Jak wspominała Agnieszka Osiecka, w Warszawie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku postacią wyjątkową i niezwykle użyteczną był krytyk muzyczny Roman Waschko – człowiek, który wiedział, czym różni się cocker spaniel od coctail party. Nie dość, że wiedział, to jeszcze swoją wiedzą się dzielił z zainteresowanymi. Jedyny kłopot w tym, że mieszkał daleko. Dziś o przystępną wykładnię terminów queer czy queer theory nie ma się do kogo zwrócić. A są to w akademickich dyskusjach słowa równie przydatne co coctail party.
Zacznijmy zatem od początku. Od zawsze w języku angielskim queer oznaczało zachowania dziwne, niezwykłe i ekscentryczne, „nie w porządku”. W XIX wieku słowem queer zaczęto określać męskich homoseksualistów, szczególnie tych zniewieściałych. Jeden z pierwszych odnotowanych przypadków użycia tego zwrotu w powyższej intencji odnotowano w liście, jaki od swego ojca otrzymał lord Alfred Douglas. Queer stało się wyzwiskiem, słowem nienawistnym, obelgą. Dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku ruch gejów i lesbijek wytrącił prześladowcom broń z ręki, przejmując ten termin jako dumną alternatywę dla określenia gay – co, przyznajmy, było zagraniem bardzo queer.
Obecnie pojęcie queer niesłychanie rozszerzyło swe znaczenie. Obejmuje zachowania i osoby wyłamujące się z heteroseksualnej normy, przekraczające ją lub takie, z którymi nie wiadomo co począć. Możemy więc tak określić gejów, lesbijki, biseksualistów, transseksualistów, transwestytów, osoby pozostające w związkach z wieloma partnerami, przyjaciółki wspólnie kupujące dom na wsi i pewne formy życia konsekrowanego.
Termin queer theory wprowadziła do gry w roku 1990 amerykańska feministka Teresa de Laurentis. Szybko jednak o tym zapomniano, bo pojęcie zaczęto kojarzyć z pracami Judith Butler. Jej „Gender Trouble” (lub jak chce polska tłumaczka Karolina Krasuska: „Uwikłani w płeć”) jest brawurową krytyką pojęcia tożsamości płciowej, której bez zastanowienia przyznaje się status naturalności i obiektywności. A tymczasem, zdaniem Butler, nic nie jest oczywiste, a już z pewnością naturalne. Żyjemy w matrycy heteroseksualnej, która zmusza nas do powielania jednego z dwóch możliwych wzorów: bycia mężczyzną lub bycia kobietą. By powtórzyć za Simone de Beauvoir: „nie rodzimy się kobietami – stajemy się nimi” (lub w wersji dopełniającej: „nikt nie rodzi się mężczyzną”), a tylko władza rozmaitych dyskursów przymusza nas do wytworzenia spójnej tożsamości idealnego mężczyzny bądź idealnej kobiety. Gdy nam się to nie uda, pozostaje wykluczenie i ból. Czy zresztą może się udać?
Książka Butler nie jest zaproszeniem do androgynii. Queer nie proponuje żadnej tożsamości, on pojęcie tożsamości krytykuje. Chce, byśmy nie musieli odwoływać się do niedostępnego ideału i wyzwolili się z binarnej matrycy męskie/żeńskie. Zdaniem Butler, okowy heteromatrixu są straszne, ale można je trochę poluzować. Podstawowe przy poluzowywaniu okazuje się pojęcie performatywności. Skoro tożsamość seksualna nie stanowi naturalnego rdzenia naszej istoty, najświętszego sedna naszego „ja”, tylko jest wytwarzana w trakcie rozmaitych procesów społecznym i kulturowych, możliwe jest wyprodukowanie tożsamości alternatywnych. Można z heteromatrixu kpić, parodiować go, przerysowywać. Stawać się kobietą zbyt kobiecą, mężczyzną bardziej kobiecym niż najbardziej kobieca kobieta, kobietą aniołem. Kimś dziwnym. Do dyspozycji pozostaje pastisz, w grę wchodzi także persyflaż i przebieranki.
I może z tego punktu widzenia opera była zawsze bardziej queer niż to się Państwu zdaje. Co więcej, opera była już queer, zanim to pojęcie zrodziło się w genderowych umysłach. Zamiana ról, zamiany płci, w operze były czymś nieledwie naturalnym i nieuniknionym. Tę samą arię mogą śpiewać kobiety lub mężczyźni – w zależności od rejestru głosu, a gdyby i rejestr się nie zgadzał, można go przepisać na nieco inny. Z tego powodu, ale i z bardzo wielu jeszcze innych, stan bycia queer w operze jest permanentny. I pożądany.