Potyczki Cat Power
fot. Caitlyn Ridenour / Flickr CC

Potyczki Cat Power

Adam Kruk

Jej kariera ma własne tempo. Nigdy nie stała się ikoną na miarę PJ Harvey czy Björk – piosenkarek swojego pokolenia. Zawsze funkcjonowała gdzieś obok

Jeszcze 2 minuty czytania

8 lipca jej rzymski koncert prawie zakończył się katastrofą. Chan Marshall (prawdziwe imię Cat Power) miała problemy ze znalezieniem dla siebie miejsca na scenie: czuła, że jest za daleko albo od zespołu, albo od publiczności. Nie była zadowolona z jakości dźwięku oraz komunikacji z technicznymi. W końcu po godzinie występu, kiedy zawaliła piosenkę „Nothin' But Time”, załamała ręce, kciuk spuściła w dół i przerwała ten – jak się wyraziła – „gówniany koncert”. Z widowni padały wyzwiska (What the fuck you think you're doing, bitch?), którym artystka nie pozostawała dłużna. A język ma cięty. Zeszła ze sceny, a jej osamotnieni muzycy grali na czas. Po prawie pół godziny, gdy część publiczności (w tym zniesmaczony Nanni Moretti) zdążyła już opuścić Auditorium Parco della Musica, Chan wróciła na scenę. Powiedziała, że nie ma mowy, by przepraszała za to, co się wydarzyło. Z papierosem w ustach urządziła scenę po swojemu, przestroiła instrumenty i dopiero wtedy – na tak zwanym pełnym wkurwie – dźwiękami „Metal Heart” rozpoczął się prawdziwy koncert. 


RUMBLIN' WOMAN

20 lipca artystka wystąpi na poznańskiej Malcie. Będzie to jej pierwszy koncertw Polsce, jeśli oczywiście dojdzie do skutku. Trwająca właśnie europejska trasa koncertowa, promująca jej ostatnią płytę  „Sun”, zaplanowana była już na grudzień zeszłego roku. Chan odwołała ją, pisząc na Twitterze, że ma problemy ze zdrowiem, pieniędzmi i samopoczuciem. Pojawiły się spekulacje, że znów w grę wchodzą alkohol, narkotyki lub depresja – wiadomo, że w różnych okresach życia miewała trudne relacje z każdym z tych trzech demonów. Największym demonem jest jednak – jak przyznaje – sama dla siebie.

Widać to jak na dłoni podczas jej popisów na żywo, które bardzo różnią się od zgrabnie wyreżyserowanych  występów telewizyjnych. Trudno je nawet nazwać koncertami, to raczej seanse przezwyciężania samej siebie. Najciekawsze podczas nich jest, obok brzmienia głosu Cat, obserwowanie tego, co dzieje się z jej twarzą, potwierdzającą, że gdy Cat jest na scenie, bebechy ma na wierzchu. Widz dostaje czystą autentyczność, co oznacza niekiedy niespodzianki. Chan nie serwuje wyłącznie setów z najnowszej płyty ani największych przebojów.  Łączy ze sobą utwory, odtwarza cudze lub własne piosenki w wersjach nie do poznania (w Rzymie zinterpretowała „The Greatest” i „Never Tear us Apart” z repertuaru INXS). Bywa, że mówi sama do siebie, kogoś z publiczności, albo pyta technicznych, ile czasu jeszcze zostało. Notorycznie przeprasza. Wpada w transy, przerywa utwory, narzeka na ich długość, poprawia włosy, pali papierochy. Jakby próbowała kompulsywnie walczyć z nieśmiałością. Dawniej pomagała w tym butelka whisky, która była stałym rekwizytem jej popisów. W najcięższym okresie bywała zbyt pijana, by śpiewać. Wybuchała płaczem.


SŁOŃCE TEŻ WSCHODZI

Na swój ostatni, zeszłoroczny album „Sun” kazała długo czekać. Płyta miała się ukazać już w 2008 roku. Zamiast niej wyszła jedynie epka „Dark End of the Street”. Kolejny, po „The Covers Record” (2000) i „Jukebox” (2008), zbiór przeróbek cudzych przebojów mógł przynieść tylko rozczarowanie. Na Gwiazdkę 2011 roku wypuściła nową wersję utworu z płyty „What Would the Community Think” (1996), „King Rides By”, która pobudzić miała apetyt. Wiadomo było, że artystka rozproszonych utworów miała mnóstwo, potrzebowała jedynie czasu, aby w końcu spiąć je w całość. Zysk ze sprzedaży singla „King Rides By”, który w końcu nie znalazł się na płycie (usłyszeć go można podczas tegorocznych koncertów) poszedł na cele charytatywne. To znamienne, bo płyta „Sun”, która pojawiła się w końcu w sprzedaży dopiero we wrześniu 2012, okazała się najbardziej zaangażowaną w dyskografii artystki.

Wystarczy posłuchać „Ruin” i „Human Being”, by przekonać się, że emocjonalne rozdrapy ustąpiły miejsca porachunkom z niesprawiedliwym światem. Co nie znaczy, że i tym razem w tekstach Cat nie pojawiają się odniesienia do jej życia. Teledysk do „King Rides By” zrealizował jeszcze ówczesny partner Chan, aktor Giovanni Ribisi („Między słowami”, „Niebo”), który krótko potem zerwał kilkuletni związek, by ożenić się z brytyjską modelką Agyness Deyn. Choć „Sun” stanowiła rodzaj terapii po rozstaniu, okazała się mniej depresyjna niż choćby „Moon Pix” (1998) czy „You are free” (2003). Na okładce albumu widnieje zdjęcie Chan sprzed dwudziestu lat, kiedy ścięła włosy po rozstaniu ze swoją pierwszą miłością. Przy okazji „Sun” powtórzyła ten gest. Ale na okładce pojawia się też tęcza.

Przede wszystkim „Sun” – w całości napisana, nagrana i wyprodukowana przez Cat – była dowodem na to, że po sukcesie „The Greatest” nie zamierzała ani powtarzać dawnych bluesowych patentów, ani ścigać się na przeboje z Adele. Bardziej odpowiadało jej towarzystwo Iggy'ego Popa, z którym nagrała piosenkę „Nothin' But Time” – może najważniejszą na „Sun” – napisaną dla nastoletniej córki Ribisiego. Tytuł odpowiada długości ponaddziesięciominutowego utworu o trudnym optymizmie i czytać go można poprzez ścieżkę twórczą artystki, której nigdzie się nie śpieszy. Nigdy nie stała się ikoną na miarę PJ Harvey czy Björk – piosenkarek swojego pokolenia – ale i nie trzymała sztamy z tymi młodszymi, pokroju Newsom, Winehouse czy Welch. Jej kariera ma własne tempo. 


POŁUDNIOWA DUSZA

Urodziła się w Atlancie 41 lat temu i do dziś uważa Południe za swój dom. Czuć to także w jej muzyce, gdzie odnaleźć można szczyptę country („Silver Stallion”), ale przede wszystkim inspiracje czarną klasyką z Arethą Franklin, Jamesem Brownem, San Ra czy jej ukochaną Niną Simone na czele. Z rodzicami (ojciec był muzykiem) łączyły ją trudne relacje, szybko wyprowadziła się z domu. Kiedy w 1992 roku przeniosła się do Nowego Jorku, free jazz był raczej sposobem spędzania czasu z przyjaciółmi, niż spełnieniem jakichkolwiek ambicji. W Ameryce wrzało wtedy od grunge'u, który także odcisnął mocne piętno na jej twórczości. Szczególnie zaś na pierwszych płytach: „Dear Sir” (1995) i „Myra Lee” (1996), pełnych ponurych pojękiwań, których nie powstydziłaby się Courtney Love (Chan jest jednak od wokalistki Hole niewątpliwie bardziej utalentowana). Album „Moon Pix” nagrała z muzykami z Dirty Three, przy „You Are Free” – pierwszym notowanym na liście Billboardu – wsparli ją dodatkowo Eddie Vedder z Pearl Jam i Dave Grohl z Foo Fighters. Otwierającą płytę piosenkę „I Don't Blame You” napisała, myśląc o Kurcie Cobainie.

Choć grała praktycznie przez całe lata 90., prawdziwą karierę zrobiła dopiero w latach zerowych. Kiedy w 2006 roku wydała wraz z Memphis Rhythm Band płytę „The Greatest”, zaczęto łączyć ją z renesansem folku, nazywanym niekiedy New Weird America. Tytuł stał się spełnioną obietnicą – ten bardzo „południowy” album do dziś stanowi jej opus magnum. Nigdy nie goniła za modami, ale właśnie wtedy moda dogoniła ją. Karl Lagerfeld, który stwierdził, że Chan jest jedyną kobietą dobrze wyglądającą z papierosem w ustach, zatrudnił ją do reklamy Chanel, a jej słynną grzywkę nosić zaczęła połowa nowojorskich hipsterek. Jednocześnie sukces „The Greatest” nałożył się na trudny okres w jej życiu prywatnym. Depresja, ostre picie, halucynacje. Trafiła na obserwację do kliniki psychiatrycznej i odwołała trasę promującą płytę.

Życie Cat ciekawie przeplata się z  kinem i nie chodzi tylko o jej związek z Ribisim. Trudno zliczyć tytuły filmów, w których wykorzystano jej utwory – największą popularnością cieszył się pod tym względem chyba „The Greatest”, wykorzystany m.in. u Ozona i Moodyssona. Na ścieżkę dźwiękową „I'm There” Todda Haynesa nagrała cover Boba Dylana. Zgodziła się też wystąpić w „Moich jagodowych nocach”, pierwszym amerykańskim filmie Wong Kar-Waia, choć zapewnia, że aktorstwa nienawidzi. Męczy się podczas realizacji każdego wideoklipu. Twierdzi, że nigdy nie wie, czy wciela się w postać, czy jest samą sobą. W „He War” była sprzątaczką (pracowała w tym zawodzie w swoich wczesnych nowojorskich latach), a w „Lived in Bars” prezentowała się jako birbantka zakotwiczona w amerykańskich spelunach. To nie Gaga czy Madonna przebierające w maskach. Cat oferuje niemal ekshibicjonistyczny rodzaj obnażenia swoich wewnętrznych potyczek, jej twórczość jest maksymalnie sprzężona z życiem prywatnym.

Mimo że słoneczny, hedonistyczny klimat amerykańskiego kurortu kontrastować może z posępnością jej utworów i raczej schyłkowym trybem życia, kilka lat temu przeprowadziła się do Miami. W końcu, chcąc przewalczyć niechęć do medium teledysku, sama zaczęła reżyserować. „Sun” promowały zrealizowane przez nią klipy do „Cherokee” i  „Manhattan”. Ostatnio przefarbowała włosy na blond. Czy to zaklęcie, które ma być symbolem ostatecznego triumfu słońca nad jej ciemną stroną? Możliwe, bo choć nie przestała przerywać koncertów, to nauczyła się wracać na scenę. I przestała przepraszać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.