Pod koniec maja ukazał się nowy album Mariah Carey, czternasty studyjny w jej trwającej prawie ćwierćwiecze karierze. O, przepraszam – trwającej 24 lata (artystka nie lubi, jak zaokrągla się w górę).
Wydanie płyty po czterech latach od świątecznego albumu „Merry Christmas II You” (rok wcześniej wyszedł „Memoirs of an Imperfect Angel”, który nie sprzedał się w wyśrubowanych przez Mariah nakładach) poprzedziła nietypowa sytuacja – wypuszczenie aż trzech singli, które go zwiastowały. Pamiętniki niedoskonałego anioła znalazły następcę w równie skromnym tytule „Me. I Am Mariah… The Elusive Chanteuse”, a zrecenzowania albumu podjęła się sama Donatella Versace, opisując na łamach „Vogue’a” każdy z zawartych na płycie utworów i nadużywając przy tym słów love, power i amazing. W krytycznej perełce Versace najbardziej podobał mi się opis coveru „One More Try” George’a Michaela, którego dopuściła się artystka: „Czuje się, że Mariah zrozumiała każdy wers, który on napisał”. Projektantka doceniła zatem nie tylko zdolności wokalne, ale i inteligencję Carey, którą często – zresztą niesłusznie – podawano w wątpliwość.
Wybór tej, a nie innej piosenki jako obowiązkowego covera na płycie Mariah (pamiętamy jej wykonania „Without You”, „I’ll Be There”, „Against All Odds” czy „I Want To Know What Love Is”), wskazuje też na okres, do którego tym razem się odwołuje. To na przełomie lat 80. i 90. rozpoczęła się jej kariera i właśnie pierwsze dokonania w jej własnej dyskografii – jak sama twierdzi – miały inspirować ją podczas prac nad albumem. Nie ma to jak zainspirować się samą sobą – tę sztukę Mariah opanowała do perfekcji. Podszyty narcyzmem zachwyt nad własnymi wczesnymi dokonaniami może budzić sardoniczny uśmieszek, ale one same budzą już tylko podziw.
Pierwsze trzy płyty, którym zawdzięcza laurki w stylu „prawdziwy talent wokalny o niezwykłej skali głosu obejmującej nawet dźwięki, które słyszą jedynie nietoperze; niekoronowana królowa muzyki soul” [„Ilustrowana Rock Encyklopedia”, Kraków 1995], oznaczały nie tylko przyjęcie Mariah do muzycznego panteonu, ale i ostrą konkurencję dla królujących w nim wówczas Madonny (bardziej inteligencją niż talentem) i Whitney Houston, z którą Mariah nagrała później przebój „When You Believe”, symbolizujący wzajemne uznanie diw. Pojawienie się Carey w popkulturze przeszło do legendy amerykańskiej muzyki rozrywkowej, którą najczęściej opowiada się jako kolejną wersję baśni o Kopciuszku. A było to tak…
Narodziny gwiazdy
Skromna Mulatka, zrodzona ze związku Afrowenezuelczyka ze śpiewaczką operową o irlandzkich korzeniach, od najmłodszych lat trenowała głos i pisała piosenki. Pod koniec lat 80. nastoletnia Mariah, towarzysząc przyjacielowi na przyjęciu (Mariah zaledwie jako osoba towarzysząca!), wręczyła obecnemu tam szefowi potężnej wytwórni Columbia, Tommy’emu Mottoli, demówkę ze swoimi nagraniami. Ten, przesłuchawszy taśmę, zachwycił się jej niezwykłą muzykalnością, pięcioma oktawami i słynnym rejestrem gwizdkowym. Odszukawszy ją, natychmiast podpisał z nią kontrakt i zaprzągł do pracy nad debiutanckim albumem. Wyprodukowali go m.in. Walter Afanasieff (odtąd długoletni współpracownik artystki) i Narada Michael Walden, autor największych sukcesów Whitney Houston. Płyta „Mariah Carey” trafiła do sprzedaży w 1990 roku, zdobyła nagrody Grammy oraz Soul Train i umieściła aż cztery piosenki na szczycie listy „Billboardu”.
Symbolem miłości od pierwszego usłyszenia, którą Ameryka obdarzyła Mariah, stało się jej gromko oklaskiwane wykonanie amerykańskiej pieśni patriotycznej „America the Beautiful” przed finałowym meczem NBA – w 1990 roku koszykarska liga była potęgą. Na szczyt dotarła też tytułowa kompozycja z drugiej, utrzymanej w podobnie soulowej stylistyce, płyty Mariah – „Emotions”. Na Gwiazdkę 1992 roku ukazał się minialbum, będący rejestracją jej występu w programie „MTV Unplugged”, do którego zapraszano wówczas tylko największych. Miał on udowodnić, że walcząca z tremą przed występami publicznymi dziewczyna nie jest wyłącznie artystką studyjną, ale i żywiołem koncertowym. Udało się. Niewiele później zaprezentowała światu album „Music Box” – absolutny bestseller po obu stronach Atlantyku i do dziś jej największy sukces komercyjny. Idąc za ciosem, w grudniu 1994 ukazał się „Merry Christmas” z natychmiastowym klasykiem „All I Want For Christmas is You”, do dziś męczonym w okolicach świąt przez wszystkie centra handlowe. To była tylko rozgrzewka przed multiplatynową płytą „Daydream”, zawierającą nagrany z Boys II Men przebój „One Sweet Day”, który utrzymywał się na szczycie listy „Billboardu” przez do dziś rekordowe 16 tygodni.
Usłane różami życie symbolicznie dopełniało małżeństwo z jej odkrywcą (i szefem) Tommym Mottolą. Ceremonia zaślubin tym razem przekroczyła wszelkie granice złego smaku ze względu na stylizację na wesele księcia Karola z Dianą. W ten oto sposób w 1993 roku Mariah została oficjalnie koronowana. Małżeństwo z Mottolą, nazwanym później przez Michaela Jacksona diabłem, trwało jednak zaledwie pięć lat i ładnie wyglądało tylko na okładkach pism. W rzeczywistości bardziej niż bajkowy, miało charakter biznesowy. Podczas gdy mąż tresował żonę na maszynkę do zarabiania pieniędzy (za co zresztą oficjalnie przeprosił ją niedawno w autobiografii „Hitmaker: The Man And His Music”), Mariah po cichu marzyła o tym, by ktoś ją porwał i wyzwolił z kieratu, któremu była poddana.
Zwariowana baba
W kwestiach zawodowych małżonków również dzieliło wiele. Ona, odwołując się do swoich czarnych korzeni, chciała iść bardziej w stronę hip-hopu, on optował za kierunkiem popowym. Artystka dopięła swego dopiero po rozstaniu, wydając albumy „Butterfly” (1997) i „Rainbow” (1999), na których usłyszeć można było Jaya-Z, Snoop Doga, Bone Thugs-n-Harmony czy Missy Elliot. Przestała być już wyłącznie słodka, zwrotowi w stronę hip-hopu towarzyszyła seksualizacja wizerunku. Po rozwodzie z Mottolą nie tylko odetchnęła pełną piersią, ale i ją odsłoniła. Jak sama niedawno to ujęła: „Jestem hetero, ale moje cycki wyoutowane są od lat”. Można oskarżać ją o zły gust, ale nie o brak dystansu do siebie i poczucia humoru.
Choć Mariah do dziś znajduje się w czołówce najlepiej sprzedających się solowych artystów wszech czasów, jej karierę opowiedzieć można nie tylko jako ciąg sukcesów. Jeżeli lata 90. w muzyce rozrywkowej od początku do końca należały bezsprzecznie do niej, to nowy wiek rozpoczęła fatalnie. W nowe milenium wkroczyła z oszałamiającymi pretensjami do kariery aktorskiej, rozpoczętej szumnie występem w szmirowatym filmie „Glitter” Vondie Curtis-Halla, w którym potwierdziła, że talent muzyczny nie musi iść w parze z aktorskim. Choć udowodniło to przed nią aż nazbyt wielu twórców, nawet tak wielkich, jak Prince czy Whitney Houston, to ich filmy (odpowiednio: „Purple Rain” i „The Bodyguard”) odniosły przynajmniej sukces kasowy. „Glitter” okazał się nie tylko porażką artystyczną, ale i finansową klapą. Nie sprzedała się także ścieżka dźwiękowa z filmu, za co Mariah lekkomyślnie obarczała zły los – album ukazał się dokładnie 11 września 2001 roku. Wytwórnia Virgin, do której przeszła z Sony, zerwała z nią stumilionowy kontrakt.
Kiedy sromotną klęskę poniósł jej kolejny album („Charmbracelet”, 2002), trudno było już utrzymać tę fatalistyczną narrację. Okazało się, że w nowej dekadzie była passé. Szydziły z niej amerykańskie media, kiedy w programie Total Request Live, desperacko walcząc o nowych fanów, dokonała spontanicznego striptizu. Spekulowano, że zwariowała. Mocno to przeżyła. W życiu osobistym nie było lepiej: rozstała się z latynoskim bożyszczem Louisem Miguelem, skonfliktowała się z seropozytywną siostrą Alison, będącą jakby pesymistycznym wariantem życia Mariah (poświęciła jej piosenkę „Petals”). Zmarł też jej ojciec, z którym nie łączyły jej łatwe relacje. Przeżyła załamanie nerwowe, hospitalizowano ją. Po tych wydarzeniach niemożliwy był już powrót do wizerunku „dziewczynki”, który usilnie próbowała utrzymać (w „Glitter” grała niejako samą siebie sprzed 10 lat), a rozerotyzowanie wydawało się jakoś smutne. Zaczęła przemieniać się we własną przaśną karykaturę.
Benjamin Button w spódniczce
By nauczyć się tę karykaturę lubić, fani Carey musieli zrozumieć jedną prostą prawidłowość: ponieważ za młodu Mariah była stara, dopiero po trzydziestce (i czterdziestce również) odnalazła w sobie trzpiotkę. Widać to doskonale nie tylko w jej teledyskach, ale i na okładkach płyt. Na pierwszych prezentowała burzę loków na głowie (włosy Mariah to temat na oddzielny artykuł, zainteresowanych sztuką fryzjerską odsyłam do teledysku „My Love”), pod którymi krył się refleksyjny wyraz twarzy, co konweniowało z jej ówczesnym stylem życia – związkiem z dużo starszym mężczyzną i skupieniem raczej na zarabianiu pieniędzy niż na tym, czym zajmowali się jej beztroscy dwudziestoletni rówieśnicy. Jeżeli wtedy starano się robić z niej damę mądrzejszą od gór, posiadaczkę wizji miłości („Vision of Love”), wyśpiewującą ody do bohaterów („Hero”) i przejmujące rapsodie oswajające śmierć (odwołujący się do traumy AIDS „One Sweet Day”), odbić musiała to sobie w kolejnej dekadzie, seksualizując i infantylizując swój wizerunek.
Od końca lat 90. na okładkach zaczęły już dominować jej komputerowo wydłużane nogi i naturalnie krągłe (i już wyoutowane) piersi. Mariah z jednej strony stała się niemal dosłownie posągowa, z drugiej zaś odkrywała swą seksualność niczym pobudliwa nastolatka. Głupiutko zachowywała się w wywiadach, programach telewizyjnych i klipach, ale czuć było, że to gra. To, co nie udało się w idiotycznym „Glitter”, wyszlifowała w kolejnych latach, stwarzając się, wzorem Madonny, ciągle na nowo. Przyjmowała coraz to bardziej wymyślne pseudonimy, takie jak Mimi, niedoskonały anioł czy – na najnowszej płycie – nieuchwytna szansonistka.
Niektóre z tych prób wypaliły. Jak wydany w 2005 roku album „The Emancipation of Mimi”. Zagwarantowała nim sobie obecność na klubowych parkietach („It’s Like That”) oraz drugi – zaraz po „One Sweet Day” – najdłużej utrzymujący się utwór na szczycie amerykańskiej listy przebojów. Wyprodukowany przez Jermaine’a Dupriego „We Belong Together” spędził tam 14 tygodni, a magazyn „Billboard” ogłosił go singlem dekady. Laureatka Złotej Maliny za „Glitter” zdołała nawet zrehabilitować się aktorsko świetną (choć niewielką) rolą w „Hej, Skarbie” (2008) Lee Danielsa, który zatrudnił ją także w „Kamerdynerze”. Zmywając jej makijaż i farbę do włosów, Daniels – czarne sumienie Ameryki, a prywatnie przyjaciel Mariah – sprawił, że przypominała w jego filmach bardziej swoją tragicznie doświadczaną (HIV, narkotyki, prostytucja, odebranie dzieci) siostrę Alison, niż (seks)bombową diwę.
Diwy są nieśmiertelne
W życiu osobistym postanowiła wziąć rewanż za stracone na stopie prywatnej (a wygrane na komercyjnej) lata 90. i przemienić je w sielankę. W 2008 roku poślubiła dużo młodszego – nie tylko od Mottoli, ale i od siebie – Nicka Cannona. Drugie małżeństwo okazało się nie tylko dużo szczęśliwsze, ale i weselsze, regularnie dostarczając powodów do żartów. Jak wtedy, gdy para odnowiła przysięgę małżeńską w Disneylandzie albo kiedy nazwali urodzone przez Mariah bliźniaki Moroccan (bo tata oświadczył się mamie w pokoju w stylu marokańskim) i Monroe (po Marilyn rzecz jasna). Roc & Roe, jak nazywa się je w skrócie, udzielają się zresztą wokalnie na najnowszej płycie Carey. Wystąpiły nawet z mamą w sesji zdjęciowej pornolubnego fotografa Terry’go Richardsona.
Fascynacja wokalistki postacią Marilyn Monroe – inteligentnej i wrażliwej, pozującej jednak na głupią blondynkę – miała niemały wpływ na konstrukcję jej dzisiejszego wizerunku. Wyzywający, ale nie nadto, lekko kretyński, ale w sposób ironiczny – najlepiej obrazuje go chyba teledysk do „Touch My Body” z płyty „E=MC²”, w którym Mariah, uwodząc geeków, postanowiła wkroczyć w erę YouTube jako mokry sen Ameryki. Widać tu wyraźnie, jak Carey bawi się swoim medialnym image’em, nie będą już zmuszona, jak u początków kariery, przekonywać nikogo o swoim talencie, inteligencji czy zdrowych zmysłach. Zamiast udawać idealną kandydatkę na żonę, woli dziś cytować w wywiadach Lorelei Lee z „Mężczyźni wolą blondynki”.
W nosie ma też media modowe od lat krytykujące ją za ubieranie się mocno poniżej swojego wieku. Ostatnio na podobny zarzut odpowiedziała Aaronowi Hicklinowi z magazynu „Out”: „Kochanie, ja zawsze będę miała 12 lat! Jesteś gotowy?” i wydobyła z siebie swój dziewczyński rejestr dzwonkowy. W wieku dwunastu lat pozostaje sybarytką pełną gębą, przyjaźniącą się z Donatellą Versace i Anną Wintour, uwielbianą przez Obamów (choć oczywiście nie aż tak, jak Beyoncé). Osiągnęła status, dzięki któremu nie musi z nikim ścigać się na hity. Nie bez powodu „Me. I Am Mariah… The Elusive Chanteuse” pierwotnie nazywać miało się „The Art of Letting Go”. Może robić, co jej się żywnie podoba, w tym inspirować się samą sobą. Kariera Carey dowodzi, że powiedzenie, „kto był sławny w latach 80., będzie sławny już zawsze” zastosować można również do lat 90.