ADAM KRUK: Na polskich ekranach wciąż można oglądać film „Wszyscy albo nikt”, opowiadający historię uchodźców politycznych z Iranu w pierwszych latach po rewolucji islamskiej. To inne pokolenie, inne problemy, ale ty również jesteś Irańczykiem mieszkającym poza granicami swojego kraju. Na ile mogłeś utożsamić się z bohaterami filmu?
MAHAN CHARMSHIR: Kontekst historyczny bardzo się zmienił, trudno porównywać dzisiejszy Iran z tym sprzed 35 lat. Małżeństwo, które oglądamy we „Wszyscy albo nikt”, walczyło przed rewolucją o wolność, ale jego walka okazała się bezskuteczna, bo rewolucja tylko jeszcze bardziej je zniewoliła. Musiało wyjechać, by przetrwać – jako jednostki i jako rodzina. To nie był wybór, to była ostatnia szansa. Ja nie wyjechałem z konieczności, nie uciekałem przed żadną polityczną represją, w ogóle nie uciekałem. Jak wielu ludzi na całym świecie, korzystając z szans edukacyjnych, wybrałem po prostu inne miejsce do nauki i życia. Mogłem natomiast utożsamić się ze scenami, w których bohaterowie po przyjeździe do Paryża słyszą wokół jedynie „bla bla bla”. Jak możesz sobie wyobrazić, moje pierwsze dni w Polsce wyglądały bardzo podobnie. Kto zresztą nigdy nie przeżył tego za granicą?
Główny bohater filmu Kheirona jest rewolucjonistą, walczył przeciwko szachowi. Kiedy w końcu w 1979 roku lud obalił szacha, a Reza Pahlawi uciekł za granicę i niewiele później zmarł, dla bohatera prawdziwe problemy dopiero się rozpoczęły.
Dla frakcji islamskiej, która zmonopolizowała scenę polityczną, wszystkie inne grupy zaangażowane w rewolucję stały się zagrożeniem. Stąd więzieni przez szacha opozycjoniści znów trafili za kraty, tym razem jako wrogowie porządku zaprowadzanego przez ajatollaha Chomejniego. Tego typu historii jest mnóstwo, w każdej rodzinie znajdziesz ludzi więzionych zarówno za szacha, jak przez nową władzę religijną.
Jak wielu Persów mieszka poza Iranem?
Około 6 milionów. Najliczniejsza populacja znajduje się w USA, następnie w Niemczech, Australii i Wielkiej Brytanii, sporo także w Turcji i krajach Zatoki Perskiej. Największa fala uchodźców wybyła z kraju podczas rewolucji islamskiej i następnie podczas trwającej 8 lat wojny irańsko-irackiej. Ale do dziś zdarzają się sceny w stylu tych, które widzimy we „Wszyscy albo nikt”: ludzi przedzierających się przez góry i pustynie, by przekroczyć zieloną granicę.
Film oparty jest na biografii Hibata Tabiba – prawnika i socjologa, europejskiego eksperta ds. przemocy i mediacji. Irańska diaspora może poszczycić się rzeszą wybitnych postaci. Mam w głowie przede wszystkim tych z kręgu sztuk wizualnych – Shirin Neshat, Marjane Satrapi – czy scenicznych, jak zmarły przed dwudziestu laty Reza Abdoh.
To już często drugie pokolenie, dzieci emigrantów, którzy sprzedali wszystko i wyjechali za obietnicą lepszego życia. Ale i obecnie wiele osób opuszcza kraj, by móc swobodnie się wyrazić. Obserwujemy exodus naukowców – ludzi ze świata akademickiego, inżynierów, którzy robią karierę w Stanach czy w Europie. Dostają tam stypendia i warunki pracy, na które Iran często nie może bądź nie chce sobie pozwolić. Wielkie umysły, intelektualiści, artyści, a także sportowcy – dla nich wyjazd za granicę często stanowi naturalne stadium rozwoju. Dramatem kraju jest tracić najzdolniejszych i najlepiej wykształconych ludzi na rzecz innych. Nie wszystkich jednak – kiedy pytałem mojego ojca, który jest znanym w Iranie pisarzem i wykładowcą, dlaczego, mimo propozycji, nie wyjechał z kraju, odpowiedział wersami perskiej poezji: „Mój ogień pali się w tym domu”.
Mahan Charmshir
Urodzony w Teheranie komentator w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie. Zajmuje się polityką Bliskiego Wschodu, publikował m.in. w „Poland Today” i „Respublice”. Studiował architekturę w Malezji i brand management w Teheranie. Obecnie studiuje Stosunki Międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim i wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim.
Poezja w Iranie zajmuje bardzo ważne miejsce. Recytuje się ją w radiu, sprzedaje na ulicznych straganach. W polskich radiostacjach dominuje muzyka i publicystyka, a na targach – warzywa i owoce.
Korzenie języka perskiego wiążą się z poezją – jego pierwsze świadectwa są zapisane lirycznie i każdy szanujący się Irańczyk powinien znać chociaż kilka wersów z dzieł największych poetów. Używa się ich w sytuacjach codziennych, służą za przysłowia, taksówkarze umieszczają fragmenty wierszy, które określają ich stosunek do życia, na samochodach. Nawet państwo zachęca do czytania wierszy na głos – oczywiście tych starożytnych, bo współczesne mogą nieść za sobą wywrotowe treści. Nawet przywódca duchowy Iranu – ajatollah Chamenei – co miesiąc prowadzi sesje czytania poezji oraz ocenia cudze wiersze. Pisze je wielu Irańczyków, bo każdemu wydaje się, że jest po trosze poetą. Wiąże się to z samą strukturą naszego języka, w którym poezja często używana jest również wtedy, gdy chce się coś oblec w bawełnę, schować głębiej znaczenie. Powiedzieć coś, jednocześnie tego nie mówiąc.
Albo przepowiedzieć przyszłość.
Używamy do tego wersów Hafeza z Szirazu, XIV-wiecznego klasyka poezji perskiej. W noc Yaldā – najdłuższą i najciemniejszą noc roku, która rozpoczyna zimę – rodziny siadają razem i otwierają przypadkowo wybraną stronę jego poezji, dowiadując się w ten sposób, co je czeka w kolejnym roku. Pamiętam, gdy po raz pierwszy się zakochałem: wyszukałem imię mojej miłości w księdze Hafeza i wysyłałem jej cytaty. Perska poezja związana jest nierozerwalnie z miłością - niektórzy interpretują ją jako miłość do boga, ale czasem chodzi o miłość fizyczną. Poezja jest wieloznaczna.
Także kino. Niedawno zmarł Abbas Kiarostami – jeden z największych mistrzów światowej kinematografii ostatnich dekad. Jak przyjęto jego śmierć w Iranie?
Zapanowała żałoba, bo Abbas Kiarostami bezsprzecznie był najważniejszą postacią irańskiego kina. Odkąd pamiętam, cieszył się uwielbieniem wśród filmowców, ale wśród władz już niekoniecznie. Pojawiały się opinie, że bardziej niż talent na szczyt wyniosła go moda na irańskie kino. Gdy wracał w 1997 roku z festiwalu w Cannes, gdzie otrzymał Złotą Palmę za „Smak wiśni”, władze poprosiły go, by – ze względów bezpieczeństwa - użył bocznego wyjścia z lotniska. Nie czekało na niego żadne uroczyste powitanie, żaden czerwony dywan. Otrzymał go dopiero po śmierci, gdy jego zwłoki wróciły po nieudanej (trzeciej) operacji z Paryża. Na jego pogrzebie, w ostrych słowach, opisał kulturalną politykę rządu Asghar Farhadi.
Którego najnowszy film pokazywano właśnie na Nowych Horyzontach. Czy po nagrodzie, którą otrzymał za niego w Cannes, i oscarowym „Rozstaniu”, Farhadi stał się „nowym Kiarostamim”?
Abbas Kiarostami był ojcem drugiej fali irańskiego kina, Farhadi jest przedstawicielem trzeciej fali i chociażby ze względu na różnice pokoleniowe ton jego głosu jest zupełnie inny. Na pewno jednak głos ten jest dobrze słyszany. Podczas gdy Kiarostami z ogromną subtelnością zajmował się prostymi ludźmi i irańską prowincją, Farhadi opisuje napięcia targające klasą średnią. Międzynarodowe nagrody nie tylko zapewniły mu status narodowego bohatera – obecnie chyba większego niż Kiarostami kiedykolwiek – ale i dodały odwagi. Coraz częściej zabiera głos w sprawach państwowych, nie boi się krytykować reżimu.
Jak wiele zmieniło się w kraju po podpisaniu układu nuklearnego i wyborach wygranych przez reformistów? Kiedy w lutym byłem w Teherenie, właśnie otwierano nieczynną od dekad brytyjską ambasadę, łatwiej też dziś dostać wizę wjazdową. Czy Irańczycy odczuwają skutki ocieplenia w codziennym życiu?
Liczono na wielki skok, na razie jednak gospodarczo nie zmieniło się prawie nic. Mimo że przywołane przez ciebie JCPOA (Joint Comprehensive Plan of Action) podpisano już rok temu, irańskie środki w zagranicznych bankach pozostają zamrożone, gdyż – jak twierdzi szef Irańskiego Banku Centralnego Valiollah Seif – sygnatariusze nie wywiązali się ze swoich zobowiązań. Bez sprawnego systemu bankowego, zintegrowanego z rynkiem międzynarodowym, trudno o poprawę sytuacji ekonomicznej. Dlatego pod wieloma względami porozumienie nuklearne pozostaje na papierze, Irańczycy nie mogą odczuć jego skutków. Na pewno jednak trudniej jest teraz ekstremistom rozgrywać politykę zagraniczną – stracili na nią wpływ, więc starają się dokręcać śrubę w sprawach krajowych. Najważniejszą zmianą, którą na ulicach Teheranu widać gołym okiem, jest coraz większa liczba obcokrajowców, przed którymi Iran szerzej uchylił swoje drzwi. To bardzo ważne, gdyż wyjeżdżają oni zazwyczaj z innym obrazem kraju niż ten, który serwuje się w mediach.
Wizerunek ten przez lata był bardzo zły i – być może – daleki od rzeczywistości. Jeszcze na początku nowego stulecia George W. Bush zaliczył Iran do tzw. „osi zła”. Z jakimi stereotypami na temat swojego kraju się stykasz?
Najczęściej muszę prostować, że Irańczycy, choć mieszkają na Bliskim Wschodzie, nie są Arabami, lecz Persami. Z drugiej strony, my też często nie widzimy różnicy, dajmy na to, między Chińczykami a Japończykami, choć to przecież dwie kompletnie różne kultury. Ludzie często stosują skrót: Bliski Wschód – islam – Arabowie. Spotykam się z tym zarówno w Europie, Stanach, jak i w Azji. Ale zły wizerunek kraju na świecie jest także winą samego Iranu, począwszy od okupacji amerykańskiej ambasady w Teheranie – jawnego pogwałcenia międzynarodowego prawa dyplomatycznego. Porewolucyjna polityka kraju polegała w dużej mierze na wysyłaniu w świat pogróżek, a kraje Zachodu, szczególnie USA, miały interes w podkręcaniu tego demonicznego wizerunku i izolacji Iranu. Dopiero za Obamy zdecydowano, że barykadowanie prowadzi donikąd, że łatwiej zmieniać i rozmiękczać reżim, prowadząc dialog.
W dialogu pomagają też artyści. Przed ćwierćwieczem symbolem kultury irańskiej była fatwa, którą ajatollah Chomejni nałożył na Salmana Rushdiego. Dziś na myśl o Iranie stają przed oczami dzieła pisarzy, filmowców, muzyków.
Zawdzięczamy to twórczym jednostkom, które niestety najczęściej pracują bez wsparcia państwa. Na własną rękę opisują kraj, w którym żyją, i ludzi, z którymi się stykają. Dzięki nim kraj, który przeprowadził pierwszą na świecie islamską rewolucję, nakładał fatwy, mordował opozycję (także za granicą, by wspomnieć zamachy w Berlinie czy w Paryżu), pokazuje obecnie swoją jaśniejszą stronę. Pomagają w tym nie tylko artyści, ale i sportowcy. W Polsce często spotykam ludzi, których pierwszym skojarzeniem z Iranem jest drużyna siatkarzy. Jeśli spojrzeć na wielowiekową historię Persji – ta ciemniejsza strona wydaje się zaledwie epizodem, złym snem, z którego próbujemy się wybudzić.
Wciąż jednak status prawny kobiet różni się od mężczyzn. Za homoseksualizm grozi stryczek.
Mam wielu przyjaciół gejów w Iranie, niektórzy mieszkają razem, ale są bardzo ostrożni, by niezaufane osoby nie dowiedziały się o ich związku. Sztuka życia polega także na tym, że człowiek potrafi dostosować się do każdych warunków. Irańczycy od tak wielu lat muszą żyć pod taką czy inną opresją, że wiedzą, jak sprawić, by ta jak najmniej im doskwierała. Sytuacja kobiet ostatnio bardzo się poprawia, są coraz lepiej reprezentowane – także na stanowiskach ambasadorskich czy ministerialnych, co wcześniej było nie do pomyślenia. W tym roku mogły zająć 20 miejsc w parlamencie. To oczywiście bardzo niewielka liczba, ale rekordowa w historii Republiki Islamskiej, pracowało na nią latami wielu ludzi. Wciąż jednak powszechna jest segregacja płciowa, nawet w środkach komunikacji miejskiej, obowiązkowe jest noszenie hidżabu w miejscach publicznych, a kobiety nie mogą opuszczać kraju bez zgody męża czy ojca. Potrafimy sobie z tym radzić, ale kiedy w końcu udaje się wyjechać za granicę, dostrzegamy, że można żyć inaczej. Dlatego wielu z nas do kraju już nie wraca.
Z drugiej strony Iran stanowi schronienie dla uchodźców. Skąd oni pochodzą?
Iran zawsze był wielonarodowy. W latach 30. zmieniono nazwę z Persji na Iran właśnie po to, by uwzględnić wszystkie mniejszości etniczne mieszkające na jej terenie. Persowie stanowią większość, ale żyją tu też Arabowie, Kurdowie, Turkmeni, Azerowie czy Ormianie będący największą chrześcijańską mniejszością religijną. Mamy też Żydów, którzy pozostają na tych ziemiach od czasów biblijnych, oraz zaratustrian – wyznawców starożytnej monoteistycznej religii, praktykujących ją od 5 tys. lat. W obrębie samego islamu – choć Iran stanowi centrum szyizmu – mamy też sunnitów. Może właśnie bogata tradycja pokojowego współistnienia różnych religii i narodowości sprawia, że nie mamy problemu z przyjmowaniem uchodźców. Od czasu wojny radziecko-afgańskiej schroniły się tu 3 miliony Afgańczyków – spotyka się ich wszędzie, obecni byli w moim życiu od dzieciństwa. Dobrze się aklimatyzują także dlatego, że nie ma między nami różnicy językowej.
Dari różni się przecież od farsi.
To prawda, dari przypomina nieco język staroperski. Ze względu na oddzielenie Afganistanu górami nie był on poddany tylu naleciałościom francuskim, arabskim czy angielskim co farsi. Ale potrafimy się porozumieć.
Iran ma także epizod przyjmowania polskich uchodźców w czasie II wojny światowej.
Gościliśmy wtedy 3 tys. polskich rodzin, w tym wiele dzieci. Polscy uchodźcy przybyli z Syberii przez Tadżykistan i Morze Kaspijskie do Bandar-e-Anzali na północy Iranu. W końcu dotarli do Isfahanu w centrum kraju, gdzie część z nich się osiedliła, a część podążyła dalej. Miałem szansę poznać kilkoro z nich – mają wspaniałe wspomnienia irańskiej gościnności. Jestem bardzo dumny, że potrafiliśmy okazać im wtedy serce i pomóc w potrzebie. Ale i my zyskaliśmy – polscy uchodźcy pozostawili choćby ślad na kuchni perskiej. Dzięki nim mamy pierożki, znajdziesz je wszędzie w Iranie, w każdym mieście i wśród każdej mniejszości etnicznej. Są najlepsze.