Awangarda i Holokaust
Mojżesz Broderson, „Pogawędka”, 1917, ilustracje El Lissitzky

Awangarda i Holokaust

Bogusław Deptuła

Wystawa w łódzkim ms2, choć ambitnie zaplanowana, pozostaje zaledwie szkicem badawczego projektu

Jeszcze 1 minuta czytania

„Polak, Żyd, artysta. Tożsamość a awangarda”. Muzeum Sztuki ms2 Łódź, do 31 stycznia 2010, kuratorzy: Joanna Ritt i Jarosław Suchan

„Polak, Żyd, artysta”. Trzy rzeczowniki niemal się wykluczają. Zarazem wiemy, że artyści o żydowskich korzeniach chętnie przyłączali się do awangardowych poszukiwań. Wśród rosyjskich awangardzistów było ich naprawdę wielu. Wystarczy wskazać dwa nazwiska: El Lisicki i Marc Chagall. Pierwszy pozostał awangardzistą do końca, drugi po epizodzie awangardowym przeszedł na tradycjonalistyczne pozycje i z tej właśnie twórczości, w duchu oswojonej moderny, zasłynął na całym świecie.

Henryk Berlewi, „Mechanofaktura biało-
czerwono-czarna”, 1924; „Koło i kwadrat w 
przestrzeni”, 1923; (w gablocie) „Z dziejów
Żydowskiego Ruchu Robotniczego”, 1927;
Gabriel Tapir, „Legion”, 1925
Wśród pochodzących z Polski artystów było podobnie: jedni mieszali wątki żydowskie z awangardowymi, inni stali na bardziej ortodoksyjnych awangardowych pozycjach. Henryk Berlewi, twórca sławnej „mechanofaktury”, pozostawał równocześnie autorem utrzymanych w niezwykle tradycyjnym żydowskim duchu ilustracji. Członek Grupy Krakowskiej Sasza Blonder z jednej strony malował czysto abstrakcyjne kompozycje, z drugiej – nieco bardziej prywatnie – utrwalał w szkicowniku postaci z żydowskiego świata, który w pewnym sensie go odpychał, ale i fascynował zarazem. Pisał o tym tak: „nie podnieca mnie ich [Żydów] życie, ich wygląd; interesują mnie zgoła inaczej, malować wolę kolorową płaszczyznę”. A jednak jego bardziej „prywatne” szkicowniki wypełniają postaci żydowskiego świata. Może to nie jest jeszcze rozdarcie, ale na pewno dychotomia.

Wielu innych twórców trwało w rozdarciu między gonieniem za nową sztuką, a trwaniem przy żydowskiej tradycji. Godzenie tych dwóch artystycznych postaw miało chyba bardzo różne, czasem nawet wykluczające się rozwiązania.

Co innego jednak budzi wątpliwości na wystawie Joanny Ritt i Jarosława Suchana – mianowicie obecność artystów żydowskich z kwestiami sztuki i estetyki awangardowej zupełnie nie związanych. Nie bardzo rozumiem, czemu znaleźli się na niej Henryk Gottlieb i Bruno Schulz.  Przynależą oni do zupełnie odmiennych estetycznych światów, a nawet jeśli Schulz mógłby się tu znaleźć z uwagi na literaturę (bardziej zresztą jako zwolennik Gombrowicza niż jako pisarz), to już jako twórca dość konwencjonalnych rysunków raczej nie powinien. Jednak zostaje włączony do wystawy, a jego obecność nie jest zaznaczona najmniejszym nawet komentarzem; o Gottliebie nawet nie wspominam.
Jeśli w tytule wystawy pada słowo awangarda, to ono tych artystów nie dotyczy. Jeśli pada słowo Żyd, to najpewniej tak, Polak wzbudzi wahania, artysta – żadnych.

Idealnie na postawiony w tytule problem odpowiada za to sztuka trzech żydowskich artystów, uczniów Władysława Strzemińskiego: Juliana Lewina, Samuela Szczekacza i Pinchusa Szwarca. Podążali oni bardzo dokładnie za tropami wyznaczonymi przez ich mistrza. Najwięcej zachowało się z dzieła Szczekacza, który przed wojną wyjechał na studia do Belgii i przeżył. Lewin zginął najprawdopodobniej w warszawskim getcie. Szwarc, choć wojnę przeżył, do sztuki nie wrócił.

Wzruszeniem, ale i przestrachem mogą napełniać te ocalałe ułomki sztuki,  strzępki życiorysów, przejmujące dowody na istnienie. Głównym bohaterem wystawy właściwie pozostaje Holokaust. Zaginione światy, biografie, twórczości, materialne realizacje. Wskrzeszanie zaginionego, wyrywanie z niepamięci. Tak właśnie wygląda ta wystawa, która równocześnie unika wielu odpowiedzi artystycznych.

Interesująca jest próba szukania nowych źródeł zbiorów – w niewielkich prywatnych kolekcjach, ale w także w znanych żydowskich zbiorach europejskich i  za oceanem. Zapewne to największa zasługa tej prezentacji. Zasługą będzie także publikacja materiałów z naukowej sesji towarzyszącej łódzkiej ekspozycji.

Wystawę otwierają rysunki – kolaże Władysława Strzemińskiego z serii „Moim przyjaciołom Żydom”. To najlepsze wprowadzenie, dramatyczne i mocne. Bezformie rysunków spotyka się z bezformiem ludzkich szczątków. Skrajny abstrakcjonista, chcący całkowicie rozpuścić formę w monochromatycznej powierzchni swych unistycznych płócien, wraca do zdjęć i form konkretnych, bo sztuka nieprzedstawiająca była wobec doświadczenia Holokaustu bezbronna. Strzemiński staje się w ten sposób patronem ekspozycji. Otwiera ją i w najgłębszym sensie jest naturalną kodą wystawy. Wchodząc, ale i wychodząc oglądamy Strzemińskiego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.