Facet idzie do klubu, poznaje innego faceta, idą do łóżka. Tak rozpoczyna się tytułowy weekend, wyznaczający ramy romansu oraz ramy filmu Andrew Haigha, którego suspens opiera się na pytaniu, czy tak krótki czas wystarczy, by zbudować uczucie. Dwaj mężczyźni niby tego pragną, jednocześnie każdego z nich coś powstrzymuje. Russell (Tom Cullen), nieco nieśmiały ratownik, nie do końca akceptuje sam siebie, a przynajmniej to sugeruje mu (uzmysławia czy wmawia?) zapoznany właśnie pyskaty Glen (Chris New). Russell narzucił sobie postawę, którą Błażej Warkocki nazwał niegdyś w „Homofobii po polsku” „moralnością pani Hennelowej”: niby przyznaje sobie prawo do życia po swojemu, ale trochę się tego wstydzi. Weekend z Glenem, pracującym nad projektem artystycznym, walczącym z tego rodzaju „hennelowszczyzną”, stanowić będzie pole negocjacji życiowych postaw. Przede wszystkim jednak wypełniony będzie seksem, czujnym obserwowaniem się nawzajem oraz nadzieją, towarzyszącą każdemu nowemu uczuciu.
By nie było zbyt różowo, Haigh wprowadza element melodramatu: na przeszkodzie znajomości staje stypendium Glena w Portland. W gruncie rzeczy jednak to nie miasto Chucka Palahniuka jest problemem (wyjazd można przecież odwołać), ale niepewność Glena, przytłoczenie ilością opcji oferowanych przez życie. Kiedy bowiem człowiek wyjdzie spod kontroli przyjętych konwencji społecznych, co jest niejako koniecznością dla akceptującej siebie osoby homoseksualnej, pojawia się pytanie, jakie nowe ramy i znaczenia nadać swojemu życiu. Te nigdy już nie będą „naturalne”, zawsze związane będą z wyborem. Wśród ich mnogości Glen okazuje się bardziej pogubiony (a może zwyczajnie bardziej refleksyjny) niż zahamowany Russell. Ten ostatni w końcu poddaje się uczuciu, co widać nie tylko w scenie łóżkowej, ale także podczas rozmowy na stacji kolejowej, którą to Haigh puszcza oko do melodramatu wszechczasów – „Spotkania” Davida Leana. Tam, zaskoczeni przez miłość bohaterowie, nie mogli jej przyjąć ze względu na poczucie obowiązku; tu, choć piętnujące spojrzenia wciąż są obecne (ktoś na stacji wyzywa ich od pedałów), jest odwrotnie: przeszkodą staje się brak przywiązania do zobowiązania. Niemoc zaangażowania się, wyrażana w schematycznej deklaracji „I don’t do boyfriends”, podszyta jest zwątpieniem w sens monogamii, które otrzymuje nazbyt (albo nie dość) dramatyczne uzasadnienie w postaci traumy poprzedniego związku. Powierzchowny to psychologizm.
„Zupełnie inny weekend”, reż. Andrew Haigh.
Wielka Brytania 2011, w kinach od 27 stycznia 2012Mimo kilku takich mielizn, „Zupełnie inny weekend” broni się świetnym aktorstwem i otwartością w opowiadaniu o najbardziej prywatnych i tym samym najbardziej ogólnych sprawach. Zaprasza nas do intymności, nie stawiając w pozycji podglądacza: kamera nie dziwi się wydarzeniom, lubi swoich bohaterów, ale nie musi ich ani tłumaczyć, ani na siłę afirmować. Haigh tworzy obraz ciepły, ale bez lukrowania homoseksualnego żywota. Nie queeruje rzeczywistości w tym stopniu, co, skądinąd świetny, brytyjski serial „Queer as Folk” (a jeszcze mocniej jego słabsza amerykańska wersja), unika bycia tubą gejowskiej świadomości. Tu, zgodnie z najlepszymi wzorcami brytyjskiego realizmu, to „samo życie” przemawia w pierwszej osobie. Akcja dzieje się w angielskim Nottingham i sceneria ta wydaje się tyleż anonimowa, co dziwnie znajoma, łatwiejsza do oswojenia niż chociażby charakterystyczny i wielkomiejski Londyn. Bohaterowie, których niedostatki urody nie są pudrowane, poruszają się autobusami i tramwajami, kluby i bary, do których chodzą, wydają się lekko zatęchłe, a bloki z wielkiej płyty – takie jak wszędzie. Ot, zwykła historia o miłości – nie mitycznej i ogromnej, która nie śmie wypowiedzieć swojego imienia, jak w „Tajemnicy Brookeback Mountain”, ale tej zwyczajnej, weekendowej, której rozmiar zależeć będzie od tego, jaki zechcemy jej nadać.
Glen mówi w jednej scenie, że bycie heteroseksualnym jest łatwe, bo w pakiecie dostaje się gotowy zestaw zachowań i modeli życia, których dostarcza literatura, popularne piosenki, kino. Film Haigha zręcznie wpisuje się w tendencję do uzupełniania tych wzorców. A jest co nadrabiać. W Hollywood, co udowadniali Rob Epstein i Jeffrey Friedman w „Celuloidowej szafie”, pozytywne obrazowanie homoseksualistów zaczęło się na dobre dopiero w latach 90. XX wieku. W kinie brytyjskim sprawy miały się trochę lepiej – to w „Ofierze” Basila Deardena (1961) pierwszy raz w angielskojęzycznym filmie użyto słowa „homoseksualista”, ale dopiero dzięki takim reżyserom jak John Schlesinger, Stephen Frears, Derek Jarman czy James Ivory, którzy tworzyli w latach 70. i 80., mógł on wreszcie wyjść z roli ofiary. Dlatego nie przekonuje stwierdzenie Glena, że w Ameryce geje wychodzą na ulicę protestować, a na Wyspach jedynie golą tyłki. Bo Brytyjczycy walczą na ekranie.
„Zupełnie inny weekend”, ani pionierski, ani specjalnie odważny, jest jednak jakoś ważny w świecie (przecież nie tylko u nas), w którym homoseksualność bywa sensacją lub przedmiotem sporów. Tu pokazana zostaje po prostu jako seksualność – źródło radości, rozkoszy i nadziei.
„Zupełnie inny weekend”,
reż. Andrew Haigh
„Zupełnie inny weekend” broni się świetnym aktorstwem i otwartością w opowiadaniu o najbardziej prywatnych i tym samym najbardziej ogólnych sprawach. Zaprasza nas do intymności, nie stawiając w pozycji podglądacza
Jeszcze 1 minuta czytania