ADAM KRUK: Na 2014 rok zapowiedziałeś obchody trzydziestolecia „Anteny Krzyku”, ale w 1984 roku pismo jeszcze nie istniało. Jak zaczęła się ta historia?
AREK MARCZYŃSKI: Pierwsza publikacja, którą stworzyłem w 1984 roku, nazywała się „Specjalnie” i było to wydawnictwo ulotne – zaledwie czterostronicowa gazetka, powielana w bardzo niewielkim nakładzie. Potem wydawałem „Bez Alternatywy?” – normalny już fanzin z prawdziwego zdarzenia, który z czasem zmienił się w „Antenę Krzyku”. Jestem kiepski w chronologii, ale pierwszy numer wyszedł jakoś w 1986 roku. W międzyczasie pojawiły się też pierwsze wydawnictwa kasetowe i tak już to poleciało. „Antena” była fanzinem zdecydowanie bogatszym niż poprzednie wydawnictwa z racji tego, że przez dwa lata poprzedzające jej debiut, udało mi się nawiązać kontakty z wieloma zespołami i wytwórniami z Anglii, Holandii, Niemiec i stamtąd spływały do mnie materiały.
Inspirowałeś się angielskimi fanzinami w rodzaju „Sniffin’ Glue”?
Pierwszy numer „Bez Alternatywy?”
poprzedniczki „Anteny Krzyku”, 1984, źródło:
www.facebook.com /antenakrzykuantologiaAngielskie fanziny wydawały mi się raczej hermetyczne, większy wpływ miały na mnie ziny amerykańskie, takie jak „Maximum Rocknroll” czy „Flipside”. Zainteresowania Amerykanów były zdecydowanie szersze, starali się ogarniać muzykę z całego świata, podczas gdy Anglicy zajmowali się przede wszystkim sobą. Poza tym zaprzyjaźniłem się z Dolfem Hermannstadterem, prowadzącym niemieckiego fanzina „Trust”, który zresztą wychodzi do dziś i niedawno również obchodził trzydziestą rocznicę istnienia. Wraz z nim i nieżyjącym już Johanem Van Leeuwenem z Holandii, tworzącym pismo „Nieuwe Koekrand” (które wciąż uważam za najlepszego europejskiego fanzina, jaki kiedykolwiek istniał), wspieraliśmy się wzajemnie w tworzeniu naszych wydawnictw.
Pomagaliście sobie też w gronie polskich fanzinów, takich jak warszawski „QQryQ” czy poznański „A-Tak”?
„A-Tak” powstało trochę później w stosunku do tego, kiedy ja zaczynałem swoja działalność. Z Pietią [Piotr Wierzbicki] z „QQryQ” poznaliśmy się przy okazji któregoś festiwalu Róbrege. Miałem wtedy ze sobą egzemplarz „Bez Alternatywy”. Później, kiedy powstała już „Antena Krzyku”, a „QQryQ” stało się bardziej popularne, kolegowaliśmy się z Pietią, Staśkiem [Darek Stewula], Zbyszkiem [Zbigniew Matera]. Choć mieliśmy trochę inne spektrum zainteresowań, bo oni byli bardziej roots-punkowi, a mnie – poza muzyką – interesowały też trochę inne rzeczy: sztuki wizualne, teatr, film. Może też u nas pojawiało się trochę więcej polityki.
Czym jeszcze różnił się trzeci obieg we Wrocławiu od warszawskiego czy gdańskiego?
Nie dzieliłbym tak trzeciego obiegu. To mimo wszystko było jedno, bez względu na to, czy mowa o Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, Ruchu Wolność i Pokój czy o tych naszych bardziej muzycznych działaniach, skupionych wokół sceny punkowej. Zawsze się spotykaliśmy, czuliśmy się związani. Funkcjonowały oczywiście różne sceny lokalne, ale ja na przykład, choć dorastałem we Wrocławiu i tam wydawałem „Antenę Krzyku”, nie czułem się specjalnie związany ze sceną wrocławską.
Nic nie łączyło cię z wrocławskim punkiem w rodzaju Sedesu czy Zwłok?
Lubiłem „Młodego” i „Kucharza” z Sedesu, ale nie miałem z nimi wielkiej styczności. Nas interesowało bardziej budowanie ruchu alternatywnego, który zaczynał się od warsztatów naprawy rowerów, a kończył na wydawaniu płyt, niż bunt dla buntu i picie taniego wina, jak miało to miejsce w przypadku Sedesu. Inspirowało nas społeczeństwo alternatywne, które gdzieś tam sobie funkcjonowało w San Francisco czy na skłotach Amsterdamu i bardziej z tym się identyfikowaliśmy niż z siermiężną polską sceną punkową.
A zjawiska takie jak Klaus Mitffoch czy Miki Mausoleum?
Ekipa skupiona wokół grupy LUXUS to byli nasi koledzy. Spotykaliśmy się z nimi w Indeksie czy na imprezach, takich jak pierwszy festiwal Nowa Fala na Odrze, który robił Andrzej Rogowski. Klaus Mitffoch i Miki Mausoleum wywodzili się z Wyższej Szkoły Plastycznej we Wrocławiu i mieli trochę inny niż my punkt odniesienia. Ale z Mitffochem zdarzyło mi się jeździć na koncerty i oczywiście bywało tak, że „Suchy” [Marek Suchowski] z Miki Mausoleum wpadał do nas, kiedy siedzieliśmy u Stavrosa [Marcina Sarulakisa], mając ręce umazane klejem, bo akurat rozlepiał jakąś bibułę po słupach, albo farbą, bo akurat drukował coś w piwnicy.
Ty podobno na początku gazetki drukowałeś w kościele.
„Antena Krzyku”, nr 7, 1989 rok„Bez Alternatywy” i pierwszy numer „Anteny Krzyku” faktycznie drukowane były u Franciszkanów na Karłowicach. Oni nie patrzyli wtedy na poszczególne grupy młodzieżowe i subkultury jak na sekty, co ma miejsce dzisiaj. Starali się pomagać wszystkim, którzy coś robili. Nie ważne było, czy to był ruch oazowy czy nasze działania – one także wydawały im się jakoś interesujące. A że mieli dostęp do maszyn, to pomagali nam, jak mogli. Nikt tam nie pytał o mój stosunek do Kościoła. Za komuny zresztą nie zastanawialiśmy się nad tym, jaka jest polityka Kościoła, jaka KOR-u, a jaka Solidarności. Byliśmy tylko „my” i „oni”. Oczywiście niektórzy z moich kolegów z ruchu alternatywnego wchodzili głębiej w sytuacje solidarnościowe, inni – jak ja czy mój przyjaciel Stavros – trochę się od niego dystansowaliśmy, ale uznawaliśmy go za ruch w dobrym kierunku. Natomiast nie do końca chcieliśmy wikłać się w dużą politykę.
Na czym polegał wasz przekaz?
Staraliśmy się pokazać, jak funkcjonują społeczności alternatywne na Zachodzie i promować muzykę, bo to ona była podstawą, za nią szły wszystkie treści. Ciekawym zespołem, o którym w Polsce już w zasadzie zapomniano, był powstały pod koniec lat 80. we Wrocławiu Natchniony Traktor. Jako pierwszy wrocławski zespół – po Miki Mousoleum, którzy śpiewali wtedy „ZOMO na Legnickiej” – ryzykowali tekstami trafienie do więzienia. „Kto nami rządzi, kto trawi głodem, kto nas traktuje jak głupie bydlęta, kto nosi kwiaty na groby swych ofiar, kto nas zabija jak dzikie zwierzęta? To mała grupa ludzi, to komuniści” – śpiewał Natchniony Traktor i tego typu rzeczy staraliśmy się promować. Chcieliśmy też pokazywać oddolne inicjatywy, takie jak Galeria Entropia, która powstawała na początku w Firleju, a później przeniosła się na Rzeźniczą, gdzie funkcjonuje do dzisiaj.
ANTENA KRZYKU
Mający początki w 1984 roku, założony przez Arka Marczyńskiego wrocławski fanzin jest jednym z najważniejszych wydawnictw obiegu alternatywnego lat 80. i 90. W latach 90. Marczyński postawił na wydawanie muzyki. Nakładem Anteny Krzyku ukazało się wiele klasycznych polskich płyt alternatywnych lat 90. – m.in. „sea sea” Ewy Braun czy „Rock-a-bubu” Starych Singers. Do tej pory Antena Krzyku wydała blisko 100 albumów. W 2000 roku Marczyński powrócił do wydawania pisma – tym razem w bardziej profesjonalnej odsłonie jako „Antena Krzyku. Magazyn Kultury Kultowej”. Ostatni numer pisma ukazał się w 2004 roku. W 2014 roku wydawnictwo obchodzi swój jubileusz – planowana jest seria limitowanych winylowych singli oraz antologia wczesnych numerów fanzina „Antena Krzyku”.
Promowaliśmy też działania w rodzaju Festiwalu Teatru Otwartego w Jeleniej Górze czy Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Nie ograniczaliśmy się do samej tylko muzyki, to było dużo szersze.
Jakub Michalak pisał w „Nie będę wisiał ukrzyżowany”, że pod koniec lat 80. korespondowałeś z Nirvaną, Chumbawambą czy Soundgarden.
Nie tylko korespondowałem, spotykałem się z nimi na trasach. Znam się z Chumbawambą, to moi dobrzy koledzy i koleżanki, z Alice Nutter w latach 80. mieszkałem nawet w jednym pokoju. Z Jonathanem Ponemanem, właścicielem Sub Pop Records, kiedy był nie tak dawno temu we Wrocławiu, wspominaliśmy nasze spotkanie: to była pierwsza europejska trasa Nirvany i TADa w 1988 albo 1989 roku. Unikałem wtedy służby wojskowej (a właściwie udziału w zajęciach wojskowych na uczelni) i mieszkałem w Amsterdamie z ekipą z holenderskiego zespołu The Ex. Dzięki nim poznałem i chłopaków z Red Hot Chili Peppers, i Soundgarden, i Nirvanę. Perkusista Nirvany, Dave Grohl, grał wcześniej w zespole Scream, z którym byłem na paru koncertach w Holandii i w Niemczech. Scream nagrywał dla waszyngtońskiej wytworni Dischord Records, prowadzonej przez moich przyjaciół, którzy grali wcześniej w Minor Threat i Fugazi. To się wszystko zazębiało. Nikt wtedy nikogo nie traktował jak wielką gwiazdę, bo nikt z nich w latach 80. gwiazdą nie był. Wszyscy spali na tych samych skłotach i grali w tych samych klubach.
Czy doświadczenia na Zachodzie pomogły ci dostosować się do reguł nowego systemu po 1989 roku?
I tak, i nie. Po 1989 roku chciałem stworzyć normalne wydawnictwo płytowe funkcjonujące na takich zasadach, na jakich funkcjonowały setki wytwórni w Europie Zachodniej. Ale moi koledzy w dalszym ciągu żyli na garnuszku rodziców i łatwo było im negować to, że działalność wydawnicza jest działalnością komercyjną, czyli, że musi zarabiać pieniądze, żeby wydać następną płytę i móc się utrzymać. Tak więc, kiedy klimat zrobił się średni, zająłem się biznesem, który nie miał żadnego związku z muzyką – prowadziłem sieć sklepów z artykułami gospodarstwa domowego. Dopiero dwa czy trzy lata później, za namową Roba Wrighta z NoMeansNo, wróciłem do muzyki. Pierwszym wydawnictwem, które wtedy wypuściłem była właśnie kaseta NoMeansNo.
Przez całe lata 90. i 00. „Antena Krzyku” próbowała znaleźć swoje miejsce na polskiej scenie muzycznej. Nie było to łatwe?
To zależy od tego, jak widzi się rolę wydawnictwa muzycznego. Moim zdaniem rola ta nie polega wyłącznie na zarabianiu pieniędzy i „tworzeniu gwiazd”. Swoją funkcję jako wydawcy widzę przede wszystkim w dokumentowaniu tego, co się w muzyce dzieje. Powinienem być kimś, kto pokazuje, co w danym czasie jego zdaniem jest wartościowe. Wydaje mi się, że taką rolę stosunkowo łatwo było utrzymać. Trudniej było oczywiście powiązać ją ze sferą ekonomiczną – tak, aby płyty, które uznaje się za wartościowe, sprzedawały się w nakładach pozwalających na codzienne funkcjonowanie. Ale i to się nam w zasadzie udawało. Szczególnie, kiedy wydawaliśmy Ewę Braun, Starych Singers, Something Like Elvis czy inne gwiazdy polskiej alternatywy. Później, kiedy rynek się załamał, załamał się po całości. Dotknął wszystkich: majdżorsów i małe wydawnictwa, takie jak „Antena Krzyku”. W zasadzie dochodowymi pozostały tylko gwiazdki wypromowane przez talent shows.
Wcześniej padła prasa muzyczna od „Brumu” począwszy, na „Machinie” kończąc.
Starzy Singers, „Rock-á-bubu”,
Antena Krzyku 1999Dziwi mnie, że upadła „Machina”, bo takie popkulturowe pisma funkcjonują na całym świecie, spełniając funkcję tabloidu dla młodzieży. Kiedy zamykał się „Brum” i „Plastik”, spotkaliśmy się z Rafałem Księżykiem i postanowiliśmy powołać do życia „Antenę Krzyku”, która jako kwartalnik trafić miała do salonów prasowych. Tak też się stało. Do każdego numeru dodawana była płyta. Jeśli w latach 80., a więc w epoce fanzinowej, mieliśmy nakłady sięgające tysiąca egzemplarzy, to „Antena” jako oficjalne czasopismo dobiła maksymalnie do siedmiu tysięcy, a średnio wahała się między trzema a pięcioma tysiącami egzemplarzy. Kiedy nakłady spadły radykalnie, postanowiliśmy pismo zamknąć.
Jak widzisz przyszłość prasy muzycznej w Polsce?
Nie widzę. Prasę muzyczną zastąpił internet – to raz. Dwa – zapotrzebowanie ludzi na muzykę radykalnie spadło. Już ze dwa pokolenia traktują muzykę jako wypełniacz, a nie jako coś, co jest ważną, nieodłączną częścią życia. Dziś muzyka może sobie gdzieś tam lecieć w tle i człowiek niespecjalnie zwraca na nią uwagę, nie ekscytuje się, nie poszukuje kolejnej płyty jakiegoś tam wykonawcy. To umarło wraz z pismami muzycznymi i już nie wróci. W najgorszej sytuacji są muzycy, którzy będą musieli zarabiać wyłącznie na koncertach i jeśli nie uzbierają wystarczającej publiczności, nie będzie ich stać na to, by z muzyki żyć. Chyba, że – tak jak to zaczyna mieć miejsce w Polsce i w innych krajach Europy – muzycy wprzęgną się w system dotacyjny i będą pasożytować na grantach.
Czyli w pewnym sensie cofamy się do czasów sprzed wynalezienia gramofonu: koncerty i mecenat?
Trochę tak, aczkolwiek dostęp do muzyki jest większy. Same koncerty nie wystarczą, bo dzięki cyfryzacji nie musimy czekać na następny występ, zespoły muszą uwieczniać to, co robią. Tło w supermarketach, u fryzjera czy w domu zawsze będzie potrzebne, a co za tym idzie – niezbędny będzie ktoś, kto to tło będzie tworzyć. Nie będzie tak, że za 75 lat Mick Jagger wciąż nie będzie mógł osiągnąć satysfakcji. Pojawi się jakiś młody Jagger, który pewnie też nie będzie mógł satysfakcji osiągnąć, ale to nie będzie ten sam dziadek. Ktoś zajmie jego miejsce. Jest tylu artystów, zwłaszcza w obrębie muzyki elektronicznej, których można dziś poznać tylko w internecie, którzy nawet nie grają koncertów.
Czy portale muzyczne potrafią wypełnić lukę po prasie muzycznej?
Nie. Kiedyś wystarczyła jedna dobra recenzja, niekoniecznie nawet w prasie muzycznej, ale dajmy na to w „Gazecie Wyborczej”, by zdecydowanie podniosła się sprzedaż wydawnictwa. Dzisiaj tak prasa drukowana, jak portale internetowe mogą rozpisywać się do woli i nie ma to najmniejszego znaczenia. Za to występ w dowolnym talent show już tak. Nastąpiło przewartościowanie mediów. Słowo pisane o muzyce – na papierze czy w internecie – nie ma takiej wartości, jaką miało kiedyś. Podobnie zresztą stało się z radiem – kiedyś medium przepotężnym, dziś właściwie niszowym.
Dokumentując przez 30 lat to, co dzieje się w muzyce, które zjawiska uważasz za najważniejsze?
„Antena Krzyku”, nr 6/2000Gros tego, co wydawałem, to była muzyka gitarowa, bo to ona najmocniej mnie przyciągała. W pewnym momencie zainteresowałem się dubem, czyli muzyką z pogranicza elektroniki i reggae, kiedy to było nowe i inspirujące. Były momenty, kiedy bliska mi była muzyka improwizowana, pos-trock, pogranicza jazzu. Każda muzyka ma jakiś swój czas, ona nie znika, dlatego nie dzielę jej na okresy, w których taki albo inny styl był popularny. Ludzie wciąż słuchają Theloniousa Monka, tak jak za jakiś czas będą słuchać artysty nagrywającego współcześnie. Młodzi zbuntowani zachwycają się Johnnym Cashem i jego albumami z lat 60., tak jak pewnie za lat 40 ekscytować się będą płytami Tobiasza Bilińskiego, nagrywającego dzisiaj jako Coldair. Jest jakaś ciągłość: wypływająca na wierzch elektronika wyrasta wprost z Kraftwerku i Klausa Schultze, którzy popularni byli 30 lat temu. Tak samo jak parę lat temu swoje kolejne dziesięć minut miał prosty rock’n’roll. Wbrew pozorom grunge czy hip-hop też niczym nowym nie były. Nic nie znika, następuje tylko wieczne mielenie się zawartości muzycznych.
Powracają też niegdysiejsze technologie: renesans winyli jest faktem, do łask wracają kasety.
Kasety to margines, który może się sprzedawać w niewielkich nakładach. Natomiast, jeśli chodzi o winyle, to one funkcjonowały zawsze i funkcjonować będą, dlatego, że dla audiofila jest to najlepszy nośnik do przekazu muzyki. Revival winylu, z którym mamy do czynienia, wynika też z potrzeby fetyszu: kto chce mieć namacalny kontakt z muzyką, z obiektem, na którym została nagrana, zawsze wybierze winyl. Jest ładniejszy i przyjemniejszy w dotyku niż płyta CD. I przetrwa najdłużej – do dziś można słuchać winyli, które mają sto lat, a stuletniej płyty kompaktowej już nie odsłuchasz, bo się utleni. Zaczynając wydawać fanziny i rzeczy na kasetach, największym moim marzeniem było wydawanie płyt winylowych, które były wtedy nośnikiem najdroższym, najtrudniej osiągalnym. Dlatego też na trzydziesty jubileusz „Anteny Krzyku” zamierzamy wydać 12 siedmiocalówek dostępnych dla subskrybentów Klubu Singlowego w niewielkim nakładzie: tylko 200 egzemplarzy każdej płyty. Na winylach tych znajdzie się muzyka zespołów, z którymi współpracowałem, bądź takich, które inspirowały mnie do działania, choć niekoniecznie miałem okazję robienia z nimi koncertów czy wydawania ich płyt.
To rodzaj podróży sentymentalnej?
Soulside „Live at 9:30 Club”, Antena Krzyku Pressents:
Singles Subscription Club, Antena Krzyku 2014Tak, dwunastomiesięczna podróż sentymentalna przez 30 lat działalności „Anteny Krzyku”,w której muzyka, którą chciałem dokumentować, łączy się ze sferą prywatną. Wielu z muzyków, z którymi współpracowałem, stawało się moimi przyjaciółmi. Dlatego w Klubie Singlowym znajdą się choćby nagrania Mikrokolektywu, który nigdy nie wydał płyty w „Antenie Krzyku”, ale z którym zbliżyła nas wspólna podróż 11 września do Nowego Jorku. To właśnie pozytywne sytuacje z muzykami nakręcały mnie do działania i chciałbym im w ten sposób oddać hołd. Ukaże się też opracowana przez Wojtka Kozielskiego książka o fanzinowej „Antenie Krzyku”, która zbierze jej wszystkie numery, sporo wycinków z poprzedzających ją gazet i wywiadów z zaprzyjaźnionymi artystami. Będą też rzeczy nowe, bo wciąż spływają do mnie interesujące materiały. To nie jest koniec podróży.