Capitol kontra „Kapitał”

5 minut czytania

/ Film

Capitol kontra „Kapitał”

Adam Kruk

W „Ave, Cezar!” Coenowie opowiadają prawdziwą historię Hollywood, która wcale nie zawsze była zabawna. Bawią się jednak przy tym na całego

Jeszcze 1 minuta czytania

Film „Ave, Cezar!” otworzył tegoroczne Berlinale, a festiwalowa publiczność przyjęła go bardzo ciepło. Tymczasem w rodzimej Ameryce film zaliczył najsłabszy weekend otwarcia w karierze braci Coen, co dziwi chociażby ze względu na zgromadzoną obsadę, której nie powstydziliby się Robert Altman czy Wes Anderson. Wielkie nazwiska migają na ekranie co rusz, ale tylko po to, aby oświetlić głównego aktora gwiazdozbioru Cohenów – Josha Brolina, który od czasu „To nie jest kraj dla starych ludzi” stał się jedną z najmilej widzianych twarzy w świecie twórców „Fargo”. Grany przez niego kolejny „poważny człowiek” braci Coen nazywa się Eddie Mannix i pracuje dla fikcyjnego Capitol Studios jako „fixer” – naprawiacz wszelkich możliwych problemów, które przydarzyć się mogą podczas produkcji filmowej. Do zażegnywania kryzysów używa metody Szelestowskiego z „Barw ochronnych”: kogo trzeba postraszy, komu należy pochlebi, jeszcze innym zaapeluje do poczucia odpowiedzialności.

Ma co robić, bo akcja dzieje się na początku lat 50. – w apogeum złotej ery Hollywood i organizującego ją Star Systemu. Ten porządkował nie tylko reguły pracy na planie, ale i życie osobiste aktorów, które nie mogło podważać stworzonych na potrzeby publiczności wizerunków. Mannix pilnuje, aby nie było zakłóceń w produkcji snów, a zatem – by hipokryzja Hollywood kwitła w najlepsze. Musi mierzyć się z kaprysami reżyserów (jako jeden z nich świetny Ralph Fiennes), pozamałżeńskimi ciążami aktorek (wysłyszeć tu można echa afery Loretty Young) czy przeciekami do brukowej prasy, której przedstawicielkami są tu bliźniacze dziennikarskie hieny o twarzy Tildy Swinton. Jako że Hollywood sprzed pół wieku przypomina prawdziwy Babilon, bohater pracuje właściwie na okrągło. Co innego jednak zataić skandalik erotyczny, co innego odbić zakładnika – a takie zadanie przypada właśnie mu w udziale. Z planu najnowszej superprodukcji studia uprowadzony zostaje Baird Whitlock (George Clooney) – gwiazdor filmowy w typie Cary’ego Granta. Produkcja „Ave, Cezar!” stoi, pieniądze się marnują.

Wstrzymana produkcja nosi podtytuł „The Tale of the Christ”, dokładnie taki, jak „Ben Hur” Williama Wylera – najdroższy film wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. To nie bez znaczenia, gdyż właśnie brudy MGM pod dywan zamiatał prawdziwy Eddie Mannix, na którego biografii Coenowie oparli scenariusz swego filmu (podobno był prawdziwym brutalem zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym). Brolin obdarza go miękkim podbrzuszem, ale pozbawia wszelkiego „moralnego niepokoju”. Co dobre dla studia, dobre i w świecie jego wartości – to człowiek, który nie kwestionuje zasad, którymi rządzi się system – w tym wypadku „Star”, ale strach pomyśleć, co by było, gdyby pracował dla innego (choćby totalitarnego). Swoje obowiązki wykonuje nad wyraz sumiennie i skutecznie – zastanawia tylko, skąd to oddanie. Nie w imię pieniądza, bo propozycje lepiej płatnej pracy nie robią na nim wrażenia. Nie kieruje nim też na pewno protestancki etos – Mannix jest gorliwym katolikiem.

Wiara nie przeszkadza mu jak lew bronić hollywoodzkiej sodomy i gomory przed słuszną karą. Ze spowiedzi, do których obsesyjnie chadza, dowiadujemy się, że najmocniej na sumieniu ciąży mu okazjonalne puszczanie dymka w tajemnicy przed żoną. A przecież rzuca palenie! „Ave, Cezar!” jest więc po trosze satyrą na religię – nie tylko zresztą na katolicyzm. Jest tu scena, w której, na zaproszenie Mannixa, przedstawiciele czterech wyznań spotykają się i debatują nad powstającym filmem o życiu Jezusa. Choć diametralnie różnią się w kwestiach teologicznych, ostatecznie zgodnie akceptują scenariusz. Decyduje nie tekst, a obsada – wszyscy przecież kochają hollywoodzkie gwiazdy. Jedyną grupą nieakceptującą supremacji fabryki snów okazują się... komuniści.

 „Ave, Cesar!” „Ave, Cesar!”, reż. Joel i Ethan Coenowie.
USA 2016, w kinach od 19 lutego 2016
Grupa lewicowych intelektualistów (dziwnie podobnych do samych Coenów) opracowuje misterny plan, który ma skończyć z wyzyskiem pracowników przez dyktujących warunki właścicieli środków produkcji – czyli hollywoodzkich studiów filmowych, takich jak Capitol, któremu przeciwstawiają Marksowski „Kapitał”. Komuniści u Coenów to ludzie pokrzywdzeni przez Hollywood finansowo (w przewadze literaci), a przez los pokarani intelektem. Ten bowiem nie znaczy tu nic w porównaniu z miliondolarowym uśmiechem Whitlocka ani stosowanym przez Mannixa prawem pięści. To złoczyńcy o tyle groteskowi, że z góry skazani na przegraną. Wiemy bowiem, że tak czy inaczej, za chwilę rozprawi się z nimi maccartyzm.

Przy pomocy fantazji Coenowie opowiadają więc prawdziwą historię Hollywood, która wcale nie zawsze była zabawna. Bawią się jednak przy tym na całego, nawiązując do musicali Vincente Minnellego, melodramatów Douglasa Sirka czy filmów z Esther Williams. Najlepiej wypadają sceny imitujące świat „pereł z lamusa”: step Channinga Tatuma à la Gene Kelly, akrobatyka wodna Scarlett Johansson czy konna Aldena Ehrenreicha. W tych momentach kinofilia reżyserskiego duetu rozsadza wręcz ekran. Hołd Hollywood złożony, kolejny sen się przyśnił.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.