ADAM KRUK: Wyprodukowany przez Pana film „Daas” właśnie trafia do kin. Na jaką liczy Pan frekwencję?
LAMBROS ZIOTAS: Film wyświetlany jest w dobrych kinach studyjnych, w dużych miastach, na dwudziestu siedmiu kopiach – to sporo, jak na kino artystyczne w Polsce. Dzięki temu możemy mieć nadzieję, że film dotrze do publiczności akademickiej i około-akademickiej. „Daas” już ma swoich zwolenników – ludzie czekali na niego, dzwonili z różnych miejsc w Polsce, dopytując o premierę. Film jest też znany w środowiskach związanych z szeroko pojętą kulturą żydowską, ma być pokazywany na przeglądach w Nowym Jorku, Bostonie, Jerozolimie. Wcześniej jednak czekamy na odpowiedź kilku festiwali, na które aplikowaliśmy. Czynimy też starania, by został zakupiony do regularnej dystrybucji w kilku krajach.
Skłamałbym mówiąc, że nie zależy mi na frekwencji, przecież film robi się po to, żeby ludzie go oglądali, ale wiem też, jakie są realia. Dystrybucja polskiego filmu to złożona kwestia, w szczególności filmu debiutanta, a jeszcze bardziej – filmu artystycznego. Z punktu widzenia producenta to sprawa wciąż nieuporządkowana, choć Polski Instytut Sztuki Filmowej podejmuje pewne próby, by to zmienić, zobowiązując producentów do przekazania z budżetu filmu określonej kwoty na jego promocję i dystrybucję.
Lambros Ziotas
Ur. 1956 w Szczecinie. Producent filmów fabularnych („Fundacja” Filipa Bajona, „Afonia i pszczoły” Jana Jakuba Kolskiego, „Daas” Adriana Panka), teatrów telewizji i programów telewizyjnych. Sporadycznie także aktor i reżyser – zrealizował m.in. „Zabawy przyjemne i pożyteczne Tadeusza Różewicza, Eugeniusza Geta Stankiewicza i...” oraz projekt antropologiczno-filmowy „Mandejczycy (ostatni gnostycy w Iranie)”. Mieszka we Wrocławiu.
Po przełomie systemowym w Polsce film został wystawiony poza nawias polityki kulturalnej państwa, uznano go za przedsięwzięcie czysto komercyjne i pozostawiono samemu sobie. To się zmieniło, kiedy powołano PISF, dotujący rodzimą produkcję, dystrybucja jednak wciąż kuleje. W niektórych krajach pomaga telewizja publiczna – niezależnie od tego, czy jest współproducentem filmu czy nie, upowszechnia w swojej ramówce i reklamuje filmy, w których produkcję zaangażowano publiczne pieniądze. U nas telewizja publiczna wiele lat temu wycofała się z finansowania i promowania polskiej kinematografii, a wielosalowe kina należą do producentów zachodnich. Istnieją w Europie dobre rozwiązania tych problemów – rozmawialiśmy o tym podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu – da się wprowadzić je decyzją polityczną i państwo, które chce prowadzić świadomą politykę kulturalną, nie powinno się od takich decyzji uchylać. Tym bardziej, że – to jest jasne – każda złotówka zainwestowana w kulturę zwraca się dwukrotnie.
W ostatnich latach bardziej niż do polityki kulturalnej przykładano u nas wagę do polityki historycznej. „Daas” też skorzystało ze specjalnej puli na filmy historyczne przekazanej do PISF-u przez ministra Zdrojewskiego.
Scenariusz filmu dotyczył historii ruchu frankistów. PISF pokrył decydującą część budżetu, jednak pozostałe pieniądze trzeba było znaleźć samemu.
Ogromna większość polskich filmów historycznych ostatnich lat opowiada o XX wieku, tak jakby historia Polski zaczęła się dopiero wtedy. „Daas” cofa się do wieku XVII, pokazując Polskę rozbiorową – mitologizowaną, ale właściwie zupełnie nieznaną.
Kryteria w PISF-ie dają możliwość zrealizowania nawet filmu o Mieszku I. Może byłby bardzo interesujący? Ale wymagałby ogromnej pracy badawczej. My przygotowaliśmy projekt bardzo rzetelnie, aby przekonać ekspertów do tego, że po pierwsze: temat jest interesujący, po drugie: warto wesprzeć projekt debiutanta, po trzecie: jesteśmy w stanie za stosunkowo niewielkie pieniądze ten film zrealizować. Przede wszystkim od początku bazowaliśmy nie tylko na scenariuszu, ale i na pobocznych tekstach naukowych – załączyliśmy nieobligatoryjny w PISF-ie załącznik zerowy, bardzo ważny dla przygotowania naszego projektu i moim zdaniem to dzięki niemu eksperci dali najwyższą ocenę i zielone światło do realizacji. Zawierał cały research, w tym w większości gotowe już projekty scenograficzne, niewiele różniące się od tych, które zrealizowaliśmy. Zamek Jakuba Franka, który pokazujemy w filmie, jest na przykład łudząco podobny do tego, w którym mieszkał on pod Wiedniem. W przypadku kostiumów zgodności historycznej poszukiwaliśmy na całym świecie. Pokutuje stereotypowy pogląd, że Żydzi ubierali się na czarno, podczas gdy w tym okresie, i tę wiedzę zdobyliśmy właśnie podczas poszukiwań, ubierali się jak zubożała szlachta, z drobnym elementem odróżniającym w postaci określonego pasa czy czapy. Kostium Franka, nieco tylko zmieniony dla potrzeb filmu, odnaleźliśmy na przykład w Salonikach, gdzie studiował on w szkole teologicznej. Wysoki urzędnik zabronił mu wychodzenia na ulicę, bo jego strój był tak bogaty, że konkurował z urzędnikami tureckimi, budząc zazdrość.
Według mnie to wielki sukces, że film na takim poziomie – z takimi dekoracjami i kostiumami, rewelacyjnie sfilmowany i z wybitnymi aktorami, także w epizodach – w ogóle powstał. Bez półtorarocznej pracy przygotowawczej wyprodukowanie „Daas” przy takim budżecie byłoby niemożliwe.
„Daas”, reż. Adrian Panek. Zdj. z planu
No właśnie, dysponował Pan, jak na film kostiumowy, niewielkim budżetem. Jak przekonał Pan ekipę do tego, że warto zaangażować się poniżej zwyczajowych stawek?
Produkcja filmu działa trochę jak fabryka – trzeba liczyć każdą złotówkę. Prócz efektu artystycznego, który może wyłonić się lub nie, jest podstawa materialna – od urządzeń, które umożliwiają nakręcenie filmu, po kostiumy, scenografię, gaże aktorskie, itd. Na początku uwierzyłem w „Daas” ja, oprócz reżysera rzecz jasna, potem zapalili się do projektu pozostali ważni współpracownicy: kierownik produkcji, scenograf, rekwizytor, kostiumograf, charakteryzator. Montażysta filmu zapoznał się ze scenariuszem na długo przed zdjęciami… No i operator – Arkadiusz Tomiak. Z Andrzejem Chyrą też rozmawiałem na długo przed powstaniem filmu – żeby, jako wybitny aktor kreacyjny, mógł wcześniej poznać scenariusz. Pole przygotowań zostało więc maksymalnie poszerzone: pogląd każdego z twórców był uwzględniany i „szlifowany” w wyniku kolejnych spotkań, które doprowadziły do ostatecznego kształtu filmu. „Daas” jest owocem artystycznych przyjaźni. To zresztą nie jest nic nadzwyczajnego – na całym świecie tak jest, Cassavetes robił swoje filmy za marne grosze i pozostały one na kartach historii kina. Jeżeli przeznacza się odpowiednią ilość czasu i robi się film z odpowiednimi ludźmi, którzy mają świadomość, że realizują projekt artystyczny, to musi się udać. Wbrew pozorom, wielu ludzi z tak zwanej branży chce takie filmy robić. I oglądać.
Jak poznać, że film będzie „artystyczny”?
Film artystyczny, mówiąc wprost, nie czuje przymusu, żeby być komercyjny w skali kultury masowej, choć może takim się okazać. Jest wypowiedzią skrojoną nie pod oczekiwania milionowego widza, tylko osobistą i pogłębioną – albo w sensie formalnym, albo intelektualnym. Jeszcze lepiej, jeśli te dwie rzeczy są ze sobą powiązane. Wygodnie jest mi dziś mówić, że „Daas” jest filmem artystycznym – takim się okazał, ale na początku chodziło o chęć zmierzenia się z wymagającą materią i pokazanie sobie, oraz potencjalnej widowni, że można takie kino w Polsce tworzyć.
Nad jakimi projektami obecnie Pan pracuje?
Mam prawa do „Córki czarownic” Doroty Terakowskiej. Scenariusz jest już napisany, teraz pracuję nad merytoryczną stroną projektu. To będzie, przygotowywana wraz z Platige Imane, polska bajka fantasy.
Jaki Pan, jako producent, ma wpływ na ostateczny kształt filmu?
W przypadku „Daas”, scenariusz przyniósł mi Filip Bajon, mówiąc, że jego autor – Adrian Panek – nie może znaleźć producenta. Nie mógł, bo projekt był trudny, niespotykany, wymagał pracy i czasu. Zgodziłem się go realizować, stawiając dwa warunki. Pierwszy: projekt nie zostanie zrealizowany w pośpiechu; drugi: będę go robił z ludźmi, których cenię, którzy będą mieli możliwość wprowadzania swoich, względnie autonomicznych, artystycznych koncepcji do tego filmu. Na początku długo pracuję ze scenarzystą i reżyserem, aż do momentu, w którym wspólnie dojdziemy do określonego porozumienia. Oczywiście zawsze ostatecznie decyduje reżyser, który bierze artystyczną odpowiedzialność za film, ale musi mieć czas i ochotę na wysłuchanie cudzych poglądów. Producent jest osobą, a przynajmniej powinien nią być, która nie chce zepsuć filmu, ma na niego swój pogląd i musi mieć możliwość jego wyrażenia. Film to praca zespołowa i bez dobrego porozumienia między wszystkimi jego twórcami nie powstanie zadowalający efekt.
„Daas”, reż. Adrian Panek. Zdj. z planu
Grzegorz Królikiewicz podczas zajęć w łódzkiej filmówce grupuje studentów w zespoły, by nauczyć ich współpracy. Narcyzm to jednak wciąż problem polskiej kinematografii – jak oduczyć go reżyserów?
To jest problem wręcz podstawowy – twórcy się nie spotykają, nie omawiają wspólnie swoich projektów, nie konsultują. Nawet tacy geniusze jak Ingmar Bergman pytali innych o opinię. Dlaczego Roman Polański pracuje dwa lata nad scenariuszem? Bo pyta. Potem oczywiście panuje nad całą sytuacją, ale najpierw pyta. Wszyscy najwięksi pytali. Wydaje mi się, że problem wynika z systemu edukacji nienastawionego na dialog, systemu, który spetryfikował model wszystkowiedzącego, egoistycznego twórcy. Nie chodzi o to, żeby słuchać wszystkich jak na targu, ale o to, żeby film był pracą wspólną. To ważne nie tylko dla tego zawodu, ale stanowi, jak mi się wydaje, podstawową sztukę życia.