Mieszkająca od 1995 we Francji Kubanka i Hawanka Zoé Valdés z pewnością jest jedną z najciekawszych żyjących pisarek. Książka „Oddałam ci całe życie” jest na to świetnym dowodem, zarazem daje pojęcie o erudycyjnym i nieprzekładalnym właściwie idiomie tej prozy, maniakalnie uczepionej rodzimego kraju, miasta. Powieść została przełożona i wydana w Polsce w 1999 roku. Tłumacz Maciej Ziętara dokonał cudów. Sądzę, że w pewnej mierze udało mu się dzięki kubańskim przyjaciołom, którzy próbowali mu dodatkowe sensy powieści przybliżyć.
rys. Malwina KonopackaZoé Valdés zdaje się perfekcyjnie panować nad wszelkimi sensami upakowanymi w tej nie całkiem prostej narracji, rozpoczynającej się od zdania: „NIE JESTEM AUTORKĄ TEJ POWIEŚCI. Jestem trupem. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia”. (Podobnie zaczyna się „Nazywam się czerwień” Orhana Pamuka: „Jestem trupem, nieruchomym ciałem na dnie studni”. I dalej już nie cytuję!). Pewnie wielu zdanie to nie przypadnie do gustu, a wielu innych skutecznie odstraszy od dalszej lektury. Trudno, niech i tak będzie, ale książkę zawsze trzeba jakoś zacząć, a antologia zdań pierwszych, gdyby na przykład zabrał się za nią Perec czy Calvino, starczyłaby na kolejną dziwaczną powieść-niepowieść. Valdés komplikuje, ale brnie do końca, nie zostawia nadziei, ale konsekwentnie zmierza do narracyjnego finału, by spiąć klamrą całą opowieść wartą doprawdy superkrytycznego i jeszcze bardziej objaśniającego wydania.
Pomieszanie panuje tu kompletne. Język niski, ba najniższy, ba rynsztokowy zgoła, miesza się z aluzjami do elitarnego pisarza i poety kubańskiego José Lezamy Limy, a wciąż powracającym wątkiem są słowa popularnych, łzawych, sentymentalnych, nieodmiennie miłosnych kubańskich boler, które dopowiadają, komentują, rozsadzają powieściową narrację; są głupawe i ckliwe, ale to właśnie one kończą powieść – padają jako ostatnie. Nie ma najmniejszych wątpliwości: bolera są ważne, są smakiem i klimatem tego miasta, zabranym na przechowanie w daleką tułaczkę przez autorkę emigrantkę, mocno zaangażowaną w kubańską walkę o niepodległość. Pewnie jednak myśli o Hawanie inaczej, nie obrawszy typowego dla umykających z wyspy Kubańczyków kierunku na północ. Wszak to w USA jest największa kubańska diaspora. Zapewne to nie żadne ideowe powody zdecydowały o innym kierunku emigracji Zoé Valdés, a wręcz przeciwnie konkrety: w Paryżu pracowała, tam też wyszła jej książka, po promocji na wyspę Fidela już nie wróciła.
Jej ostatnia wydana książka to „La Fiction Fidel”. Dziwne, że dopiero teraz zabrała się za jego osobę. Choć już wcześniej wzięła udział w uświadamiającej kampanii, odkrywającej przed światem fakt, że Fidel jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie w ocenie magazynu „Forbes”, przeganiając angielską królową i księcia Monaco. Jego majątek oszacowano na ponad 900 milionów $.
Zoé Valdés urodziła się w roku 1959, roku dojścia Fidela Castro do władzy. Zatem nie mogła i nie znała przedrewolucyjnej Kuby, zwanej „burdelem Ameryki”. Nie znała, ale najpewniej wiele na jej temat usłyszała i zapamiętała, a pisząc, wiele z tej zbiorowej pamięci utrwaliła.
Cuquita Martínez, bohaterka powieściowej narracji nie ma łatwo. Nie jest brzydka, ale szczupła, może nawet chuda, a to na Kubie zaletą raczej nie jest. Tam w cenie są duże piersi i wydatne tyłki, tak wyglądają atrybuty kubańskiej kobiecej urody. Cuquicie ich brakuje, a co gorsza, ma duże stopy. Duże stopy nie są w cenie. Jednak pewnego wieczoru wyrusza na szaloną zabawę w towarzystwie swoich wyemancypowanych biseksualnych współlokatorek, Mechungi i Puchungi. Zabawa mimo różnych drobnych przeciwności owocuje brzemiennym w skutki spotkaniem. Zmienia ono całe życie Cuquity. Poznaje Łana, którego imię pochodzi od „one” $, bo tak sam o sobie myśli. Jest początkującym żulikiem, mafijnym pionkiem, dzieckiem okoliczności i dekadenckich czasów Batisty. Jego oddech ma w składzie odór zepsutego zęba, nalotu na migdałkach i cebuli. Ale to był pierwszy prawdziwy pocałunek dziewczyny. Pierwszy i niezapomniany.
A potem było szaleństwo namiętności, prawdziwa chwilowa orgia, zakończona jego wyjazdem, rozłąką, ciążą, narodzinami jedynej córki Maríi Regali, przejęciem władzy przez Fidela. Końcem wyspy, początkiem komunistycznego zgnojenia. Historią braku wszystkiego i zastępowania wszystkiego czymś innym.
A więc wreszcie „Oddałam ci całe życie” staje się też historią utraconych smaków i poniechanych aromatów. Bo w mocnych, intensywnych woniach i smakach jest zamknięta swoista archeologia kawałka kultury tej wyspy.
Sam nie wiem czego tu więcej – seksu czy jedzenia. Jedne opisy walczą o lepsze z drugimi. Ich intensywność i obrazowość jest dojmująca. I zadziwiająca dosadność. Fizjologiczność obezwładnia, pewnie nawet u wielu czytelników może budzić pewien niesmak. Mnie pisanie Valdés wydaje się wyjątkowo przekonujące: intensywność woni i emocji zdaje się powiększać. Potwierdza się coś z obiegowych opinii na temat Kuby, ale i zarazem znacznie te wyobrażenia zostają przekroczone, zintensyfikowane, wzmocnione. „Ach ci hawańczycy, są zawsze gotowi, by przyjmować pieszczoty i pocałunki! Rany Boga, jak cudowna jest wilgotna Hawana, miasto gorących i słodkich nocy! Czasem, jak sen, nadchodzi morski powiew i w powietrzu unoszą się opary zupy, grzanek i baskijskiego omletu z kiełbasą. Czasem wystarczyła bliskość innego ciała. Trzeba było umiejętnie ocierać się, pozwolić, by inni cię dotykali w podcieniach domów przy bulwarze Malecón, korzystać z okazji, wycisnąć, co się da. Z balkonów płynęła niezwykła muzyka, porywające bębny, melancholijne gitary, zuchwałe fortepiany, głosy… Ach te hawańskie głosy!”
Miłosne epitety mają często smak wytworów cukierniczych: „(…) moje ciasteczko waniliowe, budyniu dyniowy, ryżyku z mlekiem i cynamonem, chodź do mnie, cukiereczku z nieba”. Ciała do zjadania i obmacywania, ugniatania, jak słodycze. Bliskość oblepiająca, bo zawsze jest wilgotno, nawet jeśli wcale nie jest gorąco. Uliczna intensywność i namacalność i dużo życia na ulicach. Może najwięcej na wspomnianym bulwarze Malecón, ciągnącym się wzdłuż całego miasta i wyznaczającym najważniejszy bodaj trakt. Fale morza walą nieodmiennie o jego betonowe ściany. Gdy wieje mocniej, woda rozbryzguje się o niego, zalewa chodniki i ludzi. Tworzy chwilowe wzory w powietrzu, kałuże na chodniku i jezdni. Gdy jest spokojne, chłopcy łowią ryby albo skaczą do wody, żeby popływać. Wszyscy tam się umawiają, spotykają, gadają, grają, piją, całują, a pewnie i daleko więcej, tego już nie widziałem, choć wiem, że tak właśnie musi przecież być. Malecón jest legendą, ale legendą prawdziwą.
Tym razem przepis zostanie przepisany wprost z kart powieści i nawet nie będę udawać, że go wypróbowałem, choć na to na pewno także przyjdzie czas. Na zakończenie będzie jeszcze inny, który jest znacznie prostszy i który na pewno sprawdziłem. Teraz szynka kreolska. „Podać przepis na pieczoną szynkę po kreolsku? Składniki: mniej więcej sześciofuntowa szynka, główka czosnku, trzy czwarte soku z kwaśnej pomarańczy, łyżka oregano, dwie łyżeczki kminku, pół łyżeczki pieprzu, dwie łyżki soli, funt cebuli. Najpierw umyj mięso i natnij je w kilku miejscach nożem. Następnie ugnieć czosnek, dodaj sól, oregano, kminek, pieprz i sok pomarańczowy, polej tym sosem mięso, pokryte plasterkami cebuli. Odstaw je co najmniej na dwanaście godzin, pokrój sporo cebuli, z tej dużej białej, podsmaż na przykrytej patelni czosnek z cebulą ze szczyptą pieprzu, aż zrobi się przezroczysta. Uważaj, żeby czosnek się nie przypalił. Dodaj tę zasmażkę do soku pomarańczowego. Mięso może się tymczasem piec przez cztery godziny w temperaturze 325 stopni Fahrenheita. Jeżeli masz termometr, zaczekaj, aż temperatura spadnie do 185 stopni. Możesz też dusić w garnku pod pokrywką. Mięso podaje się na tacy, polane sosem. Palce lizać. Wystarczy dla ośmiu osób”.
Kuchnia kreolska ma podobne przepisy nie tylko na wyspach Morza Karaibskiego, ale i na kontynencie, w Meksyku choćby. Przemieszały się różne tradycje: afrykańskich niewolników sprowadzonych w te strony, kuchni tubylców, Indian i Europejczyków, głównie Hiszpanów i Francuzów, potem także Amerykanów. Różnorodna i zaskakująca to kuchnia, w której chyba królem są płonące banany w rumie, bo przecież bardziej niż wodą, płynie ta wyspa rumem i cocktailami z niego robionymi, żeby wspomnieć wiecznie upitego sławnego mieszkańca Ernesta Hemingwaya.
A teraz wypróbowany przepis powracający w wielu różnych wariantach, czyli picadillo. Może być samodzielnym daniem albo wielofunkcyjnym dodatkiem i farszem dla wielu różnych dalszych dań otwierających naszą głowę na daleko idące kulinarne poszukiwania poprzez kontynenty.
Picadillo dla czterech osób
0,5 kg mielonego mięsa wołowego lub wieprzowego, lub mieszanego
0,4 kg pomidorów, mogą być z puszki
3 cebule
3 ząbki czosnku albo więcej, jak kto lubi
4 łyżki oleju
0,1 kg rodzynków i migdałów w płatkach
Przyprawy: cynamon, tymianek, oregano, goździki, pierz, liście laurowe, sól
- Przyprawy utłuc w moździerzu, wymieszać z mięsem.
- Rozgrzać 2 łyżki oleju, zrumienić mięso, mieszając, zdjąć z patelni, odstawić.
- Rozgrzać 2 łyżki oleju, wrzucić cebulę, nieco później czosnek, zeszklić, dodać pomidory, nieco odparować.
- Dorzucić mięso, posolić, dodać liście laurowe, ewentualnie jeszcze doprawić.
- Dodać rodzynki, poddusić.
- Przed podaniem posypać migdałami.
Podawać jako dodatek do ryżu lub ziemniaków albo zastosować jako farsz do papryki łagodnej lub ostrej, pomidorów, cukinii lub kabaczków, tacos lub naleśników, wariantów może być wiele.
U Valdés pojawia się jeszcze inna nieco upiorna wersja picadillo. „Co ugotuję, Mateczko Przenajświętsza? Może zrobię picadillo z owsianki. Weź paczkę owsianki, najpierw moczysz ją w wodzie, potem doprawiasz octem, bo cytryny dawno zniknęły, dodajesz, sól, czosnek i cebulę. Jak możesz, to pojedź do Güines i kup od chłopów warzywa, a jak nie, to masz przesrane. Podsmażasz wszystko na patelni i gotowe, zrobiłaś niejadalne hawańskie picadillo. Trzeba przygotować parę dzbanków zimnej wody, bo wiadomo, że po owsiance chce się pić jak jasna cholera”.
I jeszcze parokrotnie powracają na kartach powieści Valdés wspomnienia minionych, prawdziwych kubańskich smaków, ale i podobne, albo jeszcze straszliwsze receptury na dania zastępcze i to zastępcze w całości, bo wszystko jest zastępowane czymś innym. I co z tego, że to wszystko jest niejadalne, wszak niestrawny jest także i komunizm, realizowany od przeszło pięćdziesięciu lat przez Fidela i jego ekipę. Ale wciąż jeszcze istnieje, choć zgnębiony kubański naród powinien go dawno wydalić jak niestrawialny kamień.