ADAM KRUK: Masz już Srebrnego Niedźwiedzia. O czym jeszcze marzysz?
MAŁGORZATA SZUMOWSKA: Chyba tylko o tym, by robić kolejne filmy. Tyle lat dążyłam do tego, żeby zdobyć Niedźwiedzia, że łatwo byłoby mi teraz wpaść w dziurę samozadowolenia. Na szczęście od razu udało się tę dziurę zapełnić kolejnymi projektami filmowymi – i to naszymi – bo oczywiście pojawiają się też propozycje z zagranicy. Mam już dwa pomysły na scenariusze, jeden z nich realizować będziemy w Polsce.
Srebrnego Niedźwiedzia otrzymał także Radu Jude, autor rumuńskiego „Aferim!”. Czy sądzisz, że chodziło o wyróżnienie całego naszego regionu?
Nie wydaje mi się. Oboje opowiadamy o krajach przechodzących transformację, ale każdy z nich ma inne problemy i specyfikę. My w porównaniu z Rumunią mamy ogromny komfort: od 10 lat działa Polski Instytut Sztuki Filmowej, są pieniądze na filmy, ludzie na nie chodzą. Pod tym względem nie możemy narzekać. Rumuni są jednak o dziesięć kroków przed nami pod względem artystycznym. Znaleźli cudowną formułę, by przekuć frustrację brakiem pieniędzy w kino, w jego jakość.
Z „Body/Ciało” też bije – jeśli nie frustracja – to dość posępny obraz współczesnej Polski.
To nie jest „Dzień Dobry TVN”, nie mogę opowiadać o jakimś sztucznym świecie, złożonym wyłącznie z hipsterskich kawiarni i wieżowców ze szkła. Chciałam sportretować prawdziwą Warszawę, taką, w jakiej mieszkam, pełną kontrastów i sprzeczności. Janusz Gajos gra mężczyznę zanurzonego jeszcze w patriarchalnej mentalności komunistycznej. Przed wydarzeniami, o których opowiadamy w filmie, pewnie obsługiwał córkę tylko w ten sposób, że przynosił pieniądze do domu, gdzie żona włączała mu telewizor, podawała kolacyjkę, gazetkę, drinka. To jest człowiek z innego świata niż dzisiejsi tatusiowie, wyskakujący z wózkami zza każdego rogu.
Maja Ostaszewska z kolei gra starszą od siebie Annę – kobietę pod pięćdziesiątkę, która w odbiorze społecznym pozbawiona jest już seksualności. Jak wiadomo w Polsce jest się wtedy tylko starą, wstrętną babą. Chcieliśmy pokazać, że ona ma to gdzieś, że odnajduje się w misji terapeutki, ma nowoczesne poglądy, a swoje traumy leczy przy pomocy spirytyzmu. Ta postać bardzo spodobała się w Berlinie feministkom – uważały, że wspaniale sportretowaliśmy kobietę wyzwoloną z przymusu, by zawsze dobrze wyglądać. Pojawiły się też głosy, że w Polsce po prostu nikogo nie stać na spa i body treatment (śmiech).
„Body/Ciało”, reż. Małgorzata Szumowska
Najmłodsze pokolenie reprezentuje nastolatka cierpiąca na bulimię – chorobę, która przyszła do nas z Zachodu. Czy tytuł „Body/Ciało” wskazuje, że jesteśmy krajem skolonizowanym?
Jesteśmy zainfekowani nie tyle Zachodem, co kulturą amerykańską. Bardzo wyraźnie widać to było choćby podczas psychozy oskarowej, widać to zresztą na każdym kroku: wszystkie te TV shows, tabloidy, glamouryzacja wizerunku kobiety. Czasem sama, gdy daję zdjęcia do gazet, słyszę: „Pani Małgosiu, pani jest taka ładna, dlaczego takie brzydkie zdjęcia nam pani przesyła?”, a ja uważam, że one wcale nie są brzydkie, tylko widać zmarszczki, których się nie wstydzę. Idealizowanie kobiet w stylu skrajnie plastikowym przyszło do nas właśnie ze Stanów.
We Francji, w Niemczech czy w Skandynawii panują jednak inne wzorce kobiecości – powiedziałabym, że często lewackie. W ogóle inny jest tam styl życia – nie wypada na przykład obnosić się z pieniędzmi. U nas za komuny ich nie było, więc wszyscy ich pragnęli, dlatego potem w latach 90. mieliśmy absurdalne manifestacje w stylu zameczków z basenem i wielkim kominkiem. Takie „bardziej mieć niż być”. Inaczej najmłodsze pokolenia – dopiero one dają sobie przyzwolenie i czas na przyjemność. Totalne wymieszanie. W Polsce jest duża wolność wyboru postaw, które każdy ma prawo krytykować. Nasza demokracja jest bardzo dynamiczna, żywa. Ja to uwielbiam – póki będę mogła robić w Polsce filmy, nie zamierzam się stąd wyprowadzać.
Teraz, po berlińskim sukcesie, czeka cię sprawdzian na tym rodzimym podwórku.
Pierwsze spotkanie z polskimi dziennikarzami miałam już na festiwalu i film się podobał. Kompletnie zresztą nie spodziewałam się tak powszechnej akceptacji. Nie zawsze tak bywało. Zastanawiam się, gdzie leży klucz. Może ludzie po prostu odnajdują się w specyficznej polskości tego filmu?
Reakcje na sukces, co pokazuje choćby kazus „Idy”, bywają jednak u nas zaskakujące. Nie obawiasz się hejterów?
W przypadku „Idy” zapalna okazała się kwestia polsko-żydowska – niezadowoleni ze sposobu jej przedstawienia znaleźli się i na prawicy, i na lewicy. Gdyby Paweł Pawlikowski mieszkał w Polsce, nigdy nie zrobiłby takiego filmu, bo byłby zbyt obciążony tą naszą obsesją historyczną. Przez to, że – jak powiedziała Agnieszka Holland – przyszedł do nas przez Oxford, mógł opowiedzieć swoją historię bez obciążeń, bez kompleksów, po swojemu. I w tym leży siła „Idy”. „Body/Ciało” nie porusza tematu tak dzielącego Polaków, więc wątpię, by groziły mu tego typu spory. Chociaż nie wiem, czy „grozić” to dobre słowo, bo prowokowanie do dyskusji to zawsze duży atut filmu.
Może też sprowokujesz, bo nie oszczędzasz polskiej obyczajowości. Pokazujesz sondy o żydostwie Chrystusa, procesy księży pedofilów, tabloidowe sensacje o dzieciobójczyniach…
I chyba pierwszy raz w polskim filmie pada zdanie, że gdyby aborcja była legalna, nie dochodziłoby do takich sytuacji. Rzeczywiście, może po raz kolejny nie mam świadomości, że narażam się na jakąś niechęć. Nie boję się jej. Ten film jest wykładnią moich poglądów i nie zamierzam się ich wypierać. Jeśli komuś to nie odpowiada, to już nie mój problem. Ale nie czuję tu „skandalu narodowego” na miarę „Idy”.
Jak zareagowałaś na przyznanie „Idzie” Oscara?
Byłam zaskoczona i bardzo poruszona. To świetna wiadomość dla całej polskiej kinematografii, bo wiele osób zastanawia się teraz, czy nadejdzie polska fala, tak jak to było z Rumunią. To nie jest czcze gadanie – tak to działa, że jeden sukces ciągnie za sobą kolejne. Dyrektorzy festiwali i dystrybutorzy na świecie już pytają: „Czy jest jakiś nowy film z Polski?”. Ale to przede wszystkim, o tym się czasem zapomina, prywatny sukces Pawła.
To ty poleciłaś mu Agatę Trzebuchowską, do „Body/Ciało” z kolei wypatrzyłaś Justynę Suwałę. Wyszukiwanie nieopatrzonych twarzy po kawiarniach to twoje hobby?
Tak, nic innego nie robię, zostałam hipsterem i całymi dniami tylko siedzę po kawiarniach i gapię się na ludzi (śmiech). Rzeczywiście lubię wyszukiwać nowe twarze, potrafię zaczepić nieznajomych w kawiarni, na ulicy albo w tramwaju – zresztą gdybym nimi nie jeździła, nigdy nie zrobiłabym „Body/Ciało”, gdzie wszyscy wyglądają właśnie jak z warszawskiego tramwaju. Wynika to z mojego problemu z aktorami. Nie mówię tu o Gajosie czy Ostaszewskiej, którzy nazywani są „aktorami wybitnymi” i rzeczywiście nimi są. Chodzi mi o niedoświadczonych adeptów szkół teatralnych z wyniesioną stamtąd manierą oraz wspaniałą aparycją. „My Słowianie” – znasz ten teledysk? Taki typ urody obecnie się promuje – no i weź tu teraz zrób coś z czymś takim! Ja szukam złamania w twarzy, czegoś interesującego, a dostaję osoby, które recytują „Pana Tadeusza”, tańczą tańce ludowe, za wszelką cenę chcą wypaść dobrze. Mają straszne ciśnienie, bo wmawia im się, że muszą dostać etat w teatrze, potem rolę w „Czasie honoru”, a później, kurwa, nie wiem jeszcze co. Inaczej z Justyną – to dziewczyna z kręgu sztuki nowoczesnej, ma swój własny świat, inteligencję i luz, które przeniosła na ekran. „The Hollywood Reporter” napisał, że to wielkie odkrycie aktorskie. Jakie będą jej dalsze losy, nie wiem. Wiem natomiast, że mogłabym zrobić fabułę z samymi naturszczykami, ostatnio sporo o tym myślę.
Z drugiej strony pracujesz z aktorską czołówką – Binoche, Gajos, Chyra.
Zawsze, kiedy piszemy z Michałem Englertem scenariusz, myślimy o konkretnych aktorach. Z „Body/Ciało” było podobnie. Kilkukrotnie spotykając się z Januszem Gajosem, zauważyłam, że to człowiek, który nie lubi okazywać emocji, nieco zamknięty, chodzi w specyficzny sposób – wszystko to trzeba było wykorzystać w filmie. Maję znam od wielu lat i – wbrew pozorom – ma ona w sobie coś z pani Anny. Dużo kobiet ma w sobie coś z Anny. Byliśmy niedawno w programie, gdzie pani psycholog komentowała, czy ta postać jest wiarygodna, a myśmy robili wielkie oczy, bo wyglądała identycznie jak ona. Anny są cudowne!
I zabawne – w Berlinie „Body/Ciało” budziło salwy śmiechu. Wcześniej uderzałaś w tonację bardziej serio. Jak się robi komedię?
Kręcąc w stu procentach na serio. Aktorzy nie zdawali sobie sprawy, że brali udział w śmiesznej scenie, mieli grać wielki dramat. Jedynymi osobami na planie, które wiedziały, że to ma być śmieszne, byli reżyser i operator. Wiesz, że gdy Haneke kręcił „Funny Games”, powiedział tym chłopcom w rolach oprawców, że grają w komedii? Dla nich to było zabawne – stąd efekt kompletnego braku empatii. Z komedią jest podobnie. Jeśli nakaże się aktorom, by byli zabawni, efekt bywa żałosny – widzimy to często na polskich ekranach. Jeśli kręcimy dramat – bo przecież dla bohaterów to jest dramat – a wiemy, że pewne konteksty wywołają efekt komiczny, to wtedy jest szansa, że to się uda.
Patrząc na ciebie w Berlinie, pomyślałem, że jesteś kimś stworzonym do tego zawodu – trochę jak obdarzony podobną zuchwałością Roman Polański. Czy istnieje coś takiego jak „reżyserska iskra”?
Myślę, że tak. Na pewno trzeba mieć silną osobowość – ja taką mam. Cierpię na brak kompleksów, co jest nietypowe wśród Polaków mojego pokolenia. No może jakieś tam kompleksy mam, ale to moja sprawa (śmiech). Wiem, że to ludzi irytuje, że działam na niektórych jak płachta na byka – szczególnie w Polsce, gdzie takich postaw nie lubi się zwłaszcza u kobiet. Ale to też nie jest do końca tak, że festiwale nic mnie nie kosztują – muszę je później odchorować. Na pewno jednak czuję się tam na swoim miejscu. Nie przeraża mnie myśl o wielkim filmowym świecie – ona mnie napędza. I co z tego, że nie mówię jakoś super po angielsku? Słuchając takiej Mariny Abramović, tylko utwierdzam się w tym, by dalej mówić z własnym akcentem. Bywam w wielu gremiach międzynarodowych, gdzie nikomu to nie przeszkadza. Odwrotnie: wszyscy leją, kiedy coś przekręcę albo użyję polskiego słowa.
W zeszłym roku widziałem cię w jury festiwalu w San Sebastian. Jak to jest oceniać filmy kolegów po fachu?
Nie jestem specjalnie wojującą jurorką, raczej przysłuchuję się innym i wyciągam wnioski. Kiedy zobaczę film, w którym się zakocham, to oczywiście go bronię, ale gdy dyskusja zatacza niesamowite już kręgi rozpalające krytyków, to ja oddaję im trochę pola. Wyciągam z tych doświadczeń lekcje, obserwuję kryteria, którymi kierują się jurorzy. Staram się oglądać filmy nie jako reżyser, ale wejść w skórę widza. W San Sebastian dostaliśmy zresztą zakaz czytania katalogu, prasy, biografii reżyserów. Zdarzyła się tam też ciekawa sytuacja, kiedy film, który początkowo podobał się nam wszystkim, w końcu odrzuciliśmy jako wykalkulowany pod festiwal produkt.
Takie zarzuty padają też w stosunku do twoich dzieł.
No właśnie. To, co oglądamy, wpływa na nas jako twórców, nasiąkamy cudzymi filmami i opiniami. A ja oglądam głównie kino europejskie, festiwalowe – kiedy zasiadam w jury, czuję, że jest go ciut za dużo, że za mocno mnie infekuje. Trzeba uważać. Pamiętam, że kiedy obejrzałam „Pewnego razu w Anatolii” Ceylana, załamałam się, że nie jestem w stanie stworzyć takiego arcydzieła. Reżyserzy nie powinni oglądać za dużej ilości filmów. I muszą mieć wokół siebie myślących ludzi.
Twoja ekipa jest trochę jak rodzina.
Nie wyobrażam sobie działać inaczej. Cała ta moja filmowa przygoda, która trwa już prawie 20 lat, od początku była przygodą wspólną. Już przy etiudach szkolnych operatorem i współscenarzystą był Michał Englert, a montażystą Jacek Drosio. Pokazywaliśmy je w latach 90. w Cinéfondation w Cannes – pamiętam, że podano nam wtedy trufle, a my myśleliśmy, że to jakaś guma (śmiech). Później dochodziły kolejne osoby: od odpowiedzialnych za kostiumy Julki Jarży i Kasi Lewińskiej, przez Marka Beylina konsultującego nasze scenariusze, po wózkarzy, z którymi też pracujemy od lat. Myślę, że dzięki tej wspólnocie coraz lepiej wiemy, co i jak robimy. Trochę jak dawne zespoły filmowe.
Rodzina, a właściwie jej rozpad, jest też tematem „Body/Ciało”.
Myślę, że tak zwany tradycyjny model rodziny się zdewaluował. Ja w każdym razie nie czuję potrzeby, by się w niego wpasowywać. Co roku słyszę od znajomych, że umierają pod przymusem spędzania świąt z rodziną, której nie cierpią, najczęściej rodziną partnera czy partnerki. Po co tak się męczyć? To generuje traumę, która przechodzi potem na dzieci i cierpią wszyscy. Z drugiej strony mój dziesięcioletni syn oczekuje ode mnie – a ja święta spędzam z przyjaciółmi – rodzinnej atmosfery, psa i dziadków. Zastanawiam się, z czego to wynika? Zostało mu to wpojone przez szkołę czy popkulturę? Nie potępiam tego modelu całkowicie, ma on swoje dobre strony – choćby wielopokoleniowość, to, że osób starszych nie spycha się na margines, że dzieci wychowuje się wspólnie, że mają wiele wzorców. Ale żaden model nie może być jedynym i obowiązkowym – sam przymus brania ślubu (choć mam ślub) uważam za nonsens. Kluczowe jest partnerstwo w związkach – tego właśnie najbardziej brakuje relacjom w „Body/Ciało”.
Bohaterowie filmu, uwięzieni w swoich samotnościach, nie mają oparcia w instytucji rodziny, Kościoła ani państwa. Jak można im pomóc?
Nie mam pojęcia. Na pewno niemożliwy jest powrót do modeli tradycyjnych, których żąda prawica. Bo tradycja ta odnosi się albo do Kościoła, który nie budzi już zaufania, albo do przymusu ekonomicznego, który przybrał dziś dość przygnębiającą formę spłacania wspólnych kredytów. Nasze czasy niosą w sobie pewną pustkę, której nie zapełnią nawet media społecznościowe – właśnie ten rodzaj zawieszenia, obcości chciałam sportretować w filmie. Wszyscy tak naprawdę są osobno – ciało społeczne jest chore i zatomizowane. Potrafię o nim opowiedzieć, ale nie jestem lekarzem, by udzielić poradnictwa medycznego.