amerykanie”. Co więcej, był nawet jej korektorem, bo autorka sama nienawidziła tego robić. W trakcie każdej wizyty częstowała go wonnymi, przezroczystymi, francuskimi destylatami z mirabelek, śliwek i malin. Pisarz zapamiętał je znakomicie i wspominał z wielkim rozrzewnieniem. Jednak zażyłość skończyła się nagle, gdy, jak pisze Mira Michałowska (tłumaczka Stein), „skrytykowała ostro przyniesiony przez niego maszynopis powieści „Słońce też wschodzi”, mówiąc mu ni mniej, ni więcej: «Erneście, zbiór obserwacji to jeszcze nie literatura»”. Po tych słowach Hem zerwał ze swoją paryską mentorką „raz na zawsze”. Ze stron książki „Ruchomego święta” Gertruda Stein nie zniknęła jednak całkowicie, choć faktycznie raptem przestaje się tu o niej wspominać, mimo że z całą pewnością jej mieszkanie było – obok sławnej księgarni „Szekspir i spółka” – najważniejszym dla amerykańskich literatów miejscem w Paryżu.

Zamiast niej we wspomnieniach Hemingwaya pojawiają się inne literackie postacie tamtych czasów: Ezra Pound, James Joyce, T.S. Eliot, wspomniany Fitzgerald oraz inni, dziś mocno pozbawieni znaczenia, a wówczas niezwykle ważni. „Ruchome święto” jest żywą kroniką tamtego czasu, choć, nie zapominajmy, że nieobiektywną.

Na jej stronach powraca kilka razy motyw wysłuchiwania pochwał na temat własnej twórczości. W ocenie Hemingwaya nie ma niczego gorszego, bardziej upokarzającego. Odczucie to powraca na stronach „Ruchomego święta”, co nie przeszkadza Hemingwayowi zerwać znajomości ze Stein po jej zupełnie niepochlebnej recenzji jego powieści. Trudno mu więc, jak widać, balansować między pochwałami a krytyką.

Ale mamy zajmować się przecież jedzeniem. Hemingway bardzo na pokarmy jest wrażliwy, a wzmianki o jedzeniu są w jego paryskich wspomnieniach liczne i mają charakter entuzjastyczny, przychylny francuskiej kuchni, czy szerzej zasadom i sposobom francuskiego odżywiania. Ceniona jest prostota i bezpretensjonalność menu, najwyraźniej więc na słynne wyrafinowanie cuisine française Amerykanina po prostu nie było stać. Wspomina więc zwyczajne francuskie patenty, które nadal pozostają aktualne, oraz rozwiązania należące do kulinarnej przeszłości, by nie rzecz wręcz: archeologii. Jego sposób widzenia francuskiej kuchni ma w sobie wiele z typowego dla Angloamerykanów entuzjazmu.

Już w pierwszym rozdziale pojawia się wzmianka o jedzeniu, a zarazem o własnej twórczości, tak konwencjonalna, tak wyrazista, że wszystko zdaje się tu już być powiedziane:

„Zamknąłem opowiadanie w notatniku, włożyłem go do wewnętrznej kieszeni i poprosiłem kelnera o tuzin portugaises i pół karafki wytrawnego, białego wina, które tam mieli. Po napisaniu opowiadania byłem zawsze pusty i zarazem smutny, i szczęśliwy jak po miłości i byłem pewny, że to jest bardzo dobre opowiadanie, chociaż nie miałem wiedzieć jak dobre naprawdę, dopóki bym go nie przeczytał następnego dnia.

Zjadłem ostrygi o silnym smaku morza i lekkim smaku metalicznym, który zmywało białe wino, pozostawiając ów smak morza i soczystość, i kiedy wypiłem z każdej muszli ich zimny płyn i spłukałem go jędrnym smakiem wina, straciłem uczucie pustki, zacząłem się cieszyć i robić plany”.

A więc pochwały innych były mu najbardziej obmierzłe, ale chwalenie siebie za dobre opowiadanie – całkowicie naturalne. Nic tylko uczyć się skromności.

W innym miejscu znajdujemy opis, najzupełniej już nieaktualny, w którym na szczycie wyspy Cité rybacy łowią uwielbiane przez pisarza kiełbie. „Usmażone w całości były wyborne i mogłem ich zjeść cały talerz. Były pulchne i delikatne, o zapachu przyjemniejszym nawet niż świeże sardynki i wcale nie oleiste, i zjadaliśmy je razem z ośćmi”. Dalej wspomina, że rybacy zanosili je do domów, i że na wyspie św. Ludwika był lokal, w którym się je jadało, popijając Muscadet.

Hem bardzo lubił przyglądać się poławiaczom kiełbi: „czasem jeśli dzień był pogodny, kupowałem sobie litr wina, kawałek chleba i trochę kiełbasy i siadałem na słońcu, czytałem którąś z kupionych książek i przyglądałem się łowieniu”. W kolejnym miejscu wspomina inne proste francuskie przyjemności: „Rozsmarowaliśmy pate na dobrym chlebie z bistro i popijaliśmy białe wino”, a gdy z pieniędzmi było lepiej „zjedliśmy ostrygi i crabe Mexicaine z kieliszkiem Sancerre”.

Kwintesencją lewobrzeżnego paryskiego jedzenia od lat pozostaje kultowa wprost brasserie Lipp. To miejsce to więcej niż legenda, to instytucja kulinarno-intelektualno-kulturalno-towarzyska, w której trudno o wolne miejsce w zwyczajowych porach posiłków. Jadali tu wszyscy: Elizabeth Taylor, Gregory Peck, a Madonna w licznym towarzystwie swej świty spożyła tu posiłek całkowicie wegetariański, co w lokalu od zawsze słynącym z alzackiej kapusty z gigantyczną mięsną wkładką, było czymś więcej niż ekstrawagancją – było czystą głupotą. Nie ma sensu ciągnąć dalej tej właściwie nieogarnionej listy sławnych gości; powiedzmy tylko, że w czasach Hemingwaya, choć już sławny, Lipp był lokalem dość przystępnym. Jednak passus poświęcony wizycie w nim jest długi i szczegółowy, co nie pozostawia wątpliwości, że lokal zrobił na pisarzu wrażenie.

Paryż, fot. autora„Do «Lippa» był mały kawałek drogi i każda mijana restauracja, którą mój żołądek spostrzegał równie szybko jak oczy i nos, czyniła z tego spaceru dodatkową przyjemność. W brasserie było mało ludzi i kiedy zasiadłem na ławie pod ścianą, mając za plecami lustro, a przed sobą stolik, i kelner zapytał, czy chciałbym piwa, poprosiłem o distingue, duży szklany, kufel litrowy, i o sałatkę z kartofli.

Piwo było bardzo zimne i wyborne w smaku. Pommes a l’huile były jędrne, zamarynowane, a oliwa przepyszna. Posypałem kartofle czarnym pieprzem i namoczyłem chleb w oliwie. Po pierwszym, obfitym hauście piwa piłem i jadłem bardzo powoli. Kiedy pommes a l’huile zniknęły, zamówiłem drugą porcję i cervelas. Była to kiełbaska podobna do grubej pękatej parówki, rozkrajana na dwoje i posmarowana specjalnym sosem musztardowym.

Wytarłem chlebem wszystką oliwę i sos i popijałem z wolna piwo, aż zaczęło tracić swój chłód, a wtedy je dokończyłem i zamówiłem demi, i patrzyłem, jak je ściągali. Wydało mi się zimniejsze niż distingue i wypiłem je do połowy”.

Dalej jest oczywiście o własnej twórczości i sukcesie, który z pewnością nadejdzie pewnego dnia, i o tym, że jedno z opowiadań zostanie zamieszczone w tomie „Najlepszych nowel”, i o zagubionej na dworcu walizce z rękopisami. Bo zaiste Hem potrafi sam siebie pochwalić, nie potrzebuje więc słuchać pochwał z  ust cudzych. Ale mniejsza z tym.

Najbardziej wzruszające jest to, że powracającymi bohaterami tych paryskich stron są nieodłączni koledzy: chłód i głód. Obaj stymulowali do pracy, do jeszcze większego wysiłku. To nie było głodowanie, ale oszczędzanie, oszczędzanie nieustanne, bo chciało się latem jechać do Hiszpanii, bo trzeba było mieć fundusz hazardowy na grę na wyścigach, co potrafiło przynosić niespodziewane dochody. A wreszcie, musiało starczyć na opłacenie małej i taniej, ale osobnej, pisarskiej pracowni w hotelowym pokoiku. „Przynosiłem do pokoju mandarynki i pieczone kasztany w papierowych torebkach i obierałem, i jadłem te małe pomarańczki, a jedząc wyrzucałem ich skórki i wypluwałem pestki do ognia, i przypiekałem kasztany, kiedy byłem głodny. Zawsze byłem głodny, od chodzenia, chłodu i pracy. W pokoju miałem butelkę kirszu, (…) i popijałem kirsz, zbliżając się do końca jakiegoś opowiadania albo do końca codziennej pracy. Kiedy kończyłem pracę na dany dzień, chowałem notatnik czy papier do szuflady stolika i wkładałem pozostałe mandarynki do kieszeni. Zamarzały, jeżeli się je zostawiało na noc w pokoju”.

Zarazem wiele jest wzmianek o pisaniu w knajpach, przy filiżance kawy z mlekiem. Owo pisanie miało w sobie coś ze sportu, bo nigdy nie było pewne, czy zakończy się powodzeniem, w końcu to miejsca powszechnie dostępne, a zatem i w pewnym sensie niebezpieczne. Ale w knajpach było ciepło i nie trzeba było kupować drew na ogrzanie; korzyść niepomierna i wielokrotna.

Zostawmy jednak w końcu pisanie o pisaniu i zwróćmy się ku pisaniu o jedzeniu. Wieloletnia towarzyszka życia Gertrudy Stein, Alicja B. (jak Babette) Toklas, jest autorką klasycznej zupełnie kulinarnej pozycji, czyli „Książki kucharskiej Alicji B. Toklas”  (wyd. polskie 2003, przeł. Iwona Libucha). To zaiste imponujący i wciąż pociągający zbiór przepisów. Wszystko w nim jest starannie pomieszane: tradycje francuskie i żydowskie, gastronomiczna międzynarodówka i własne, Alicji, wyczucie smaku. Przepisy zazwyczaj są trudne, czasem, w moim pojęciu, kompletnie nie do przyjęcia ze względu na archaiczne zestawienia smaków. Czasami są znów ożywcze. Nie ma tu żadnego przepisu  z nazwiskiem Hemingwaya w  tytule, ale wcale nas to nie dziwi. Jest zaś przepis na sałatkę ziemniaczaną, choć na pewno inną od tej zjedzonej u Lippa. Książka Alicji B., jako kucharsko-kulinarna w swym zamierzeniu, nigdy nie stanie się bohaterką główną „Literatury od kuchni”, ale przy okazji „Ruchomego święta” do zacytowania nadaje się wprost idealnie. Przepis podam w oryginalnej, skomplikowanej wersji; trudno, redukcje i ominięcia każdy wykonuje we własnym zakresie.

Sałatka ziemniaczana

1 kg ziemniaków sałatkowych
1 solony śledź
1 winne jabłko
1 szklanka białego wytrawnego wina
0,5 szklanki esencjonalnego rosołu, najlepiej wołowego
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżka francuskiej musztardy
po 1 łyżce siekanych ziół: estragon, pietruszka, trybula (ew. szczypiorek) 
0,25 łyżeczki świeżo mielonego pieprzu

1. Ziemniaki gotuj na parze w mundurkach.
2. W dużej misce wymieszaj musztardę, pieprz, zioła, przetartego przez sito lub zmiksowanego śledzia.
3. Zetrzyj na tarce jarzynowej sprawione jabłko, wrzuć, dodaj oliwę, wymieszaj starannie.
4. Powoli wlej bulion i delikatnie rozmieszaj z pozostałymi składnikami.
5. Ugotowane, ciepłe ziemniaki obierz ze skórki, ciepłe pokrój w talarki, kostkę lub słupki, wrzuć do miski.
6. Sałatkę odstaw na co najmniej trzy godziny w chłodzie.

Podawaj jako dodatek albo samodzielne danie, przystawkę. Śledzia można pominąć albo zastąpić anchois.

Nie wygląda to wszystko nazbyt parysko, ale niech będzie – w końcu „Paryż nigdy nie ma końca’’, także kulinarnego i można znaleźć tu każdą kuchnię, każdy nieledwie smak.

Na koniec przytoczę jeszcze słowa Johna Ashbery’ego: „gdy raz mieszkało się w Paryżu, nie można mieszkać nigdzie indziej, nawet w Paryżu”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.