Prawo do tradycji

7 minut czytania

/ Film

Prawo do tradycji

Adam Kruk

„A potem tańczyliśmy” opowiada tak naprawdę nie tylko o pierwszej miłości (a robi to przepięknie), ale przede wszystkim o prawie do historii, kultury, tradycji, którego nie można nikomu odmawiać

Jeszcze 2 minuty czytania

Kto pamięta piosenkę „Danced” brytyjskiej postpunkowej grupy Toyah? To właśnie z nagranego na żywo pod koniec 1980 roku singla zaczerpnięto tytuł filmu „A potem tańczyliśmy”, który wszedł w piątek na ekrany polskich kin. Podczas wykonywania utworu liderka zespołu, Toyah Willcox, przybierała wymyślne pozy, wzbijając się na wyżyny maestrii ruchu scenicznego – ważny jest jednak i tekst: „I love you strange man/ You had come from so far away/ Talking/ We were talking, well we tried/ Then we danced/ Laughing/ We were laughing/ But then we touched…”. Ta prosta zwrotka streszcza w zasadzie fabułę filmu Levana Akina, będącego gejowskim romansem osadzonym w środowisku tancerzy. Mając w głowie stereotypy związane z tą profesją, można pomyśleć: banał. Tyle że oglądamy nie liberalny światek nowojorskiej bohemy, a tancerzy z Gruzji, uznawanej za jeden z najbardziej homofobicznych krajów na świecie. Tu takiej miłości będzie dużo trudniej.

Jesteśmy wśród adeptów ludowego tańca, próbujących dostać się do zespołu Gruzińskiego Teatru Narodowego – a więc repozytorium długowiecznych tradycji. Już w pierwszej scenie instruktor szkoli głównego bohatera słowami: „Musisz być twardy jak skała”. A Merab to żaden brodacz z gór, lecz wrażliwy młodzieniec z burzą rudych włosów – nieco przegięty, ale świetnie maskujący swą delikatniejszą stronę, bo życie w Tbilisi nauczyło go sztuki mimikry. Nawet bowiem w stolicy (a co dopiero na prowincji) coming out może być śmiertelnie niebezpieczny – dziewczyny w szatni plotkują tu o tym, co stało się z tancerzem nakrytym na seksie z mężczyzną (w dodatku Ormianinem), w męskiej królują zaś niewybredne przechwałki o doświadczeniach z prostytutkami z Ukrainy.

Merab wchodzi w takie sytuacje z łatwością. Jest stąd, więc wie, jak przetrwać. Ma alibi w postaci przyjaciółki Marii, która wyraźnie liczy na to, że relacja z kolegą przerodzi się w coś poważniejszego. Ma też na głowie milion innych spraw. Choćby pracę w restauracji, gdzie, by zarobić parę groszy, podaje chinkali i chaczapuri. Czy dom z rozkrzyczaną matką, babką i ojcem – niegdyś tancerzem, obecnie kramarzem pragnącym dla synów stabilniejszego zawodu. Niekiedy pojawia się w nim też ostro imprezujący brat, któremu ze względu na bardziej „męską” konstrukcję wolno więcej. I tak by to wszystko pewnie dalej hulało, gdyby w kompanii tanecznej Meraba nie pojawił się nowy, przybyły z Batumi, chłopak.

Irakli (Bachi Valishvili) jest przystojny, utalentowany i w ogóle fajny. Też trochę outsider – na wstępie trener każe mu wyciągnąć kolczyk z ucha. Początkowo nieco rywalizują, ale w końcu zaczynają się rozmowy, śmiechy, ukradkowe spojrzenia. But then we touched… i Merab się zakochuje. Świetnie gra to debiutant Levan Gelbakhian, który sam uczęszczał do szkoły baletowej. Za rolę tę został zaliczony do Shooting Stars na Berlinale (obok Bartosza Bieleni dostrzeżonego po „Bożym Ciele”) i zdobył nominację do Europejskich Nagród Filmowych. Lista laurów dla filmu, nagrodzonego piętnastominutową owacją podczas premiery w Cannes, jest zresztą przepastna – w pełni zasłużonych, bo ogląda się go fantastycznie. W dużej mierze właśnie dzięki Gelbakhianowi, ale też zmysłowi reżysera, który napełnił „A potem tańczyliśmy” młodzieńczą energią godną najlepszych filmów tanecznych w stylu „Flashdance” czy „Dirty Dancing”. Seks wiruje w powietrzu, a my, choć przeczuwamy, że to po prostu nie może się udać, kibicujemy uczuciu bohaterów z całych sił.

Trudno się w tym filmie nie zakochać – także ze względu na zmyślnie wygrany tu kontrast między entuzjazmem młodzieży, urodą ludowego tańca i bogactwem tradycji kraju a zgrzebnością postsowieckiej rzeczywistości, która to piękno zabija. To napięcie czuć, kiedy po próbach Merab naprędce przebiera się w autobusie do pracy; kiedy rankiem, po nocnych szaleństwach, wyrastają przed nim na niebie monstrualne blokowiska, a z ich okien wyglądają wścibskie sąsiadki. Wciąż panuje tu fetysz Zachodu: w cenie są papierosy przywożone z Londynu i puszczana na imprezach muzyka Abby czy Robin – to zresztą wybór nieprzypadkowy, w końcu reżyser jest Szwedem (ale o gruzińskich korzeniach).


Po raz pierwszy widziałem „A potem tańczyliśmy” właśnie w szwedzkiej ambasadzie w Pradze, gdzie pokaz uświetnił wręczenie nagród dla czeskich działaczy równościowych. Szwedzi są bowiem z filmu bardzo dumni – odbiór w Gruzji był zdecydowanie bardziej skomplikowany. Wynikające już z pochodzenia reżysera napięcie na linii wschód–zachód jest w filmie nieustannie odczuwalne, określając pewne rozdarcie kraju: Gruzja chce do Europy, ale też lubi podkreślać swą „A potem tańczyliśmy”„A potem tańczyliśmy”, reż. Levan Akin. Szwecja, Gruzja, Francja 2019, w kinach od 25 września 2020 odrębność. Daleko jej do Czeczenii, ale też żadna z literek LGBTQ z własnej woli zapewne nie wybrałaby tego kraju do życia. Bo zdarzały się tam mordy na aktywistach czy osobach transseksualnych – problemy te opisywał wcześniej świetny krótkometrażowy „Więzień społeczeństwa”, ze względu na bezpieczeństwo osób w nim występujących do tej pory niepokazywany w kraju. Levan Gelbakhian mówił, że przyjmując rolę Meraba, czuł, że ryzykuje życiem.

I faktycznie premiera „A potem tańczyliśmy” wywołała nad Morzem Czarnym burzę, którą można by porównać do histerii wokół „Księdza” Antonii Bird w Polsce w 1995 roku: protesty przed kinami, zamieszki, egzorcyzmy… Lokalny ruch narodowy oskarżył film o „podkopywanie gruzińskich i chrześcijańskich tradycji oraz propagowanie grzechu sodomii”. Tak jakby tylko hetero mieli prawo tańczyć w barwach narodowych. Jak widać, każdy kraj ma swoich foliarzy, wszyscy oni jednak mają podobną obsesję obrony zagrożonych jakoby tradycji.

Sprzeciw wobec prób ich uzurpacji wybrzmiewa w „A potem tańczyliśmy” szczególnie mocno w ostatnich scenach. Jasne staje się wtedy, że film opowiada tak naprawdę nie tylko o pierwszej miłości (a robi to przepięknie), ale przede wszystkim o prawie do historii, kultury, tradycji, którego nie można nikomu odmawiać. Bo ta sama kultura – od zawsze tworzona przez wszystkie kolory tęczy – płynie w krwiobiegu i trenera, i Meraba. Albo Bosaka i Margot. Dlatego bardzo podoba mi się tegoroczny plakat wrocławskiego Marszu Równości: dla Polski. I dla Gruzji. I dla nas wszystkich.