Lubię muzykę

Rozmowa z Borisem Kudličką

Lubię słuchać muzyki podróżąjąc, w samochodzie, wydaje mi się, że wtedy bardziej ją rozumiem. To pewnie wynika z ruchu – mojego przemieszczania się, jej pulsu i zmienności

Jeszcze 3 minuty czytania

TOMASZ CYZ: Z czym kojarzy ci się muzyka?
BORIS KUDLIČKA: Z dźwiękami, z rytmami. Pamiętam z dzieciństwa takie sceny: otwieram okno i słyszę dźwięk kosy, taki powtarzający się, ciągły, dalej rytmy, całe sekwencje rytmiczne. Ważną przestrzenią wtedy była natura: las, potok, dźwięk wody, szum wiatru. To był dla mnie rodzaj wejścia w świat brzmienia, w przestrzeń muzyki.

Po co ci muzyka? Potrzebujesz jej?
Choćby po to, żeby móc na chwilę odciąć się od rzeczywistości, zatrzymać, coś przemyśleć. Ona jest jakąś skorupą, która powstaje wokół człowieka, chroni go. Nigdy nie słuchałem muzyki, żeby ją analizować. Po prostu lubię, kiedy jest, obok, blisko. I dzięki niej człowiek jest w ciszy, odłącza się, jest w sobie.

Co dzieje się, jak ją słyszysz?
Słucham jej na dwa sposoby. Pierwszy – kiedy ona po prostu brzmi, towarzyszy. Drugi – kiedy jest elementem projektu czy spektaklu. Oczywiście, nie uważam się za wielkiego znawcę, tak naukowo, historycznie. I tak naprawdę ten status słuchacza na pół świadomego, nieświadomego, jest w pracy często ułatwieniem… Jest piękne hasło Milesa Davisa: „In between the words”. Ona jest organiczną częścią mojego życia, istnieje jakoś podprogowo, wciąż. Choćby w pracy, przy tworzeniu inscenizacji, pomaga tworzyć dramaturgię przestrzeni.

Boris Kudlička

Ur. 1972 w Rużomberku na Słowacji, scenograf, designer. Studiował scenografię i kostiumografię na Akademii Sztuk Muzycznych w Bratysławie oraz na Akademii Sztuk Pięknych w Groningen. Od 1999 roku współpracuje w operze z Mariuszem Trelińskim (m.in. „Madame Butterfly” w Warszawie, Waszyngtonie i Sankt Petersburgu; „Król Roger” w Warszawie, Wrocławiu, Sankt Petersburgu i Edynburgu; „Don Giovanni” w Warszawie i Los Angeles; „Dama pikowa” w Berlinie i Warszawie; „La Boheme” w Warszawie i Waszyngtonie). Jest także autorem scenografii do spektakli operowych Dale’a Duisinga („Medea” Cherubiniego w Dutch Nationale Reisopera, „Il viaggio a Reims” Rossiniego oraz „Rape of Lucretia” Brittena w Frankfurt Oper) i Keitha Warnera („Death in Venice” Brittena i „Lear” Reimanna w Frankfurt Oper). Wraz z Andrzejem Kreutzem-Majewskim zaprojektował Polski Pawilon na EXPO w Hanowerze (2000). W 2008 roku podczas Praskiego Kwadriennale PQ’07 otrzymał złoty medal za prace scenograficzne.

Czyli muzyka jest czymś przyjemnym, pozytywnym… Ale czy istnieją stany, w których nie możesz jej słuchać?
Jest rodzajem medytacji, powoduje stan przyjemności – albo przez muzykę można do tego stanu dojść. Ale oczywiście są chwile, kiedy człowiek nie jest na muzykę wewnętrznie otwarty, kiedy dźwięki irytują, nawet drażnią. Jestem teraz uczulony na radio, na tę ilość gatunków muzyki, dźwięku, słowa, choć kiedyś to uwielbiałem, ten szum, który dawał dynamikę. Muzyka potrafi mobilizować, motywować. Słuchając, człowiek szybciej podejmuje pewne decyzje. Lubię słuchać muzyki podróżując, w samochodzie, wydaje mi się nawet, że wtedy bardziej ją rozumiem. To prawdopodobnie wynika z ruchu – mojego przemieszczania się, jej pulsacji i zmienności. Przypomina mi się „Koyaanisqatsi” duetu Reggio/Glass. Jak tam wszystko zostało organicznie połączone!

Grałeś na jakimś instrumencie?
Tak, na gitarze klasycznej, pięć lat.

Na gitarze? Tak klasycznie?
Tak. Te wszystkie hiszpańskie motywy, długie paznokcie… Oczywiście, miałem też okres buntu, kiedy nie czułem potrzeby studiowania gitary. Ale po kilku latach zrozumiałem, jakie to ważne i dzisiaj dziękuję rodzicom za to, że mnie namawiali, że cisnęli. Później był zespół rockowy…

Miałeś długie włosy?
Tak, miałem długie włosy, wzmacniacze pożyczaliśmy z kościoła. Gitara to była jedna ważna rzecz. Druga jest może banalna i zwykła, ale miałem wielkie szczęście, bo w szkole podstawowej moja nauczycielka była po prostu maniakiem muzycznym. Absolutnie zakochana w muzyce, szczególnie w Dvořáku. W klasie mieliśmy adapter, jakieś trzydzieści analogowych płyt, dość mocno zniszczonych. Była tak zwana hudobná výchova, lekcje muzyki raz w tygodniu. I zawsze zaczynaliśmy od słuchania jakichś fragmentów, podczas których nauczycielka kompletnie odjeżdżała. Słuchaliśmy z nią, to jasne, ale to nas zupełnie nie kręciło. Coś musiało jednak pozostać, jakieś muzyczne kody, bo do dziś to pamiętam.

A dom rodzinny?
Ojciec grał na fortepianie, ale nie klasykę, tylko jazz. A mama to raczej antytalent muzyczny [śmiech]. Ale uwielbia śpiewać – pamiętam te wszystkie kołysanki, słowackie pieśni ludowe. A obok tego ojciec fruwający w jazzowej dysharmonii.

Boris Kudlička


Ładne. Pewnie wszyscy mamy takie doświadczenia, że jak nas wrzucają w młodości w słuchanie muzyki, to kompletnie nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy infekowani, oczywiście w pozytywnym sensie. Ale czy pamiętasz taki moment świadomy, kiedy poczułeś, że to jest świat, którego chcesz? Że nagle
muzyka cię pochłonęła, kazała coś wyrysować, namalować?
Pamiętam dokładnie momenty słuchania poematu „Ma Vlast” („Moja ojczyzna”) Bedřicha Smetany. Wtedy chyba pierwszy raz zrozumiałem, że muzyka nie jest tłem, nie jest tylko warstwą uzupełniającą nasze życie. Tylko że jest tak na poważnie. To jest poezja, to są zaklęte słowa, to jest jak wielki traktat. I że jest nieprawdopodobną konstrukcją, jak architektura, tak, właśnie architektura – o własnych, pięknych zasadach komponowania, których do dzisiaj nie bardzo rozumiem.
Pamiętam też, jak kiedyś w Żylinie poszedłem do filharmonii na „Koncerty brandenburskie” Bacha. Pierwszy raz miałem wówczas potrzebę usiąść na widowni wśród innych ludzi i wysłuchać muzyki, wspólnie.
I jeszcze trzeci moment. Tak, to było dość ciekawe, i znów tyczy „Koncertów brandenburskich”. Jechałem w samochodzie mojego kolegi, dyrygenta zresztą. To był wielki amerykański stary samochód z bardzo dobrym Hi-Fi, była zima, padał śnieg. I do dziś ten padający śnieg dziwnie mi się kojarzy z muzyką baroku, rokoka, z jakąś lekkością, ulotnością. To chyba wszystkie takie pierwotne momenty mojego zbliżania się do muzyki.

„Jolanta”, makieta (Sankt Petersburg 2009)Ulubieni kompozytorzy? Utwór?
Słucham różnych gatunków muzyki. Lubię elektronikę, jazz, muzykę filmową, muzykę symfoniczną na wielkie orkiestry, oczywiście operę [śmiech]. Co innego lubiłem bardziej kilka lat temu, co innego dziś, to się zmienia i będzie zmieniać.
Z ostatnich doświadczeń pamiętam szczególnie „Leara” Alberta Reimanna, którego realizowałem we Frankfurcie z Keithem Warnerem. Po pierwszym rozpoznaniu utworu miałem wrażenie, że nie dam rady przebrnąć przez ten ogrom dźwięków. Ale jak człowiek zaczyna się wsłuchiwać w te frazy, w te dźwięki połączone z konkretnym słowem, to ta nieprawdopodobna łamigłówka wciąga go całkowicie, ukazując przedziwne rozwiązania. Zresztą, po wysłuchaniu takiej ilości dźwięków i słów jest się kompletnie wyczerpanym. To świetny trening fizyczny.
Bardzo lubię Brittena. Fascynuje mnie jego sposób myślenia, ewokacji metafor, dźwiękowych odniesień, prowadzenia i utrzymywania napięcia. To jest muzyka z ducha teatru dramatycznego. Może mniej lubię XIX wiek, ale to chyba normalne… Pociągają mnie nowoczesne brzmienia, muzyka jeszcze nieznana, dopiero napisana, jak to mówią – „trudna” do wysłuchania. Intryguje mnie ten nowy rodzaj wyobraźni, przetwarzania nieraz całego doświadczenia poprzednich wieków, wprowadzania tego w całkowicie nowy sposób rozumienia muzyki.

Przypomniało mi się, jak podczas naszego pierwszego chyba spotkania, jeszcze w twojej pracowni na Mariensztacie, opowiadałeś mi o swojej fascynacji „Juliuszem Cezarem” Haendla…
Opera barokowa jest fantastyczna. Nie tylko dzięki muzyce, ale także przez tematy, historie, ich skalę i głębię. I przez swoją zupełnie niespotykaną gdzie indziej ulotność i kameralność jednocześnie. To był też czas, kiedy pracowałem nad rzeczami pisanymi na wielkie orkiestry, i w Haendlu znalazłem jakiś oddech, równowagę.

A co to znaczy robić scenografię do opery?
Robienie scenografii to robienie teatru. Nie umiem tego oddzielić. Scenografia to tworzenie przestrzeni, która ma służyć opowiadanej historii, która ją pomieści i pozwoli zaistnieć. I powiem szczerze: niezwykle przyjemnie jest tworzyć architekturę tej przestrzeni. Wiem też, że dekoracja nie powinna, nie może być tłem. Jeżeli czułem, że tak się staje, to wiedziałem, że przegrywam.
Ale scenografia jest też rodzajem inżynierii, matematycznej układanki, która – jeśli ma stworzyć wrażenie magii, ma oczarować, zaczarować może – musi działać jak szwajcarski zegarek. Bez zarzutu. Nie polega to tylko na hightechowych rozwiązaniach, ale na hightechowych pomysłach. To, co tworzymy w teatrze, w operze, na scenie, to wszystko jest trawione dopiero przez widza, w jego wyobraźni. To on układa to wszystko w całość. Przestrzeń, historię, słowa, dźwięki, muzykę…

„Jolanta”, makieta (Sankt Petersburg 2009)Czym jest więc muzyka? Muzyka w operze albo muzyka w ogóle?
Muzyka jest znaczeniem. W operze ona niesie ze sobą zawsze konkretną treść. Oczywiście, są momenty, kiedy mamy wrażenie, że jest tylko ilustracją jakiegoś stanu i wtedy na scenie powinniśmy wytworzyć atmosferę, aurę, którą dopełni słowo, sytuacja. Muzyka jest jakimś spoiwem, klejem łączącym słowo, ruch, przestrzeń. Mamy dziś to szczęście, że w operze możemy pracować nad różnymi rzeczami, bez dominacji jednego rodzaju muzyki. I każde kolejne doświadczenie ma wpływ na następne. To jest jak ustawianie kalejdoskopu. Kiedyś myślałem, że człowiek musi być nierozpoznawalny, musi być jak kameleon zmieniający się wobec danej muzyki, kompozytora, reżysera, danej przestrzeni. Dzisiaj myślę, że może być inaczej, a wciąż ciekawie. Coraz bardziej widzę też, że jest możliwa kontynuacja własnych pomysłów, twórczego przetwarzania. Oczywiście, nie chodzi o to, że nie wiesz, jak zrealizować dany tytuł, ale o pewne doświadczenia, które się sprawdziły i które można aplikować dalej, przenosić. To jest jak gotowanie z podobnych składników, z których można stworzyć zupełnie inną potrawę. Inny zapach.

A zdarza ci się, że w jakiś czas po skończonej realizacji masz ochotę posłuchać tego utworu? Nie mówię o pójściu na spektakl, tylko tak po prostu…
Mam. Wiesz na co mam ochotę teraz? Na „Damę pikową” Czajkowskiego. Pamiętam, że wtedy ta muzyka mnie męczyła, jakoś dziwnie ciągnęła w dół. Ale nie tylko w sensie emocjonalnym, ona chyba mało mnie inspirowała. A dziś – jakby nie myśląc o tym, co ma się wydarzyć na scenie, co bohater ma na myśli – chętnie bym jej posłuchał.

Ty chyba lubisz muzykę…
Bardzo. A nie wyglądam?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.