Serce Sarajewa.
18. SARAJEVO FILM FESTIVAL

Adam Kruk

Zarówno pod względem programowym, jak i organizacyjnym Festiwal Filmowy w Sarajewie łączy się z wyczuwalną na każdym kroku historią miasta i jego skomplikowanym dzisiaj

Jeszcze 3 minuty czytania

Symbolem Festiwalu Filmowego w Sarajewie, najbardziej międzynarodowej wizytówki miasta, jest serce. Osobliwy to rebranding, biorąc pod uwagę, że Sarajewo zapisało się w historii Europy raczej krwawymi wydarzeniami. To właśnie w stolicy Bośni i Hercegowiny, w okolicach Mostu Łacińskiego, zginął w 1914 roku książę Franciszek Ferdynand z ciężarną żoną Sofią, co uruchomiło domino kolejnych wydarzeń prowadzących do I wojny światowej. Tutaj przeciw nazistom walczyli partyzanci Tity w kolejnej wojnie. W końcu tu także najkrwawiej zapisał się upadek komunizmu, zwieńczony bratobójczymi walkami. W popkulturowej pamięci Sarajewo stało się symbolem wojny w Bośni w latach 1992-1995: U2 nagrali piosenkę „Miss Sarajevo”, Winterbottom nakręcił „Aleję snajperów”, a Susan Sontag spędziła tu kilka miesięcy, wystawiając w oblężonym mieście „Czekając na Godota” i stając się dla mieszkańców symbolem solidarności z ich dramatem. Od trzech lat plac przed Teatrem Narodowym, gdzie odbywa się część projekcji festiwalowych, nosi jej imię.

Jedyny jugosłowiański noblista w dziedzinie literatury, Ivo Andrić nazywał Bośnię „otwartą raną Jugosławii”. Podczas oblężenia Sarajewa przez siły serbskie faktycznie była to rana krwawiąca na oczach świata. Jeszcze w czasach wojny, zakończonej krótko później układem w Dayton, zaczęła się historia festiwalu, który odbył się po raz pierwszy w 1995 roku, kiedy serce Sarajewa było rozdarte. Mimo wciąż niebezpiecznych warunków, w tamtym Festiwalu wzięło udział 15 tysięcy ludzi, wśród nich goście z zagranicy (m.in. Leos Carax i Alfonso Cuarón). Obecnie SFF rozrósł się do 100 tysięcy widzów, będąc najważniejszą tego typu imprezą w Europie Południowo-Wschodniej. W tym roku na czele Jury stanął Kornél Mundruczó, a wśród gości wypatrzeć można było Belę Tarra, Charlotte Rampling, Todda Solondza, Jeremy'ego Ironsa czy Angelinę Jolie, która w zeszłym roku otrzymała statuetkę Honorowego Serca Sarajewa.

Teatr Narodowy przy Placu im. Susan Sontag w Sarajewie. Fot. Adam Kruk

W tym roku Jolie otworzyła odbywający się tu od 2007 roku Talent Campus – warsztaty dla młodych twórców. Z jego uczestnikami spędziłem sporo czasu, korzystając z organizowanych przez festiwal wycieczek po mieście przeznaczonych dla dziennikarzy i filmowców. Mają one przekonać, że historia miasta to nie tylko krew, ale przede wszystkim wielowieczna pokojowa koegzystecja islamu, prawosławia, katolicyzmu i judaizmu, o czym piszący historie i kochające sensację media lubią zapominać. Dlatego poza 800-metrowym „tunelem życia”, wybudowanym przez mieszkańców oblężonego przez 1479 dni miasta, kroczy się też szlakiem tradycyjnych bośniackich „mahali” czy poznaje historię bogomilizmu, który był tu w XII i XIII wieku religią państwową. Potem pod rządami imperium otomańskiego mieszkańcy porzucili go na rzecz islamu i dziś Bośniackich muzułmanów nazywa się Boszniakami by odróżnić ich od innych Bośniaków – Serbów, Chorwatów czy Żydów zamieszkujących „małą Jugosławię”.

Laureaci

Serce Sarajewa za najlepszy film pełnometrażowy: „Wszyscy w naszej rodzinie” / „Toata lumea din familia noastra” (Rumunia), reż. Radu Jude
Specjalna Nagroda Jury: „Beyond the Hill” / „Tepenin Ardi” (Turcja), reż. Emin Alper
Serce Sarajewa dla najlepszej aktorki: Marija Pikić w „Children of Sarajevo” / „Djeca” (Bośnia i Hercegowina)
 Serce Sarajewa dla najlepszego aktora: Uliks Fehmiu „Redemption street” / „Ustanička ulica” (Serbia)

W samym mieście ślady wojny są mniej widoczne niż kiedy byłem tu 6 lat temu. W międzyczasie pozalepiano dziury, zmieniono positkowane żaluzje, odbudowano większość budynków – przynajmniej w centrum. Najmocniej doświadczona przez wojnę dzielnica – Grbavica – wydaje się dziś mniej ponura niż kilka lat temu i nawet będąca symbolem „zabijania miasta” Biblioteka Narodowa (Vijećnica), w której podczas pożaru utracono 90% księgozbioru, w tym cenne manuskrypty, otwarta ma zostać w przyszłym roku. Wciąż jednak nie sposób zapomnieć o traumach wojennych, którymi naznaczone są biografie mieszkańców. Poznany na Festiwalu reżyser opowiadał mi, że podczas jednego z pitchingów w Sarajewie warunkiem koniecznym, by pozyskać finansowanie filmu, było zahaczenie o tematykę wojenną. Odbywa się to kosztem pominięcia innych bałkańskich problemów, a tych jest sporo.

Wasi i nasi

Pomijając problemy socjoekonomiczne, obecność zorganizowanej przestępczości i słabość instytucji państwowych, kraj jest mocno infiltrowany przez islam, umacniający się tu po wojnie, w której mahometanie byli zabijani tylko ze względu na swoje wyznanie („Trzeba zniszczyć muzułmańskie gniazdo” – wieszczył z tutejszych wzgórz szalony rosyjski poeta Eduard Limonow). Symbolem tego jest wielka Ambasada Turcji, siedziba lokalnej Al Jazeery czy okazałe Centrum Kultury Iranu, sponsorujące ubogich mieszkańców Sarajewa w zamian za przestrzeganie szariatu. Jednocześnie tuż obok meczetów tętnią życiem knajpy, w których skąpo ubrana klientela popija piwo i rakiję, flirtuje. Mieszkańcy, nie tylko Bośni, ale i całej byłej Jugosławii, dalej jednak emigrują. Dla wielu młodych problemem stanowi absolutna dominacja kultury patriarchalnej.

Skutkuje ona często – w przypadku kobiet – niemożliwością odnalezienia się poza ciasną rolą żony, którą przypisują im lokalne społeczności czy – w przypadku osób niehetoronormatywnych – niesamowitą wręcz opresją. I jest to cecha właściwa nie tylko kulturze islamskiej, ale i prawosławiu, katolicyzmowi i judaizmowi. Znane są krwawe obrazki z parad równości w Belgradzie i Zagrzebiu, w Sarajewie zasztyletowano na jednej z nich człowieka. Nawet na Festiwalu zadziwiająco mało pokazano filmów z nurtu LGBT. Widziałem zaledwie dwa: chorwackie „Family Meals” Dany Budisavljević i szwedzkie „She-male Snails” Estery Martina Bergsmarka. W strefie publicznej – na ulicy, w mediach, kinie – wciąż miejsce zarezerwowane jest głównie dla martyrologii oraz sankcjonowanych przez lokalne „mahale” wojennych love story. Tradycyjna otwartość i kosmopolityczność miasta ma swoje granice.

Dramatem Bośni pozostaje jednak przede wszystkim to, że nie wykształciła się tu – jak w innych byłych republikach jugosłowiańskich – wspólna tożsamość państwowa, ludność bardziej utożsamia się ze swoimi „entitetami”. Przy politykach podgrzewających nastroje narodowościowe (a komunizm wyuczył bierności wobec dowodzących) w każdej chwili może skończyć się to tragicznie.

Biblioteka Narodowa w Sarajewie (Vijećnica). Fot. Adam Kruk

11 lipca, w trakcie trwania festiwalu, w całej Federacji Muzułmańsko-Chorwackiej, stanowiącej jedną z dwóch części, na które podzielona jest Bośnia i Hercegowina, obchodzono 17. rocznicę masakry w Srebrenicy. Jak wiadomo, siły serbskie pod dowództwem Ratko Mladicia dokonały tam na bośniackich muzułmanach – nazywanych pogardliwie „Turkami”, na których brano symboliczny odwet nawet za przegraną bitwę na Kosowym Polu w 1389 roku – największe ludobójstwo od czasu II wojny światowej. Tego dnia obowiązywała minuta ciszy przed wieczornymi seansami, na ulicach Sarajewa odbywały się specjalne pokazy dokumentów, a na ekranach przy wejściu do Teatru Narodowego wyświetlano nazwiska ofiar. 

Inna sprawa, że w drugiej części BiH, autonomicznej Republice Serbskiej ze stolicą w Banja Luce, nie upamiętnia się Srebrenicy, ale serbskie ofiary oddziałów bośniackich, w których walczyli też najemni mudżahedini, we wsi Kravice (1993). Trudno zjednoczyć kraj, którego dwie części mają różnych bohaterów, różne cele, kilka opartych na kryterium etnicznym sił policyjnych, a konstytucja napisana jest po angielsku jako aneks do traktatu pokojowego. W pokazywanym na festiwalu dokumencie „Vaši i naši” Timura Makarevicia mówi się, że dopiero obecność w strukturach Unii Europejskiej dałaby Bośni potwierdzenie, że naprawdę jest jednym krajem. To jednak niemożliwe jest bez wcześniejszego pojednania – chociażby instytucjonalnego, gdyż, jak stwierdziła przewodnicząca Delegacji Parlamentu Europejskiego ds. Europy Południowo-Wschodniej Doris Pack, „Unia nie może przyjąć czteromilionowego państwa mającego 200 ministerstw i 14 parlamentów”.

Kwestia wyboru

O masakrze w Srebrenicy opowiadała pokazywana na festiwalu w rocznicę tragedii fabuła Ahmeda Imamovicia „Belvedere”. Tytuł pochodzi od nazwy obozu dla uchodźców, gdzie do dziś żyją nieliczni (głównie kobiety), którym udało się przeżyć pogrom – w tak prowizorycznych warunkach trudno nie rozpamiętywać krzywd. Zamordowanych dzieci się nie zapomina, szczególnie, jeśli do dziś nie zidentyfikowano ich zwłok w masowych mogiłach. W Belvedere, jak w całej Bośni, dorasta też nowe pokolenie, które chce żyć normalnie. Jego przedstawiciel, Adnan, zmęczony jest „dramatem sprzed 15 lat”, ojca nawet nie pamięta. Ku oburzeniu wspólnoty, wyjeżdża do Belgradu, „skąd nic dobrego przyjść nie może”, aby wziąć udział w serbskim „Big Brotherze”. Pogrążona w żałobie ciotka znajduje jednak sposób, by sprowadzić go z powrotem. I jednocześnie pomścić osobisty dramat.

Kierując się zasadą Isidory Sekulić, piszącej o Bośni, że „najbiedniejsza nasza kraina jest naszą najlepszą narratorką”, oglądałem sporo bośniackich filmów w nadziei lepszego zrozumienia bałkańskiej kwadratury koła. Wybierałem głównie dokumenty – bardzo zróżnicowane, jednak najczęściej ich poziom formalny pozostawiał wiele do życzenia. Wyjątkowy pod tym względem był „Dzień nad Driną” Ines Tanović, przypominający nieco naszą „Archeologię” Andrzeja Brzozowskiego – dowodzi on, że estetyzacja wcale nie musi zakłócać ciężaru tematyki. Z każdym kolejnym seansem czułem się jednak coraz bardziej przygnieciony brakiem nadziei na przezwyciężenie spirali wzajemnych krzywd i upokorzeń. Potrzeba, aby dać im świadectwo jest nadal bardzo silna, nie pozostawia już miejsca na opowieści o ciosach zadanych – nawet jeśli te trudno porównywać. Wiele czasu i w Polsce zajęło, zanim nauczyliśmy się opowiadać nie tylko o krzywdach własnych, ale niekiedy też Żydów, wysiedleńców, „kolonizowanych” przez nas Kresów. Swoistym uderzeniem się w pierś wyróżniała się „Ustanička ulica” („Ulica odkupienia”) Miroslava Terzicia. Serbski kryminał, nagrodzony za najlepszą rolę męską Uliksa Fehmiu, opowiadał o zbrodniarzach wojennych: zarówno wydających rozkazy, jak i spełniających je tych, którzy „nie skrzywdziliby nawet muchy”. Oraz o serbskim społeczeństwie, które radzić sobie musi z hańbą wojny, mającej przynieść chwałę.

Na tak dużej imprezie, jak SFF, program każdy układa sam i równie dobrze można było spędzić czas, oglądając premiery canneńskie („Miłość” Hanekego, „Holy Motors” Caraxa, „Raj: miłość” Seidla) czy berlińskie („Tylko wiatr” Fliegaufa czy „Marina Abramović – artystka obecna” Akersa). Filmy te objadą jednak jeszcze kolejne festiwale (również polskie), a Sarajevo Film Festival wyróżnia kino Europy Południowo-Wschodniej. W konkursie głównym, przeznaczonym dla produkcji szeroko pojętego regionu, znalazły się aż trzy filmy z obszaru byłej Jugosławii i tyle samo przedstawicieli imponującej obecnie kinematografii tureckiej – w tym nagrodzony Specjalną Nagrodą Jury, olśniewający „Tepenin Ardi” („Za wzgórzem”) Emina Alpera. Serce Sarajewa za najlepszy film zdobył czarny rumuński komediodramat „Wszyscy w naszej rodzinie” Radu Jude, który pod koniec sierpnia wejdzie także na ekrany polskich kin.

Pozalepiane dziury po kulach w Sarajewie. Fot. Adam Kruk

Nagrodzone filmy, oglądane z perspektywy Bośni, nabierały kolejnych znaczeń. Tak w historii zatargów tureckiej rodziny z nomadami, jak w portrecie rozwiedzionego rumuńskiego małżeństwa, trudno nie dostrzec metafory eskalacji konfliktów, których w pewnym momencie nie sposób już rozwiązać. Dlatego na Sarajewskim Festiwalu Filmowym równie ważne jak kino jest samo miasto. Wzmacnia odbiór i uwiarygadnia ekranowe historie, nie pozwalając się na nie uodpornić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.