TOMASZ CYZ: Widziałeś już swój gabinet? Coś w nim zmienisz?
JAN KLATA: Gabinet jest, jak pamiętam, narożny (śmiech), przewiewny.
Trzeba trochę przewiać krakowski zapach?
Dzisiaj po raz pierwszy sekretarka zadzwoniła do mnie, mówiąc: „panie dyrektorze”. Najpierw myślałem, że to pomyłka.
Rozmawiamy dzień po oficjalnej nominacji, ona wchodzi w życie…
1 stycznia 2013 roku i ma trwać do końca sezonu 2017/2018. Z jednej strony to dobrze, że jest perspektywa miękkiego wejścia, mamy pół roku na przygotowania, z drugiej świetnie, że ta perspektywa jest taka długa, na europejskim poziomie. Nie wiem, czy którykolwiek dyrektor teatru miał dotychczas taką perspektywę. To bardzo sensowne.
Jan Klata
Studiował reżyserię w Warszawie i Krakowie. Realizował teksty Gogola, Gide’a, Witkacego, Szekspira, Słowackiego, Dicka, Ajschylosa, Przybyszewskiej, Sikorskiej-Miszczuk, Sienkiewicza, Reymonta oraz własne dramaty („Uśmiech grejpfruta” i „Weź, przestań”).
Laureat wielu nagród, m.in. Paszportu Polityki za rok 2005, przyznanego za „nowatorskie i odważne odczytywanie klasyki, za pasję i upór w badaniu narodowych mitów i diagnozowaniu polskiej rzeczywistości”.
Możemy sobie żartować o gabinecie, ale to wchodzenie do niego nie odbywa się i nie odbędzie za pomocą agencji ochrony, jak to się zdarzało w warszawskich teatrach. Cieszę się, że nie odbywa się to w warunkach walki z poprzednikiem, negowania jego pracy, kompletnego przemeblowywania i tracenia tego, co zostało tam zbudowane. Mikołaj Grabowski prowadził Stary Teatr przez kilka ostatnich lat i chcę, by moje wejście było płynne.
Pierwsze, co zrobiłem po nominacji, to od razu pojechałem do Krakowa spotkać się z Mikołajem. Jestem bardzo optymistycznie nastawiony do tego, jak będzie wyglądało stopniowe przejmowanie, zapoznawanie się z tym sprawnie przecież działającym organizmem – o czym przekonywałem się, pracując w tym teatrze od sześciu lat jako reżyser. Będę rozmawiał z zespołem o tym, co nas wszystkich czeka w przyszłości. Będę także wnikał w technikalia sprawowania urzędu, zarządzania teatrem, bo na tym to także polega. Tego decorum nie wolno nadużywać, ale bycie dyrektorem teatru to bycie odpowiedzialnym za ludzi. Więc może dobrze, że taki gabinet jest… ale nie ma sensu kupować kredensu.
Po twojej nominacji napisałem na Facebooku, że dyrektor niekoniecznie musi być pierwszym reżyserem w swoim teatrze…
Ale pierwszym w sensie?
Pierwszym w znaczeniu ilości premier…
Myślimy z Sebastianem – to imię musi paść, bo jest tak naprawdę dwóch…
I ja to powiem: dyrekcję Narodowego Starego Teatru obejmuje bowiem duet – Jan Klata, reżyser, i Sebastian Majewski, dotychczasowy dyrektor Teatru im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Sebastian Majewski był twoim najczęstszym partnerem jako dramaturg…
Myślimy dużo o tym, jak działać, jak wprowadzać nasz program i pomysł na pięć i pół roku. Wiemy już, że okres od stycznia do czerwca będzie prologiem. To nawet nie był pomysł Sebastiana, żebym do początku sezonu 2013/14 nie pracował w Starym jako reżyser. Będę się starał stworzyć optymalne warunki innym reżyserom. Będę akuszerem, za przeproszeniem. Swoją pierwotną chuć inscenizowania w Starym w znacznym stopniu zaspokoiłem, jestem wciąż tego głodny, ale chcę ten głód jeszcze podsycić. W ogóle swojej obecności reżyserskiej postaram się w Starym nie nadużywać, nie będę sobie przydzielał połowy produkcji.
Kiedy Mikołaj Grabowski jakieś dwa lata temu powiedział mi, że chciałby, abym to właśnie ja przejął po nim stery w Starym, zastanawiałem się nad tym rok. W końcu pomyślałem, że jestem gotów, żeby wziąć odpowiedzialność nie tylko za jeden projekt, za jeden spektakl, ale też wziąć odpowiedzialność za wszystkie rzeczy w tym teatrze, za jego całościowe funkcjonowanie.
„Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” Ph.K. Dicka, reż. Jan Klata. Stary Teatr, 2006
I stało się. Minister Kultury ogłosił zamknięty konkurs, z czwórki kandydatów: poza Tobą – Tadeusz Bradecki, Bartosz Szydłowski i Michał Zadara – Wasz program został najwyżej oceniony, i od 1 stycznia 2013 roku wchodzicie do gabinetów…
Dwa lata temu Grzegorz Niziołek – którego bardzo szanuje i z którym, jak z kilkoma osobami, chcę w najbliższym czasie rozmawiać na temat przyszłości Starego Teatru – nazwał mnie jednym z baronów teatralnych, m.in. obok Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego; baronów, którzy tak naprawdę petryfikują chory system. Niziołek pisał o tym, że my w tym panującym systemie świetnie się czujemy, jesteśmy w tym jak pączki w maśle i nie zależy nam, żeby cokolwiek zmieniać, bo my mamy optymalne warunki: pracujemy, gdzie chcemy, z kim chcemy, a tak naprawdę nie uzdrawiamy bagna.
System jest chory, to prawda. Ale kiedy przeczytałem te słowa, pomyślałem: jak na Boga mam uzdrowić ten system, poza tym, że próbuję robić jak najlepszy spektakl z jak najlepszymi aktorami w danym czasie. Mogę tylko starać się, żeby spektakl, który przygotowujemy, był na tyle dobry, by był grany, dużo jeździł, żeby aktorzy mieli okazję się w nim rozwijać, żeby w sensie artystycznym i może frekwencyjnym spektakl był sukcesem. Tyle. Nic więcej nie mogłem zrobić, bo nie miałem narzędzi.
Teraz będziesz miał…
Wiem. I wiem też, że chciałbym wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale także za innych. Może okażę się teraz zdrajcą reżyserskim, ale uważam, że polski system teatralny jest dość niezdrowo przechylony w naszą, reżyserów, stronę. To niby normalna sprawa, na całym świecie rozmawia się o teatrze przez pryzmat reżyserów, ale w polskim teatrze jest to zbyt mocne. Dostrzegam brak odpowiedzialności reżyserów za to, co dzieje się w teatrach, w organizacji życia teatralnego, brak świadomości konsekwencji działań i wyborów, wreszcie rodzaj bezkarności, z jaką wchodzimy do teatrów...
Do systemu jeszcze powrócimy. Na razie chciałem się spytać, co myślisz o nazwie Narodowy Stary Teatr?
Myślę, że to piękna nazwa, z którą się trzeba poboksować. Jedziemy ostatnio z Sebastianem nocą samochodem z Wrocławia do Krakowa, do niedawna jedyną, a obecnie chyba jedną z dwóch polskich autostrad, wjeżdżamy do Krakowa od wrocławskiej strony i patrzymy: z jednej strony jasno oświetlony Wawel, z drugiej pięknie oświetlona Skałka. Pomyśleliśmy niemal równocześnie: jest z czym powalczyć! Jest się z czym zmierzyć! I w tym sensie Kraków, i Narodowy Stary Teatr, to ogromne wyzwanie. Bo nie chodzi o to, żeby teraz tę Skałkę czy Wawel wysadzić w powietrze, oflagować czy sprywatyzować. Tylko żeby sprawdzić, po co to jest, na ile to jeszcze działa i co można z tym zrobić. Tak samo jest właśnie z legendą Narodowego Starego Teatru – z jednej strony trzeba naprzód z żywymi iść, z drugiej nie można uważać, że przeszłość nie istnieje. To przecież nie jest nowy teatr, tylko stary. Nie można więc robić nowego teatru ze starego, ale można robić w starym teatrze nowe rzeczy – wszystko ze świadomością, gdzie jesteśmy, do czego się odnosimy i co przywołujemy.
„Oresteja” Ajschylosa, reż. Jan Klata. Stary Teatr, 2007
Jan Klata patrzy w przeszłość?
Legenda Starego Teatru mnie fascynuje. I jego wielopokoleniowość. W trakcie sześciu ostatnich lat, od kiedy pracowałem w Starym jako reżyser, miałem możliwość trochę to miejsce poznać. Chodziłem po tych korytarzach, siadałem w garderobach, poznawałem legendę miejsca, ale też poznawałem publiczność. To bardzo specyficzne miejsce, a ta specyfika może kogoś zabić, deprymować albo rzeczywiście spowodować, że zrobimy rzeczy, których gdzie indziej nawet byśmy nie spróbowali zrobić, bo nie mielibyśmy tak wysoko postawionej poprzeczki.
Ale też ten teatr funkcjonuje w mieście, które bardzo dynamicznie się zmienia.
Przyjechałem jesienią na fantastyczną imprezę: Future Shock – festiwal muzyki elektronicznej, usłyszałem kapitalnych artystów, a nie dinozaury z lat 60. i zobaczyłem ludzi z całej Europy, w tym z Krakowa, potencjalną naszą publiczność. To nie jest już miasto, do którego w połowie lat 90. przyjeżdżałem na studia. I świetnie. Pytanie tylko, czy jesteśmy w stanie uchwycić w teatrze tę zmianę, czy jesteśmy w stanie przyciągnąć inną widownię. Jest tu dużo rzeczy, z którymi trzeba się zmierzyć. Jeżeli będziesz postępować w sposób mało sensowny i agresywny, to ten teatr cię wykopie. Ale jeżeli nie będziesz robić nic, tylko spoczywać na legendzie, to ten teatr wciągnie jak bagno i nie będzie co zbierać.
Moja sytuacja jest chyba optymalna. Studiowałem w Krakowie, od kilku lat tu pracuję, ale nie jestem z Krakowa. Pracowałem z dużą częścią zespołu, nie ze wszystkimi, bo to duży zespół, ale wiem dość dobrze, jak funkcjonuje zespół techniczny, jak funkcjonuje zespół administracyjny – tych elementów składających się na organizm teatru nie można lekceważyć. Z całą pewnością mnóstwo rzeczy działa świetnie, ale jest też sporo do poprawy, o ile tylko damy zespołowi, każdemu zespołowi, świadomość celu. Jeżeli będziemy wiedzieli, co strategicznie chcemy zrobić. I jeżeli będziemy w stanie zakreślić sobie takie cele, które nas przerastają, ale przerastają o tyle, że będziemy w stanie je dosięgnąć, a nawet przeskoczyć.
Najważniejsze cele?
Powrót do wielkich zadań tego teatru. Powrót do sposobu, w jaki wielcy twórcy – a więc Swinarski, Jarocki, Wajda, Lupa, wreszcie niepracujący w Starym, ale niezwykle ważny dla Krakowa twórca, czyli Kantor – definiowali historię, zbiorowość, rolę jednostki w swoich najbardziej niepokornych i szokujących inscenizacjach. To nie ma nic wspólnego z kultem reżyserów, to jest hołd dla zbiorowego ducha Starego Teatru. I nie chodzi tu o prosty powrót do tych samych tytułów, recykling inscenizacji. Chodzi przede wszystkim o to, by przy pomocy tych samych tekstów wykonać współczesny ekwiwalent pracy myślowej, jaką oni, wówczas, musieli wykonać, żeby ogarnąć tamtą rzeczywistość. Jedną z zasad teatru jest, by przy pomocy podobnych tekstów lub zadań na nowo odkrywać rzeczywistość wokół siebie.
„Trylogia” wg H. Sienkiewicza, reż. Jan Klata, dramaturgia S. Majewski. Stary Teatr, 2009
A więc pięć nazwisk na pięć sezonów…
Dokładnie. Sezony będą miały swoich bohaterów działających jak hasła wywoławcze. Zaczynamy od jesieni 2013: najpierw sezon „Swinarski”, później „Jarocki”, dalej „Wajda”, „Lupa”, wreszcie „Kantor”. To główna myśl strategiczna, wciąż pracujemy nad tym, jakie to będą teksty i jacy twórcy. Mamy do dyspozycji trzy sceny – dużą, kameralną, tak mocno naznaczoną inscenizacjami Krystiana Lupy, i nową scenę, bardzo ciekawą. Chcemy to rozszerzyć o działania internetowe czy działania w przestrzeni miejskiej, oczywiście nie zapominamy o edukacji. Przy wyborze twórcy i tekstu interesuje nas rodzaj myślenia. Chcemy szukać, co jest rdzeniem danego tekstu, a co tylko nakładką; pytać, czy możliwe jest dotarcie do tego rdzenia, do źródła. Co było rewolucyjne, śmiałe, obrazoburcze wtedy, i jak to się przekłada na teraz. Zadanie, które sobie stawiamy, odpowiada nazwie Narodowego Starego Teatru. Mamy tu bowiem do czynienia ze zbiorowością, z bagażem historycznym, który jest nieraz garbem, z przeszłością przekłamaną – i bierzemy się z tym za bary. To może i dość bezczelne, ale na pewno nie jest pójściem na łatwiznę.
Nie boisz się tego pięcioletniego dystansu czasowego?
To trochę jak z maratonem. Masz do pokonania 42 kilometry, ale podczas przygotowań do maratonu, w treningu, który i tak jest bardzo wymagający, nigdy nie pokonuje się tego dystansu w całości. Maksymalnie może się zdarzyć 25-30 km, ale też nigdy nie biegniesz więcej niż kilkanaście kilometrów w tempie maratońskim. Po prostu wyznaczasz sobie cel, do którego aspirujesz i który chcesz osiągnąć i wszystko temu podporządkowujesz. Dopiero w dniu maratonu masz taką adrenalinę, taki rodzaj spięcia organizmu, umysłu, że wiesz, że możesz temu sprostać. Podobnie chcemy zrobić w teatrze: stawiamy poprzeczkę i choć nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy jej do końca sprostamy, czy nie, zaczynamy bieg – ze świadomością, że w pierwszej połowie dystansu nie można biec szybciej niż w drugiej, bo nie dobiegniemy do mety.
Gdybyśmy nie stawiali sobie poprzeczki tak wysoko, to poprzestalibyśmy na tym, co łatwe i osiągalne – przy tym poziomie aktorów Teatru Starego łatwo o krótkodystansowy sukces jednej czy drugiej premiery. Nam chodzi też o to, żeby wzbudzić nowe energie, poszukać nieznanych bodźców. Nie bać się wywrócić.
A jaki tytuł, tekst, zrealizujesz w pierwszej kolejności?
Nie wiem jeszcze. Już słyszałem, że będę otwierał pierwszy sezon „Dziadami”, ale to bzdury.
Rozumiem, że ten tytuł, choć na otwarcie, dopełni całej konstelacji „Swinarski”… Z tego, co opowiadasz, i jak o tym opowiadasz, widzę, że cała ta nowa sytuacja Cię kręci…
Gdyby tak nie było, to bym się tym nie zajmował. Mogłem żyć jak u Pana Boga za piecem, przygotowywać rocznie dwie nowe produkcje w Polsce, jedną-dwie za granicą…
Właśnie. Do bycia dyrektorem narodowej sceny trzeba by przejść jakąś szkołę, być dyrektorem innego teatru czy coś, ale ty tę szkołę przeszedłeś pracując w różnych systemach.
Doświadczenie pracy za granicą jest niezwykle cenne. Teoretycznie to systemy zupełnie nieprzystające – w Niemczech dyrektor, który przychodzi do teatru, ma wolną rękę w doborze aktorów, z którymi chce budować tę scenę. Minus dla aktorów jest taki, że co pięć lat zmieniają miejsce pobytu, mieszkania itd. Plus dla dyrektora jest taki, że w pełni bierze odpowiedzialność za swój projekt. Jest legenda o Zygmuncie Hübnerze, który jak przyjmował aktora do teatru, to miał dla niego perspektywę na najbliższe kilka lat – najpierw takie role, potem takie, itd. Druga kwestia to budżet – nie chodzi tylko o to, że tam jest znacznie wyższy, ale też i koszta są wyższe, ale jak ma się 25-30 aktorów i nie płaci im się za poszczególne występy, tylko każdy ma stałą pensję, to taka sytuacja wzmaga atmosferę zespołowości, a dyrektora zobowiązuje do tego, żeby było sprawiedliwie. Żeby nie było tak, że aktor dostaje takie same pieniądze co kolega, a jeden gra raz w miesiącu, a drugi dwadzieścia razy. W Niemczech jest też więcej nowych produkcji, a więc jest większa możliwość rozwoju – 5, 6 ról w sezonie to nie to samo co jedna na jeden, dwa czy trzy sezony, co zdarza się u nas wybitnym aktorom. Frustrujące, nieprawdaż?
Oczywiście, wszystkiego przeszczepić się nie da. Jasne jest dla mnie, że pracuję z danym zespołem, że nie zaczynamy od zwolnień aktorów itp. Chcemy myśleć wspólnie, co komu w danym momencie jest potrzebne, w jakiej konfiguracji aktorzy już grali, w jakiej nie grali. Nie interesuje mnie teatr, w którym dobieramy z zespołu do ogonów, a do głównych ról bierzemy kogoś gościnnie, bo to bez sensu, potem nie będziemy mogli tego grać. Nie interesuje mnie też prosta koprodukcja kilku scen, w której nikt nie zyskuje, bo nie jesteśmy w stanie zebrać pełnego zespołu, żeby grać często dany tytuł. Mikołaj Grabowski myślał równoległymi obsadami – o tym, co może grać na dużej scenie, a co na kameralnej. I jak uzupełniać zespół aktorsko. Ograniczenia są sensowne, pomagają ujawnić nieznane.
Jeżeli druga połowa dystansu ma być szybsza, to rozumiem, że pokładasz szczególne nadzieje w trzecim sezonie pod hasłem „Lupa”…
Bardzo na to czekam. Nie chcemy robić wiernopoddańczego festiwalu Krystianowi, bo takowe już bywały. Ale wiem, że mamy tu do czynienia z twórcą legendarnych, historycznych spektakli, który odcisnął najsilniejsze piętno na Scenie Kameralnej Starego Teatru przy ul. Starowiślnej. I wiem też, że sezon „Lupa” odbędzie się niezależnie od tego, czy Krystian zdecyduje się pracować w Starym Teatrze, czy nie. Zrobimy to więc z bogiem, i choćby mimo boga.
Warszawa, 12 lipca 2012 r.
Współpraca: Olga Święcicka