Pierwsze wydanie zostało zaopatrzone we wstęp pióra Janusza Wilhelmiego, PRL-owskiego aparatczyka, późniejszego ministra kultury. Zaczyna się on następująco: „Pamiętnik, który za chwilę będziemy czytali, nie rozpoczyna się w sposób zachęcający. Jego pierwsze kartki, uprzedzam z góry, mają w sobie coś wyraźnie drażniącego. Przede wszystkim, to rzuca się w oczy najbardziej, stylistykę”. Początek drugiego akapitu też brzmi niemal złowieszczo: „Pierwsze więc kartki – powtarzam – nie są zachęcające”. Potem ton zmienia się jednak na nieco przychylny i czytamy, że mimo infantylności i owej dziwnej stylistyki „stopniowo do nich przywykamy. Że powoli nawet w nich jakby gustujemy”.
rys. Malwina KonopackaDziś już nikt nie ma żadnych wątpliwości: „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego jest arcydziełem. To arcydzieło szczerości, a na tę mało kto AD 1970 był w Polsce gotowy. Wygadana, nagadana, nagrana autohistoria tego najważniejszego i najtragiczniejszego wydarzenia w dziejach Warszawy zadziwia. Irracjonalnie precyzyjna pamięć wydarzeń, a zarazem niekonsekwencja, powtarzalność i nawroty. Powstańczy przyjaciel Białoszewskiego, Stanisław Swen Czachorowski, pisarz i poeta, nigdy nie napisał swojej wersji tych samych wydarzeń. Zestawienie ich relacji pewnie byłoby bezcenne.
Białoszewski opowiada najzwyczajniej, jak może, ale zarazem tworzy własny, zadziwiający, słowny i onomatopeiczny ekwiwalent tego wszystkiego, czego był uczestnikiem, świadkiem, a czasami sprawcą. „Pamiętnik…” to kompletny scenariusz filmowy, zarazem kompletnie nierealizowalny, bo chyba wciąż nie jesteśmy gotowi na taki ogląd powstania; taką, dogłębnie pospolitą, prozaiczną jego wersję.
To opis wegetatywny, by nie rzec gastryczny. Historia przewodu pokarmowego, raz pustego, to znowu przepełnionego, zdaje się nie mieć końca. Co tu kryć – powstanie to walka o przeżycie, czyli o jedzenie również. Pełno tu wzmianek o pożywieniu, jego zdobywaniu, jedzeniowych korowodach, pojawiających się bardzo regularnie, co kilka stron, stanowiących inną, swoistą narrację. Ona też jest dramatyczna, bo pisana głodem i pragnieniem, a cóż można poradzić na to, że te zwykłe potrzeby są mało heroiczne? Nie odpowiadajmy na to pytanie, bo jest retoryczne, zajmijmy się lepiej pojawiającymi się na kartach „Pamiętnika…” jedzeniowymi przywołaniami, bo one są kolejnym, niebywale uwiarygodniającym dokumentem tej ludzkiej, a zarazem nieludzkiej epopei, która nie może mieć pozytywnego zakończenia.
Powstanie zastaje Białoszewskiego na Starym Mieście. Początkowo z jedzeniem nie jest najgorzej, są zapasy i jakieś przyzwyczajenia z lepszych, okupacyjnych czasów. Może nieco skromniej, ale jeszcze niewiele gorzej. Je się chleb z cukrem, suchary, pije kawę. Wspominana jest okupacyjna zaradność ojca: „Ojciec swoją drogą robił różne interesy przedziwne. Raz przytachał z Kercelaka na Leszno, jeszcze na czwarte piętro cały kosz kartofli. Zgniłe. Zamarznięte. Ale to i tak było drogocenne. Nanka, Ojciec, Mama, Sabina pamiętali z zeszłej wojny, że z takich zmarzniętych kartofli można robić placki kartoflane. Zrobili, i były dobre. (…) Albo wchodzi kiedyś na Chłodną i ma cały płaszcz rybek, takich malutkich. Tak bez niczego. Na padołku. Przeciekają. Mówi Mamie, żeby zrobiła z tego kotlety. Mama zrobiła. Ale ile ich wyszło! Na wszystkie parapety. A mieliśmy wtedy cztery okna”.
Proj. okładki I wydania: Jan Bokiewicz,
Warszawa 1970 No tak, ale to jeszcze były czasy okupacyjnej prosperity. Mama Swena gromadziła suchary przez lata okupacji i teraz przydawały się znakomicie. Około 13 sierpnia: „Z jedzeniem zaczęło być źle”. Ale nieco wcześniej: „Wyprawa po dynie. Chyba już wtedy. Na to podwórze. To znaczy, że w ciągu tych dwóch – trzech dni tak się zmieniło, że wylecenie kłusem na podwórko, zerwanie dwóch trzech dyń i wlecenie do wnęki schodów było jakimś wielkim ryzykiem. Dynie (czy banie) pokroiliśmy natychmiast w plastry i zjedliśmy całą tak zwaną rodziną”.
A potem Białoszewski jakby sobie zaprzecza, czy raczej własnemu pamiętaniu, bo wspomina: „Jadło się wtedy dwa razy dziennie. Nie było więc źle”. Jednak zapasy się kończyły. Sąsiadka zaproponowała, by wskoczyli do jej mieszkania, bo ma tam mąkę, i przynieśli dla niej i dla siebie. „Do mieszkania tej pani dolecieliśmy szybko. Piorunem wzięliśmy mąkę. Ile się dało. I prędko na dół! Byliśmy szczęśliwi, że widmo głodu oddalone”.
Innym razem Miron przeprawił się przez śródmieście w poszukiwaniu własnej babki. Znalazł ją obok pałacu Radziwiłłów. Tam ciotka Limpcia, czyli Olimpia, gotowała krupnik. „Idź do babci z Ryśkiem, on cię zaprowadzi, a ja przez ten czas dogotuję krupnik. Chcesz? Dużo dostaniesz. (…) Dostałem zupy. Gęstej. Pysznej, dużo kaszy. Pełno. Pełną, ogromną michę. Zjadłem. (…) Dostałem drugą. Taką samą. Co za szczęście było z tymi dwiema michami – do syta”.
Kilkakrotnie w opowieści powracają zacierki. „(…) Mama Swena. Kręciła te zacierki. Jak wszystkie kobiety. Bez przerwy. Albo różańce. To i to – drobione. Podobna technika”. A potem jeszcze raz wraca do tego samego dnia swoich imienin: „Więc zaraz… 17 sierpnia… świętego Jacka i Mirona, Freta. Szafa. Ryms. W zacierki. Mama robiła zacierki…”. Choć wcześniej pisał, że to była mama Swena. Cóż, pamięć… W tym też miejscu zjawia się ogólna uwaga, bardzo przenikliwa: „W czasach wojny zawsze chyba jest nawrót do matriarchatu. A jeszcze ta wojna. A jeszcze to zejście w dół, pod Warszawę (w to mrowisko schronowe), to powstanie. To nawrót – wybuch. Matriarchatu. Piwnicznego? Jaskiniowego? Co za różnica. Kupy ludzi. Rządzą matki”.
Ale wróćmy do zacierek, związany jest z nimi inny epizod, gdy cała rodzina przeniosła się w ruiny na ulicę Miodową. „Mama Swena robi jedzenie. Ostatnio jemy niedużo. Dwa razy dziennie. I po bardzo niedużo. Chciała nam Mama dogodzić. Zrobiła zacierki na jakiejś resztce octu, którą miała.
Coś ty, mamo zrobiła – mówi Swen.
Rzeczywiście, nie da się chyba jeść – mówię.
Mama, Ciotka próbują.
No nie da się.
Chciałam tak dla odmiany. No i nie wyszło.
Trudno. Wylewa się to. Dostajemy coś innego. Może kawę z sucharami. Jedzenie to płynne dostawało się w szklanych słoikach”.
Mironowi udaje się opuścić Stare Miasto kanałami, więc i je opisał w swej warszawskiej epopei. Ktoś znajomy zaproponował Białoszewskiemu przenoszenie rannego powstańca. Wyniósł go na swoich plecach z placu Krasińskich na Nowy Świat, gdzie rannego sprawnie przejęły powstańcze sanitariuszki.
W śródmieściu było o wiele lepiej, względny spokój od bomb i nalotów, wolność i znacznie więcej jedzenia. Tu była też inna część rodziny, która ucieszyła się z odzyskanego krewniaka. Nakarmiła go, do przesady, do sraczki. Zocha gotowała dla powstańczego oddziału. Miron wspomina: „posadziła nas przy stole. Dała każdemu talerz makaronu. Prócz tego postawiła słój ze smalcem. Ze skwarkami. I soki. Chyba też w słojach.
Swen jakoś jednocześnie okrasił mnie i sobie. Łychą smalcu. Potem jeszcze.
Jeszcze masz – jeszcze po jednej.
Jeszcze masz – jeszcze po drugiej.
I złapał za sok. Malinowy. Nie. Chyba wiśniowy. Lunął na te smalce, na makarony. Coś krzyknąłem. Ale on zaczął jeszcze dolewać. Natychmiast zaczęliśmy to żreć. I to szybko. Z wielkim apetytem. Przyznaję. Z docenieniem wszystkiego w tym całym zamieszaniu”.
Na skutki tego wywołanego głodem obżarstwa nie trzeba było długo czekać. Były równie gwałtowne co ta makaronowa uczta. To być może najbardziej kontrastowy powstańczy obraz zdradzony przez Białoszewskiego. Głód, obżarstwo, sraczka i rzyganie.
Potem było jeszcze jedzenie gotowanej pszenicy z sokiem, albo i bez.
Proj. okładki II wydania: Henryk Tomaszewski,
Warszawa 1974A potem nieuchronnie nadeszła kapitulacja. Kapitulacja była momentem zawieszenia, wytchnienia, mycia. Nagle wszyscy zaczęli biegać do ogródków działkowych na obecnych Polach Mokotowskich, ze śródmieścia było blisko. Wyrywali i wracali: „z działek z burakami, marchwią, pietruchami, baniami, naręcza świeżuchne i te liście, zapachy, kolory i zachłanność niesienia do swojego gara, żeby co prędzej ugotować, i zjeść! Pierwszy raz od takiego czasu coś takiego; te pochody z Pola Mokotowskiego były coraz większe, ludzie lecieli rwali, nieśli, gotowali, jedli, i znów lecieli, rwali i jedli, żeby chociaż parę dni pobyć tu sobie jeszcze, pooddychać, pojeść, i dopiero wyjść”. Warzywny festiwal wolności złudnej, chwilowej. Jedli to, czego przez ostatnie dwa miesiące byli zupełnie pozbawieni. Szykowali się do wyjścia w niepewne, nieznane, przegrane.
Potem świńskie wagony. I jeszcze pomidorowa zupa już w obozie w Pruszkowie, jak pisze Białoszewski: „Naleli pełno. Ciepłej, pachnącej, prawdziwej pomidorowej z ziemniakami”.
To był ostatni, powstaniowy jeszcze smak. Koniec, obóz w Łambinowicach, ucieczka do Częstochowy i powrót do Warszawy w lutym 1945 roku.