LITERATURA OD KUCHNI:
Światobranie Oty Pavla

Bogusław Deptuła

Trudno chyba znaleźć pisarza, który z większą radością i prostotą przyjmowałby świat takim, jakim go zastał. Jesienna, grzybowa kartoflanka jest tego świata esencją

Jeszcze 2 minuty czytania

Ota Pavel zadebiutował zbiorem opowiadań „Śmierć pięknych saren”. Trzy lata później – już po śmierci pisarza – ukazał się drugi tom: „Jak spotykałem się z rybami”. W Polsce opowiadania Pavela wydano w jednym tomie w 1976 roku. W 2004 roku ukazał się jego ostatni zbiór: „Jak tata przemierzał Afrykę”.

Ota Pavel został pisarzem, bo… zwariował. Wcześniej był komentatorem sportowym. Jednak w 1968 roku pojechał na olimpiadę w Innsbrucku i pod wpływem wiwatujących po niemiecku widzów dostał pomieszania zmysłów. Jako terapię lekarze zalecili mu pisanie. Terapia ta dała nadzwyczajne efekty – dla nas, czytelników, gdyż dzięki niej powstały znakomite książki. Z jednej strony są drobiazgową rekonstrukcją wspomnień, z drugiej swobodną eksplozją wyobraźni. Pomieszane i na powrót scalone, stworzyły wielce sugestywną literacką krainę.

rys. Malwina KonopackaW zgodnej ocenie krytyków najlepsza jest „Śmierć pięknych saren”. Najpewniej to prawda, ale powstałe nad brzegami wód wspomnienia ze spotkań z rybami mają mnóstwo zadziwiających i wzruszających momentów. Denerwować może czułostkowość tych opowiadań, których najważniejszą postacią jest ojciec Oty, Leon Popper, czeski Żyd, który postanowił zmienić nazwisko na cześć swej ojczyzny. Przed wojną ten prosty człowiek doszedł do znacznego majątku, gdyż okazał się absolutnym geniuszem w sprzedaży odkurzaczy i lodówek znakomitej szwedzkiej firmy „Elektrolux”. Dowodem na jego skuteczność niech będzie fakt, że sprzedał odkurzacze czeskim chłopom, którzy nie mieli jeszcze elektryczności. Sam z kolei padał ofiarą własnej naiwności, o czym mówi choćby pierwsze opowiadanie ze zbioru, w którym ojciec kupuje staw pełen jakoby tłustych, smacznych karpi, nie wiedząc, że jest w nim tylko jedna ryba. Tata Leon jest fantastą, świętym naiwniakiem i najpewniej najlepszym ojcem, jakiego Ota mógł sobie wymarzyć. Dość powiedzieć, że wszystkie, nawet te najbardziej ryzykowne pomysły taty, balansujące na cienkiej nitce między życiem i śmiercią, przyjmował ze spokojem i pokorą.

Za takim dzieciństwem można tęsknić, takie dzieciństwo można wciąż opisywać, do takiego chce się nieustająco wracać, nawet jeśli w znacznej części przypadło ono na lata niemieckiej okupacji. Wystarczy przeczytać fragment o pogrzebie ukochanego wujka: „Miałem już tyle lat, że wiedziałem, iż nie tylko grzebię wujka Proszka, ale całe swoje dzieciństwo i wszystko, co się z nim wiązało. W tej trumnie też spoczywała prawdziwa angielska piłka, chłodna maślanka, marynowane ryby i dziczyzna, pies Holan, praskie parówki i płyta gramofonowa «Tysiąc mil»”. A co dla nas najciekawsze, na siedem wymienionych składowych tworzących wspomnienie dzieciństwa, cztery z nich związane są z jedzeniem. Przywołują smaki. Na kartach obu tomów opowiadań jest zresztą całkiem sporo o jedzeniu.

Najczęściej mowa jest o rybach: słodkowodnych karpiach, brzanach, pstrągach, węgorzach, szczupakach, sumach, blejach vel leszczach i wielu innych. Łowienie jest sposobem na życie, ba, może wręcz tego życia najwyższym celem, co potwierdza chińskie przysłowie:

„Jeśli chcesz być szczęśliwy godzinę, to się upij.
Jeśli chcesz być szczęśliwy trzy dni, to się ożeń.
Jeśli chcesz być szczęśliwy całe życie, zostań rybakiem”.

Wspaniale brzmi opis ryb marynowanych. Jest sugestywny, wręcz przejmujący: „Rzeka stale była pełna ryb. Mama je obtaczała w tartej bułce i smażyła jak sznycle, po czym układała warstwami w occie, pokrywając każdą warstwę plasterkami cebuli. Ryby trzymało się w kamiennej stągwi pod zimną ścianą piwnicy. Gdy ktoś we wsi zachorował, przychodził do nas po marynowane ryby. Zdrowi przychodzili także. A najczęściej po marynowane ryby zjawiali się skacowani. Ryby były od wiosny do jesieni, w stągwi się uleżały, ości im rozmiękły. W lecie były zimne, w zimie letnie”. Wspaniały opis, robi wrażenie nawet na mnie, człowieku, który ryb słodkowodnych nie jada, bo nie przepada za ich mułowatym smakiem. Ale może te zrobione ręką mamy Oty, w lecie zimne, w zimie letnie, zmieniłyby mój dość nieprzejednany do nich stosunek.

Tytułowe piękne sarny giną, żeby uratować życie synom Leona, którzy jak on wywiezieni zostali do obozów koncentracyjnych. Była okupacja, jedzenia było mało i przed wyruszeniem do obozów ojciec postanowił zapolować na sarny, bo inne mięso było niedostępne. Zrobił to z pomocą wyszkolonego psa wujka Proszka, Holana. Po powrocie z Mathausen Jurek miał powiedzieć: „Kto wie, czy ten rogacz nie ocalił mi życia. Może właśnie te ostatnie kawałki porządnego mięsa dały mi siłę, by przetrwać do końca”. Mama zrobiła z pięknego rogacza upolowanego przez Holana swoje popisowe dania: pieczeń na dziko i befsztyki. W innym miejscu opowiadania Pavel wspomina jeszcze sarninę w śmietanie z knedlikami. Knedliki doskonale nadają się do wyjadania sosów i o ile sosy nie zawsze są w Czechach wspaniałe, o tyle knedliki są wprost pyszne.

Zostawiam jednak ryby, sarninę i knedliki, i ruszam ku cudownej jesiennej zupie, którą wujcio Proszek poczęstował Otę, gdy po wojnie powrócił na brzegi rzeki swego dzieciństwa, Berounki. To była „słynna Branowska kartoflanka. Pływają w niej prawdziwki, a po wierzchu nać selera”. Ziemniaki z grzybami chyba lubią się najbardziej. Wiem, iż italofile krzykną gromko, że jeśli grzyby, to tylko makaron albo risotto. Zaś zwolennicy rodzimych smaków, że kładzione kluski. Ja jednak zostanę przy swoim. Wyniesiony z dzieciństwa smak duszonych grzybów z wiejską śmietaną i świeżo ugotowanymi ziemniakami pozostaje konfiguracją nadzwyczajną w swej prostocie i smaku.

Wśród opowiadań Pavla jest i takie w całości poświęcone prawdziwkom. Ich nagły urodzaj w lesie staje się złym omenem, proroctwem wojny. Chłopcy zbierająje zachwyceni i przynoszą mamie, która na widok ich wielkiej ilości zaczyna płakać.

„– Czemu płaczesz, mamusiu?

– Kiedy obrodzą grzyby, będzie wojna.

– Mamo, to przesąd.

– Mówiła mi to ciocia Karolina. Przed pierwszą wojną światową było podobno mnóstwo grzybów. Tysiące prawdziwków. A potem przyszła bida z nędzą. Rok później przyszli Niemcy”.

W tym roku nikt nie przyjdzie, bo gdy pod Ryczywołem kupowałem prawdziwki na zupę, sędziwa zbieraczka zapewniła mnie, że w tym sezonie prawdziwków nie będzie. Dało się to zauważyć po ich cenie. Wyszło na to, że każdy prawdziwek, którego zakupiłem, kosztował ponad złotówkę. Rzeczywiście drogawo.



Grzybowa kartoflanka (dla czterech osób):

1 litr rosołu, najlepiej cielęcego, ale ugotowanego z kilkoma suszonymi prawdziwkami

250 ml śmietany 30%

750 g surowych, pokrojonych ziemniaków

150 g świeżych borowików w plasterkach

natka selera lub pietruszki, lub koperku, lub szczypiorku, co kto lubi

sól i pieprz

Ziemniaki wrzucić do rosołu i gotować ok. 30 min na małym ogniu. Zmiksować, ponownie zagotować, doprawić śmietaną, solą, pieprzem. Na maśle podsmażyć prawdziwki i wrzucić do zupy. Na wydaniu posypać zieleniną.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.