LITERATURA OD KUCHNI:
Miłośniczki mięs

Bogusław Deptuła

W „Postrzyżynach” Hrabala najwspanialej pod względem jedzenia jest w drugim rozdziale, gdy Maria smaży sobie w środku nocy kotlety, bo nie może bez nich wytrzymać

Jeszcze 3 minuty czytania


Hrabal jest bajarzem snującym niekończące się historie, które raz zasłyszane, powtarzane są z ust do ust; żyją wciąż, póki się do nich wraca. Ich mistrzynią była Karen Blixen. Żywioł opowieści objawia się w „Postrzyżynach” od pierwszego zdania Marii, ale wraz z pojawieniem się w domu-browarze, w którym mieszka narratorka, brata męża, stryja Pepina, zyskuje na intensywności. To on właśnie jest ową powracającą pod różnymi postaciami opowieścią – zasłyszaną, przekręcaną, powtarzaną, ale trwającą.

Gdy czytałem „Postrzyżyny”, najpierw myślałem, że będą powieścią o jedzeniu. Potem sądziłem, że zwycięży miłość pary głównych bohaterów. A na koniec okazało się, że triumfatorem stało się opowiadanie dla niego samego. Nie historia pięknej i niesfornej żony browarnika Francina, i jej długich włosów, ale wszystkie przyśnione jej wizje, które mają w sobie wiele z filmowej kawalkady obrazów. No i ględźby stryja Pepina.

rys. Malwina KonopackaSkąd myśl, że rzecz będzie o jedzeniu? Otóż cały drugi rozdział jest prawdziwym peanem na temat świniobicia. Napisany został z takim entuzjazmem, że mimo mięsolubnej niepoprawności jest zjawiskowy, brawurowy. Zanurzmy się więc w jednozdaniowy Hrabalowski akapit o masarzu Mycliku i jego ochoczej pomocnicy Marii, wiecznie i nieodmiennie ze wszystkiego zadowolonej:

„Nabierałam sitem gotowane podroby wieprzowe, golonkę, przepołowioną głowę, wysypywałam na stół jeden kawałek za drugim, pan Myclik wybierał kości, a kiedy mięso trochę przestygło, brałam w palce kawałeczek ryjka i kawałeczek ogonka, zamiast chleba przegryzałam to prosięcym uchem, potem do kuchni wpadał Francin, nigdy nie jadł, nie mógł tego wziąć do ust, stał więc przy piecu i przegryzał suchy chleb popijając kawą i patrzył na mnie, i wstydził się zamiast mnie, a ja jadłam z apetytem i piłam piwo wprost z litrowej butelki, pan Myclik uśmiechał się; aby mnie nie urazić, wziął kawałek mięsa, po namyśle jednak odłożył je, napił się białej kawy przegryzając marmurkową babkę, po czym sięgnął po maszynkę do krojenia mięsa i podkasał rękawy, pod wpływem energicznych ruchów kawałki mięsa zaczęły tracić swój kształt i funkcję i cięte półksiężycami ruchomych noży mięso przemieniało się z wolna w nadzienie, i pan Myclik nastawiał dłoń, a ja wkładałam mu w nią sparzone przyprawy, pan był jedynym rzeźnikiem, dla którego musiałam przyprawy zalewać wrzącą wodą, bo – jak powiadał, a ja rozumiałam to bardzo konkretnie – sprzyja to dokładniejszemu rozproszeniu i wzmaga natężenie oraz intensywność zapachów, a potem dodał rozmoczonej bułki i wszystko raz jeszcze przemieszał i mocnymi dłońmi i palcami wymiesił i wyrobił, po czym zgarnął nadzienie z obu dłoni, nabrał trochę, spróbował, patrzył w sufit i był w tej chwili piękny jak poeta, wpatrywał się w sufit z zachwytem i powtarzał sobie: pieprz, sól, imbir, tymianek, bułka, czosnek, a kiedy odmówił ten rzeźnicki akt strzelisty i poczęstował mnie, wzięłam na palec i włożyłam do ust, i smakowałam, patrzyłam także w sufit i z oczyma pełnymi wieprzowego zachwytu rozpościerałam i smakowałam na języku pawi ogon wszystkich tych zapachów, a potem skinęłam głową, że jako gospodyni aprobuję bukiet smakowy i nic już nie stoi na przeszkodzie, aby zacząć robić kiszki wątrobiane. I pan Myclik brał pocięte, na jednym końcu spięte drewnianą szpilką jelitka, dwoma palcami prawej ręki rozszerzał otwór, a drugą ręką tylko naciskał i z garści wyrastała mu piękna wątrobianeczka, którą brałam od niego i spinałam drewienkiem, i tak pracowaliśmy, a w miarę jak ubywało nadzienia, rósł w połączonych naczyniach jelit stos kiszek wątrobianych”.

Bohumił Hrabal „Postrzyżyny”. przeł. Andrzej
Piotrowski. PIW, Warszawa 1980
Jak widać, rozdział ma wprost symfoniczny rozmach i taką też instrumentację. Dalej dużo jeszcze będzie o browarze, piciu piwa, od którego Maria nie stroni. Oczywiście pojawią się jeszcze narracje stryja Pepina z całym korowodem dziwacznych postaci kumów Zawiczków czy Metodków, szopem praczem, innymi postaciami, historiami, historyjkami, anegdotami, głupotkami. Czyta się je jednym tchem, tak samo jak popija się chłodne i lekkie piwo w letnie popołudnie.

I jeszcze figura rozpasanej żonki, która nie umie sobie niczego odmówić i bezwstydnie zajada. Zajada co prawda tylko na początku, ale z jakim apetytem, z jakim na jedzenie smakiem. Dla kogoś kochającego jedzenie będzie to bratnia dusza, choć ciało pewnie już nie takie bratnie, bo z niejakim rozpędem tyjące. Jak przysłowiowy pączek w maśle – ciało jeszcze młode, ale nieco tłustawe, o białej, delikatnej skórze, z niekończącymi się, długimi, rudawymi włosami. Długość włosów jest wprost proporcjonalna do jej nieograniczonych pożądań, o jedzeniowych wspomniałem, o erotycznych nic nie jest napisane, no bo jakże wypominać takie rzeczy własnej mamuśce, a przecież Hrabal opisuje w osobach Marii i Francina własnych rodziców. A czymże innym niż spektakularną figurą chuci mamci jest niekończące wdrapywanie się w męskim towarzystwie na komin browaru. W tej wspinacze jest coś z podniebnej eskapady, z lotu balonu i z wirowania na kochanku.

Zatem z jednej strony zajadająca tłuste mięsiwa, pulchna żoneczka, z drugiej uwielbiający ją mężulek, zasypujący ją prezentami, popijający chłodną kawą suchą bułkę. Coś na kształt spotkania karnawału z postem, spotkania nieuniknionego i niemożliwego równocześnie. Ach jak ładnie ta rozpasana Maryjka przygląda się swemu kalwinicznemu mężulkowi, jak go pragnie!

A on kocha włosy swej żony, więc gdy na koniec dochodzi do tytułowych postrzyżyn, miara się przebiera, mąż postanawia stać się surowy i dochodzi do największego paradoksu tej opowieści. Żona obcina włosy, a mąż ją karze – klapsami w tyłek. W jednej chwili niesforna żona browarnika dostaje to, o czym marzyła: przemoc małżeńską. Wreszcie mąż staje się prawdziwym mężem, a nie uległym, zakochanym pantoflarzem. Kara dokonuje się publicznie, ale nie jest upokorzeniem, a wręcz przeciwnie, spełnieniem na poły erotycznego, lekko masochistycznego fantazmatu żony kochanej za bardzo. „Franin skoczył nagle do mnie, przegiął mnie przez kolano, podniósł mi spódnicę i zaczął mnie smagać po tyłku, a ja zdrętwiałam na myśl, czy aby włożyłam czystą bieliznę i czy się umyłam, i czy jestem dostatecznie odsłonięta. (…) W końcu Francin postawił mnie na ziemi, opuściłam spódnicę, Francin był piękny, nozdrza mu drżały zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy poskromił spłoszone konie.
– Tak moja panno – powiedział – zaczniemy nowe życie!”.

Nie trzeba dodawać, że erotyczne także. Zawsze patrzyła na swego męża z wielką miłością, podziwiała jego znakomicie zbudowane, szczupłe ciało, ale teraz to spojrzenie ogarniało już kogoś zupełnie innego, kogoś, kto tak jak okiełznał spłoszone konie, teraz okiełznał nieokiełznaną żonę.

Hrabal pisał o swojej książce: „Tekst jest kroniką mówiącą o mojej matce, moim ojcu i moim stryju. Dopóki przebywali jeszcze w świecie realnych zjawisk, tak mocno trzymali czcionki mojej maszyny do pisania, że nie miałem powodu sporządzić zapisu tego, co było poetyczne w ich życiu. Dziś nikt nie trzyma mojej ręki, a ja ze zdumieniem konstatuję, że jestem raczej stary, niż młody, że zatem niebezpiecznie byłoby zwlekać i że ja i tylko ja jestem jedynym człowiekiem mogącym przekazać historię browaru i miasteczka, w którym zatrzymał się czas”.

Wyjątkowo została tu potraktowana postać matki. Jest bezczelna i subtelna, rozpasana i powściągliwa, może wyuzdana, ale nigdy nie przekracza granic drobnego ekscentryzmu. Czuć miłość i podziw narratora dla bohaterki opowieści. Jest i wzruszająco, i pięknie. I jeszcze ten osobliwie odmienny, wizyjny sposób opisywania przez nią wydarzeń. Tu Hrabal przyznaje się do jeszcze innej podniety. „Inspiracją był mi awiacyjny styl Chagalla, poetykę kronikarza i montażysty fenomenalnych przygód wewnętrznych uzupełniłem wewnętrznym modelem tęsknoty, ona to pozwala mi przedzierzgnąć się w młodą kobietę, latarką wyobraźni oświetlić przeszłość i wywołać pewien wycinek, w którym dzięki tekstowi można ocalić piękną dziewczynę pochłoniętą już przez bezlitosny czas”.

W „Postrzyżynach” najwspanialej pod względem jedzenia jest w drugim rozdziale, gdy Maria smaży sobie w środku nocy kotlety, bo nie może bez nich wytrzymać: „(…) leżałam na łóżku i zanim zasnęłam, wyciągnęłam rękę i dotknęłam łopatki, potem obmacałam pieczeń i usypiałam z palcami na dziewiczej polędwicy, i śniło mi się, że zjadłam całe prosię, nad ranem, kiedy się obudziłam, poczułam takie pragnienie, że poszłam boso po butelkę piwa, zdjęłam kapsel i piłam łapczywie, potem zapaliłam lampę i trzymając ją w palcach chodziłam od jednego kawałka prosięcia do drugiego i nie wytrzymałam: zapaliłam prymus, odkroiłam z szynki dwa piękne kotlety bez odrobiny tłuszczu, stłukłam je, potem posoliłam, przyprawiłam pieprzem i smażyłam je na maśle przez osiem minut, przez cały ten czas, który wydawał mi się wiecznością, łykałam ślinkę, to lubiłam najbardziej: niemal całe obie szynki zjeść pod postacią kotletów skropionych cytryną, w końcu podlałam kotlety wodą, przykryłam pokrywką, spod której buchnęła gniewna para, i już wyłożyłam kotlety na talerz, i zaczęłam żarłocznie jeść (…) bo jak ja jem, to nie jem, ale pożeram… a kiedy zjadłam i wytarłam chlebem talerz, zobaczyłam, że przez otwarte drzwi wpatrują się we mnie z mroku oczy Francina, tylko te jego pełne wymówki oczy, że znowu jem, tak jak przyzwoita kobieta jeść nie powinna, całe szczęście, że się najadłam, ten wzrok odbierał mi zawsze apetyt (…)”. Kotletowa grzesznica, nieumiarkowana w swoim mięsnym pożądaniu, dla wielu, którzy od lat nie tykają mięsa, najpewniej jest wprost wstrętna.

Świat nieodwracalnie rozpadł się na wegetarian i innych, i pewnie już nigdy nie zostanie scalony. Póki co nie jest najgorzej, bo wegetarianie wciąż podają ręce karniworom na przywitanie, a nawet chadzają z nimi do łóżka, ale nie wiadomo, jak długo to będzie jeszcze trwało. Być może niezbyt długo, bo rozpowszechnią „mięsometry” mierzące zawartość pokarmu mięsnego w ciele. Przyszłość? Ale chyba niezbyt odległa...

Przepisów na świńskie kotlety podawać nie będę, bo to zbyt banalne, ale pomyślałem o piwnym gulaszu, tym bardziej, że jakiś gulasz jest zjadany na kartach powieści Hrabala. Jego piwność pozostaje w zgodzie z miejscem akcji i umiłowaniem bohaterki do tego płynu. Zatem przygotujmy czeski piwny gulasz. Oczywiście wieprzowy, bo musi być zgodny z przesłaniem prozy Hrabala.

Gulasz Hrabalowski

50 dag chudej wieprzowiny
1 duża cebula
0,5 l jasnego piwa
3 łyżki oleju z pestek winogron albo innego
kminek, papryka, sól, pieprz do smaku
śmietana

1. na tłuszczu zeszklić cebulę;
2. dorzucić pokrojone w drobną kostkę mięso;
3. gdy będzie rumiane, dodać przyprawy: kminek, paprykę, sól, pieprz;
4. dolać połowę piwa, przykryć, brak płynu stopniowo uzupełniać;
5. dusić do miękkości, dodać śmietanę;
6. podawać z pieczywem i dużą szklanką tego samego piwa, które zużyto do gotowania, tylko chłodnego.

Zdałyby się knedliki, ale nikt dziś nie ma siły ich przygotować. Zostańmy więc przy chlebie albo najlepiej przy kładzionych kluskach. Wegetarianom, albo tym, co się boją mięsomatów, polecam warzywną wersję – mięso zastąpić mieszanymi warzywami korzeniowymi: marchwią, selerem, pietruszką, pasternakiem, skorzonerą, co kto lubi, w podobnych do wersji mięsnej proporcjach. Też będzie pysznie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.