Utopie i klisze

Utopie i klisze

Adam Kruk

Nawet te filmy Berlinale, które nie szczędziły okrutnych obrazów, szukały przebłysku światła. Mogło nim być spotkanie z drugim człowiekiem, albo – jak u Holland czy Kaurismäkiego – wiara w sprawczość osób zmarginalizowanych, słabszych

Jeszcze 3 minuty czytania

W Berlinie na styku sztuki i biznesu dobijane są targi, filmy walczą nie tylko w kategoriach konkursowych, ale i o uwagę mediów oraz rynków. Udział w najbardziej eksponowanej sekcji, konkursie głównym, sam w sobie jest już wyróżnieniem, na które zasłużyło w tym roku 18 filmów. Choć to nie igrzyska – szczególnie w czasach, gdy wiele dzieł powstaje w międzynarodowych koprodukcjach – Berlinale dba o to, by reprezentacja światowej kinematografii była jak najszersza. W tym roku zdecydowanie dominowały produkcje europejskie, ale pojawić się musiała Afryka, Ameryka Południowa i Azja – szczególnie zaś Chiny (dwa tytuły w konkursie), z którymi warto dbać o dobre relacje i dostęp do gigantycznego rynku. Ważne są też koncesje na rzecz Hollywood: w tym roku w konkursie znalazł się „The Dinner” Orena Movermana – film nieudany, próbujący powiedzieć zbyt wiele rzeczy naraz, ale z Richardem Gere'em. Gwiazdor przyjechał promować film i spotkać się z kanclerz Merkel, by porozmawiać o sytuacji w Tybecie. Na festiwalu, choć już poza konkursem, odbyły się światowe premiery marvelowskiego „Logana” czy „Trainspotting 2” Danny’ego Boyla. To jednak nie Hugh Jackman ani Ewan McGregor stali się twarzami Berlinale. 

Z 67. edycją imprezy kojarzyć się będzie bardziej Aki Kaurismäki; jego błaznowanie oraz jego spożywanie na festiwalu. Furorę w internecie robi wideo, na którym Fin odbiera nagrodę za reżyserię „Toivon tuolla puolen” („Po drugiej stronie nadziei”). Laureat nie wszedł na scenę, statuetka została mu przyniesiona przez tunezyjską producentkę Dorę Bouchoucha Fourati, po czym użył jej jako mikrofonu. Wielu, szczególnie ze względu na tematykę uchodźczą, typowało film Kaurismäkiego do Złotego Niedźwiedzia; najwyższy laur powędrował tymczasem do węgierskiej reżyserki Ildikó Enyedi, od dekady właściwie nieobecnej w festiwalowym obiegu. Zwycięskie „Testről és lélekről” („O ciele i duszy”) to historia przełamywania samotności dwojga lekko wycofanych bohaterów – wziętych zresztą trochę jakby z filmów Kaurismäkiego. Całość dzieje się w zakładzie przetwórstwa mięsnego, a sceny otwierające film mogą przypominać nieco słynną „Krew zwierząt” Georges’a Franju. Uprzemysłowienie rzezi zostaje zestawione z dziką zwierzyną – jeleniami czule obwąchującymi się w lesie. Pojawiają się one we śnie, który nawiedza równocześnie parę protagonistów.

Laureaci

ZŁOTY NIEDŹWIEDŹ:
„Testről és lélekről” („O ciele i duszy”), reż. Ildikó Enyedi
WIELKA NAGRODA JURY: „Félicité”, reż. Alain Gomis
SREBRNY NIEDŹWIEDŹ (NAGRODA IM. ALFREDA BAUERA): „Pokot”, reż. Agnieszka Holland
REŻYSERIA: Aki Kaurismaki – „Toivon tuolla puolen” („Po drugiej stronie nadziei”)

Przewodniczący jury, Paul Verhoeven – inaczej niż jego członkowie: Maggie Gyllenhaal czy Diego Luna, którzy nie tracili okazji, by wyrażać dezaprobatę dla polityki Donalda Trumpa – zapowiedział na początku, że będzie zwracać uwagę tylko na jakość i oglądać filmy bez politycznego uprzedzenia. I choć „Testről és lélekről” nie jest filmem politycznym, Złotego Niedźwiedzia, tak jak w przypadku nagrodzonego dwa lata temu „Taxi Teheran”, można odczytać jako wyraz wsparcia dla twórczyni, która ma pod górkę. Autorka „Mojego wieku XX”, uznawanego za jeden z najlepszych węgierskich tytułów wszech czasów, nie kręciła filmów od lat. Na konferencji prasowej mówiła o coraz trudniejszej sytuacji filmowców na coraz bardziej autorytarnych Węgrzech i dumie z tego, że udało się jej wrócić do klubu reżyserów. Stało się tak dzięki odważnym producentom – tym samym, którzy wyprodukowali „To tylko wiatr”, laureata Wielkiej Nagrody Jury sprzed pięciu lat.

Nie tylko Węgry, ale cała Europa Środkowo-Wschodnia ma ostatnimi czasy na festiwalu świetną passę. Laureat Złotego Niedźwiedzia sprzed czterech lat, Rumun Călin Peter Netzer pokazał tym razem piękny film o uzależnieniu od drugiej osoby – „Ana, mon amour”, który wyjechał z Berlina (tylko) z nagrodą za montaż Dany Bunescu. Także polskich twórców oglądać można było niemal w każdej sekcji. Od retrospektywy Future Imperfect z filmami science fiction Żuławskiego, Szulkina i Piestraka, przez Forum („Zwierzęta” Grega Zglińskiego) i Forum Expanded („Serce miłości” Łukasza Rondudy), po konkurs, w którym „Pokotowi” Agnieszki Holland przyznano nagrodę Alfreda Bauera za otwieranie nowych perspektyw. Zazwyczaj na Berlinale przynajmniej jedna statuetka „pozostaje w domu” – w tym roku nagrodę aktorską odebrał Austriak, Georg Friedrich za rolę w niemiecko-norweskim „Helle Nächte”. Choć film plasował się w nizinach konkursu, sam aktor obdarzony jest ogromną charyzmą, którą ujawnił ciekawiej w pokazywanym na Berlinale w zeszłym roku szwajcarskim „Aloys”. Niedźwiedź może być początkiem jego kariery poza krajami niemieckojęzycznymi. 


Natomiast nie spełni chyba takiej roli nagroda dla aktorki. Liczyłem na wyróżnienie Agnieszki Mandat z „Pokotu” albo Danieli Vegi z doskonałego chilijskiego
„Una mujer fantastica” Sebastiána Lelio (film Lelio ostatecznie doceniono za scenariusz oraz przyznano mu Teddy Award dla najlepszej fabuły o tematyce queerowej), ale aktorką festiwalu obwołano Koreankę Kim Min-hee za rolę w „Na plaży w nocy, sama” Hong Sang-soo, choć to raczej oryginalny styl reżysera zadecydował o niezwykłości dzieła. Muza i partnerka mistrza azjatyckiego kina alienacji znajduje się w centrum już drugiego jego filmu. Poprzedni, „Teraz dobrze, wtedy źle”, także korespondujący z pozafilmowym życiem pary, triumfował dwa lata temu na festiwalu w Locarno. Co ciekawe, w obsadzie jego najnowszego obrazu pojawia się też selekcjoner szwajcarskiego festiwalu, Mark Peranson. Niby w epizodzie, ale zdaje się, że Sang-soo zmaterializował na ekranie to, co poza nim obserwuje się od dawna.

 Mowa o rosnącej roli festiwali, które mają dziś nie tylko sposobność lansowania nowych mód w kinie, ale i – poprzez różnego rodzaju warsztaty, talent campusy, sesje pitchingowe – wpływania na kształt filmu już na etapie jego powstawania. Programerzy festiwalowi coraz częściej stają się niejako kuratorami powstających dzieł. Prócz niewątpliwych korzyści (artystycznych, promocyjnych, środowiskotwórczych), jakie taki system przynosi, pojawiają się też zagrożenia w postaci formatowania filmów pod gusta festiwalowych selekcjonerów, tworzenia arthousowych produktów, zamiast podążania za indywidualną wizją. Agnieszka Holland, spytana o nagrodzone w jej filmie nowe perspektywy, stwierdziła, że – jako patriotka europejskiego kina – chciała nim trochę potrząsnąć i nakręcić coś, co wymyka się nie tylko gatunkom hollywoodzkim, ale i zakrzepłym konwencjom arthousowym.

 

Festiwalowej konfekcji na Berlinale zawsze jest sporo. Także w konkursie – w tym roku choćby otwierające festiwal „Django” Etienne’a Comara o holokauście Cyganów czy „Félicité” Alaina Gomisa – historia ubogiej piosenkarki z Kinszasy, będąca jednocześnie portretem stolicy Konga. Ta francusko-senegalsko-libijsko-niemiecko-belgijska koprodukcja, która zdobyła Wielką Nagrodę Jury, choć niepozbawiona uroku, może służyć za przykład wszystkiego, co w kinie artystycznym mocno się już skonwencjonalizowało. Mamy tu więc zdjęcia z ręki, rwany montaż, jest też wykluczony (tutaj ekonomicznie) bohater, dużo muzyki (im bardziej niezależna, tym lepiej) i jeszcze więcej symboli, najlepiej zwierzęcych. W „Félicité” jest zebra, ale berliński niedźwiedź dostał liczniejsze towarzystwo: jelenie u Ildikó Enyedi, ptaszek w „Colo” Teresy Villaverde, owce u Grega Zglińskiego. W „Pokocie” są to już całe chmary, watahy, gromady.

Powtarzają się też sprawdzone i docenione style: Netzer kontynuuje swój rumuński mały realizm (nakładając nań jednak strukturę strumienia świadomości), Sang-soo ciągle dzieli się okruchami własnego życia, a modna niedawno nowa grecka fala znalazła naśladowców w innych krajach, co najwyraźniej widać było w argentyńskim „Adiós entusiasmo” Vladimira Durána. Obecne w obiegu festiwalowym mody i poetyki, choć szybko krzepną, pozwalają na dostrzeżenie indywidualności, które im nie ulegają. Na pewno jedną z nich jest Luca Guadagnino, autor „Jestem miłością” i „Nienasyconych”, pracujący obecnie ku przerażeniu Włochów (nie jest ceniony we własnym kraju) nad autorską wersją kultowej „Suspirii” Daria Argento. Do Berlina przyjechał z piątą pełnometrażową fabułą „Call Me by Your Name”, ukazującą profesorski dom na Nizinie Padańskiej lat 80. jednocześnie jako miejsce pierwszych wtajemniczeń, przechowalnię ideałów antycznych i raj utracony. Nikt inny nie robi dziś takich filmów. Guadagnino – jednocześnie retro i bardzo współczesny – tym razem zapatrzony jest w Jamesa Ivory’ego. Wiekowy mistrz, którego „Maurice” przypomniano w sekcji Berlinale Classics, pomagał mu zresztą przy scenariuszu.

W konkursie startują tylko światowe premiery, a „Call Me by Your Name” pokazano już w Sundance, na Berlinale wyświetlono je więc w sekcji Panorama. Od 25 lat jej kuratorem jest Wieland Speck, który dba o to, by ta odkrywała nowe talenty i zjawiska w światowej kinematografii, wspierała odmienności i społeczne zaangażowanie. Można to robić bardzo serio, jak otwierający sekcję „The Wound” – pełnometrażowy debiut Johna Trengove’a, opowiadający o ceremonii obrzezania ulwaluko, uprawianej od wieków przez południowoafrykański lud Xhosa. Rytuał ten ma stanowić symboliczne zakończenie chłopięctwa, dla reżysera staje się pretekstem do namysłu, czym jest męskość we współczesnym RPA. Można też, jak inny debiutant – znany w Hiszpanii głównie jako aktor Eduardo Casanova – przekraczaniem tabu bawić się na całego. W „Pieles” obserwujemy najbardziej drastyczne deformacje ludzkiego ciała i wykrzywienia umysłu, które pomalowane we wszystkie odcienie fioletu (w podobnej estetyce reżyser utrzymywał wcześniejsze krótkie metraże, takie jak „Eat my shit”) stają się znośne, oswojone, w końcu przez widza polubione. 


Próbując zdefiniować tegoroczny program, dyrektor festiwalu Dieter Kosslick napisał, że we współczesnym zdemistyfikowanym świecie kino powinno dawać nadzieję, której nie dostarcza już komunizm, kapitalizm ani dysfunkcyjna globalizacja. Powinno tworzyć utopie. I chyba faktycznie tak się stało, bo nawet filmy, które nie szczędziły okrutnych obrazów – kongijskiej nędzy, rzezi zwierząt, społecznej opresji, samotności – wszystkie szukały jakiegoś przebłysku światła. Mogło nim być – jak w „Félicité” czy „O ciele i duszy” – spotkanie z drugim człowiekiem, albo – jak u Holland czy Kaurismäkiego – wiara w sprawczość osób zmarginalizowanych, słabszych.

Dla rzeszy ludzi małą utopią jest sam Berlin, licznie przyjmujący nowych mieszkańców – wszystkich poszukiwaczy lepszego świata. Lepszy chce być też sam festiwal. Niedawno ze względów ekologicznych przestał drukować katalogi, w tym roku po raz pierwszy, by nalać kawy w biurze prasowym, trzeba było mieć ze sobą własne naczynie. Termos z Berlinale zabrałem do Polski. Może posłuży jeszcze trochę, ocali – jeśli nie ludzi i zwierzęta – przynajmniej parę drzew.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.