Nie dość, że sam tytuł powieści Fritza von Herzmanovsky’ego-Orlando „Straszykoń w różanych sidłach” jest zaskakujący i trudny, ma ona jeszcze swój podtytuł „Opowieść dziwaczna”, który do reszty spycha nas w obszary rzadko odwiedzane przez czytelników powieściowych bestsellerów. Czy warto do niej zajrzeć? Bez wątpienia tak, ale skutek tej wizyty może nie być dla wszystkich satysfakcjonujący, bo to literatura nie tyle trudna, co dziwaczna właśnie, i lepiej posługująca się opisami niż powieściową narracją.
Tak właśnie często się dzieje, gdy do pisania siadają ludzie o przewadze wyobraźni malarskiej nad literacką. Najbardziej skrajnym tego przykładem było powieściowe dzieło Marcela Prousta, przykładem zarazem niedoścignionym. Herzmanovsky’ego wrzucono na jedną półkę z innymi piszącymi i malującymi Austriakami: Alfredem Kubinem i Albertem Parisem Gütersloslohem. Wraz z Brochem, Doderem, Musilem zamieszkiwali oni literacką krainę nazwaną przez Musila w „Człowieku bez właściwości” – „kakanią”, czyli Austro-Węgry, na krótką chwilę przed ich rozpadem. Ta trochę żartobliwa, a trochę kąśliwa nazwa powstała z ironicznej wariacji na temat skrótowca „k und k” – kaiserlich und königlich, czyli cesarsko-królewskie. Kakania kojarzy się kakofonią i to nieunikniona myśl, bo choćby biorąc pod uwagę ilość języków, którymi posługiwali się obywatele cesarstwa, w głowie może się mącić.
Friedrich Franz Josef Ritter von Herzmanovsky-Orlando (1877-1954), jak brzmiało w pełni jego rodowe nazwisko, urodził się obywatelem Austro-Węgier, spotkały się w nim pierwiastki niemiecki, austriacki, słowacki i śródziemnomorski, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Ta komplikacja ma uzasadniać złożoność i nieprzewidywalność artystycznej osobowości autora „Straszykonia”.
Fritz von Herzmanovsky-Orlando,
„Straszykoń w różanych sidłach.
Opowieść dziwaczna”. Przeł. S. Błaut.
Wyd. Poznańskie 1982Jak pisze w posłowiu Hubert Orłowski: „Bografia Herzmanovsky’ego jest wprawdzie interesująca, ale w innym nieco znaczeniu. Ilustruje ona bowiem doskonale miałkość poznawczą dat tzw. biografii zewnętrznej. Urodzony w Wiedniu w roku 1877, w uszlachconej za wierną służbę państwową rodzinie wysokich urzędników cesarskich, miał Herzmanovsky wieść żywot architekta. Los (tu: choroba płuc) zrządził, iż Herzmanovsky miał rychło zrezygnować z tego zawodu. Drzemiące dotąd pasje twórcze «skorzystały» na tym; odtąd – i nie ma w tym stwierdzeniu ani słowa metaforycznej przesady – oddał się bowiem Herzmanovsky bez reszty pisarstwu i grafice. Nade wszystko zaś pisał. W zapamiętaniu i żarliwie, całkowicie nie dbając o to, czy jego utwory się ukażą, ba, czy mieć będą – kiedykolwiek nikłą choć szansę, ukazania się. A szanse w istocie były mniej niż znikome! Herzmanovsky pędził bowiem od pomysłu do pomysłu, od pośpiesznego szkicowania projektu do równie gorączkowego kreślonego tekstu. Najczęściej nie kontynuował pracy nad rozpoczętym utworem; porzucał jeden wątek po drugim. Nic przeto dziwnego, że za życia Herzmanovsky’ego ukazała się zaledwie jedna jego powieść, mianowicie «Straszykoń w różanych sidłach» (1928). Wszystkie inne ukazały się dopiero w kilka lat od daty śmierci autora (1954)”.
Bohaterem groteski Herzmanovsky’ego jest nadworny sekretarz Jaromir Edleff, hrabia von Eynhuf. Mimo swojego wyrastającego ponad przeciętność wzrostu, chce zostać nadwornym karłem. Aby to osiągnąć, postanawia zgromadzić kolekcję mlecznych zębów niewinnych dziewcząt w jubileuszowej liczbie i wręczyć ją cesarzowi Franciszkowi. Brakuje już tylko jednego.
Trudno o dziwaczniejszy i bardziej karkołomny pomysł, który w konsekwencji stanie się przyczyną niesławnego końca ambitnego urzędnika. Galeria postaci zaludniających strony powieści została stworzona z dziką wprost inwencją. Najbardziej malowniczą postacią pozostaje sławna śpiewaczka, Panna Pieklidiablic. To właśnie jej mleczny ząb miałby stać się największą ozdobą jubileuszowej kolekcji dworskiego sekretarza. Wracając z koncertu w towarzystwie rodziny nadwornego karła, kawaler von Eynhuf zachwyca się wieczornym występem śpiewaczki: „Jakże nieporównanie wykonała arię ze szpilką i jakaż jest piękna, kiedy tak sobie idzie z elegancką spacerową laseczką, zwieńczoną różowymi strusimi piórami, w zielonym trycie, ze złotym szamerunkiem, nie powiem, w którym miejscu, iście uwodzicielska diablica…”. To uznanie wywołuje niechętną reakcję karlich córek. Starsza z nich, Kryspina, woli występ śpiewaka Czwaczka: „… z tym przepojonym radością głosem wzruszył mnie do łez! To wielki artysta! Zdawałoby się, że to śpiewa anioł z bujną czarną brodą…”. „A idź ty z twoim mdłym Czwaczkiem – przerwała jej Kiliana, młodsza, uszczypliwie nosowym, zakatarzonym głosem – gdzie mu tam do Jalowikara, którego słusznie nazywają «księciem gracji», taki z niego ognisty tancerz”.
„Bardzo niesłusznie” – wtrącił Eynhuf – „gdyż a: o ile mi wiadomo, nie posiada on urzędowego zezwolenia na używanie tego przydomka, i b: ten człowiek ma platfusy jak czynele. Sama musi mi pani przyznać, że taniec jabłka w wielkim balecie «Srebrne wesele Vertumna i Pomony albo zemsta zaczarowanego kosza z owocami» spaprał wręcz szkaradnie, tak ociężały mężczyzna nie ma po prostu prawa, przebrany za jabłko, tańczyć w duecie z łakomą muchówką. Gdyby jego brat nie był na dworze głównym czyścicielem gasideł, on sam nigdy w życiu, mówię to pani, nie mógłby tańczyć w dworskim balecie. Przykro mi, jeśli być może burzę ideał…”.
Kiliana milczała i tylko wzdychała głośno przez nos z kataralnym przydźwiękiem. „Rozmowa o sztuce dobiegła końca, a mała, jakby pocukrzona śniegiem karawana dotarła pod dom […]”.
rys. Malwina Konopacka„Aria ze szpilką” każe myśleć o Mozartowskiej „Arii Królowej Nocy”, wspomniany balet o Straussowskiej „Zemście Nietoperza”, a całość przenosi nas nieuchronnie do Wiednia. W powieści wspomniany zostaje też inny wiedeński kompozytor, w zgodzie z przyjętą konwencją. Wspomniany nadworny karzeł Zumpi, ojciec Kryspiny i Kiliany, tak opowiadał kawalerowi von Eynhuf: „Rozpoczęliśmy noworoczną kolektę na fundusz dla sierot po nadwornych trefnisiach i innych artystach, no i ja zwróciłem się do niejakiego Beethovena, jednego z kompanii dworskich piszczałkarzy. Ten grubianin – głuchy jak pień – z początku wcale mnie nie zauważył, potem zagroził mi packą na muchy, a dziś na ulicy chciał nawet uderzyć mnie laską. Kłótliwy jegomość, co to nigdy nie ma kucharki, sam sobie musi gotować, a na targu, jak przyjdzie kupować, każdego dnia wywołuje wściekłą wrzawę! Co trzy dni zmienia mieszkanie, niebawem wróci do «Domu Zrzędów»”. „O, to ja wniosę sprzeciw! – zaprotestował Eynhuf. – Z człowiekiem tak niemuzykalnym ja, chwała Bogu muzyk o dobrym smaku, nie mogę mieszkać pod jednym dachem. Zresztą, jak słyszę, pokpił on sprawę z kopiowaniem nut dla Futzlera, a pan radca dworu Niejasnosch dawno podziękował mu za udzielane synowi lekcji gry na skrzypcach. Ale niech pan poczeka! Ten Beethoven często już teraz jada u «szafarki przysmaków» po siedem krajcarów, pogrąża się w ponurych rozmyślaniach, a ostatnio przez cały czas wybijał takt kością indyka. Nie spostrzegł nawet, jak dziewczyniska od Schelmifrysa do stojącego na podłodze cylindra nasypały mu suchych psich bobków i kredą wyrysowały na plecach coś bardzo nieprzyzwoitego. W drodze wyjątku przymknąłem oko…”.
Postać Beethovena połączyła zgrabnie kwestie muzyczne i jedzeniowe, a wzmianek o jedzeniu tu sporo. Choćby we wspomnieniu Wdowy Schousulan, dawnej pokojowej cesarzowej Marii Teresy. „Stara dama, jeśli akurat nie miała ponurego dnia (hemoroidy dokuczały jej okropnie), z lubością opowiadała o dobrych, dawno minionych czasach: że na śniadanie miłościwa pani spożywała zwykle ćwierć wiadra czekolady i całą czterofuntową chałę; z reguły to pierwsze śniadanie kończyło pół tuzina pieczonych kurcząt i sery stanowiące podkład pod następną przekąskę, już o godzinie dziesiątej”.
Kawaler von Eynhuf, ulubieniec niezbyt urodziwych pań i panien, dostaje zaproszenie od wdowy Schosulan. By stanąć na odpowiednim poziomie, odwiedza „najsłynniejszego cukiernika Wiednia, Fryderyka Knechta, gdyż z pustymi rękami w żadnym razie nie mógł się zjawić. […] Wyrosły w bardzo utalentowanej rodzinie producentów wielkanocnych baranków z tragantu i z mocy ślubów wcześnie poznaczony na cukiernika, chciał on – olśniony triumfalnymi podbojami, jakich dokonywały w świecie kulinarnym aż nadto znane niedźwiedzie pazurki czy niedźwiedzie lury – sprawić, by na kandyzowanym niebie wzeszła nowa gwiazda, tak zwane kurze pazurki, pragnąc w ten sposób uwzględnić idylliczny charakter swojego czasu, w przeciwieństwie do owianego romantyzmem produktu konkurencji, który wydawał mu się wręcz praliną Szekspira. Publiczność odniosła się do tej nowości nieprzychylnie. Zmiana nazwy na «kurze lukry» też nie uratował sprawy. Knecht popadł w przygnębienie i począł wadzić się z Bogiem i światem, a w końcu odstąpił od swej wiary”.
To dopiero początek długich dygresji na temat kunsztu cukiernika, jego dalekich przygód i problemów, choćby przy wyświetlaniu bardzo zawikłanej historii hiszpańskiej pianki, czy tworzeniu dla dworu cukrowo-marcepanowych arcydzieł.
Eynhuf kupił co zamierzał: „Proszę ósemkę funta niedźwiedzich pazurków, naturalnie węgierskich, jak zawsze, i ćwierć funta dużych, prążkowanych karmelków. „Aha, mieszanka wizytowa – stwierdził Knecht”.
Prezent został bardzo dobrze przyjęty. „Czcigodna gospodyni spojrzała pożądliwie na paczuszkę ze słodyczami w ręce sekretarza i podziękowała mu zaślinionymi ustami. Czym prędzej wsunęła garść niedźwiedzich pazurków w ogromną, rozkolebaną paszczę”. Podwieczorek u wdowy Schosulan był imponujący i obfity: „Na stole piętrzyły się potężne babki i góry pączków, drożdżówek, gruszkowych chlebków, tak, że cmokaniu, mlaskaniu nie było końca”. W jego trakcie „sekretarz dworski z zatroskanie smutną miną wdrabiał rogalik do kawy i z cichym «ojej! » grzebał w pęczniejącej masie”.
Po pomoc do Knechta udał się w kluczowym momencie powieści, odwiedzając Pannę Pieklidiablic, z nadzieją zdobycia jej mlecznego zęba. „Knecht, cukiernik-artysta, zrobił mu wysokie na łokieć cudo z tragantu, amorka w purpurowej, oblamowanej złotem tunice, który niósł niebieski róg obfitości. Mieściło się w nim z dziesięć funtów najpyszniejszych łakoci. Czegoż tam nie było? Pocukrzony imbir, dużo niedźwiedzich pazurków, posrebrzane szczypawki z lukrecji – ostatni krzyk sezonu – dalej mysie wetschnionka, tak wówczas nazywano najdelikatniejszy gatunek hiszpańskiej pianki, i czekoladowe pastylki posypane kolorowym cukrem pudrem”. Nie ma co kryć, Panna Pieklidiablic nie pogardziła prezentem, a nawet poczęstowała swego gościa.
„Straszykoń” jest może nieco chaotyczną i pozrywaną powieścią. Zarazem jednak Herzmanovsky wie, że nie samymi słodyczami człowiek żyje, więc obok wspomnianych pieczonych kurczaków pochłanianych przez Marię Teresę, wspomniane są też i inne potrawy: zimne jagnię z poświęconym chrzanem; przyjemne zapachy sera, salami i kiszonych ogórków; „czarna” pieczeń z knedlami; raj mizerii, pysznej kalarepy i pierwszych zajęcy; piwo, ser, kiełbasa, kawa z cykorią i kandyzowane owoce. Mowa jest też o zupie, którą kawaler chłeptał, ale nie wiemy o jaką chodziło.
Jasno z tego zestawienia widać, że ważniejsze są tutaj desery, to im poświęcono najwięcej jadalnej uwagi. Cukiernik Knecht zyskuje niezwykle na znaczeniu, jest wielkim mistrzem i poetą słodkości. Pominąłem tu naprawdę skomplikowane opisy jego tworzonych dla dworu cukrowych zabawek, w których: „Nawet błysk wystrzałów ciężkiej artylerii był z waty cukrowej w czerwone i złote ciapki”.
Najsławniejszym wiedeńskim deserem jest bez wątpienia Sachertorte. Jego nazwa jasno odwołuje się do miejsca: Hotelu Sachera. Jednak największa wiedeńska konkurencja, cukiernia Demmel cesarskiego dostawcy słodyczy, twierdzi, że pomysł na ten tort powstał u nich i został do Sachera wykradziony. Dziś to już mniej ważne, bo nazwy nikt nie zmieni, Sachertote robiony jest w obu miejscach, ale lepsze ciastka są u Demmla, zaś wiedeński sznycel na pewno u Sachera.
Nie ulega wątpliwościom, że literacki przepis powinien jakoś spotykać się z tym, co pisał Herzmanovky, ale się nie spotka. Ani Sachertorte, ani Linzertorte, żaden strudel – to piękne desery, ale skomplikowane i nie ma powodu udawać, że jest inaczej. I choć może szkoda trochę, to opowiadam się nieodmiennie za kulinarną prostotą. Zatem pora na:
Kaiserschmarren, czyli cesarski omlet dla czterech osób
5 jajek
80 g cukru
250 g mąki
½ szklanki mleka
60 g masła
sok z ½ cytryny
100 g rodzynek (nie koniecznie)
smalec lub olej do smażenia
śliwki duszone w winiaku
500 g śliwek (mogą być mrożone)
100 g cukru
50 g winiaku
- żółtka ubić z cukrem
- dodać przesianą mąkę, wyrobić
- dodać roztopione masło i sok z cytryny
- dodać ubitą na sztywno pianę z białek
- ewentualnie dodać namoczone w winiaku rodzynki
- smażyć na rozgrzanym tłuszczu z obu stron placki grubości 1 cm
- usmażone podzielić na mniejsze kawałki, posypać pudrem
- podawać ciepłe z konfiturą, tę konfiturę smaży się dosłownie kilka minut i nie ma przypominać swą konsystencją powidła
To deser, który powstał w sytuacji awaryjnej, z tego co kucharz znalazł w kuchni. Stał się ulubionym deserem ostatniego cesarza Franciszka Józefa, ale do dziś potrafi być wielkim zaskoczeniem.