ADAM KRUK: Jak wspominasz swoją pierwszą komunię?
ANNA ZAMECKA: Pamiętam wielkie rozczarowanie Eucharystią. To było coś, na co czekałam, nastawiając się na niezwykłe doznania, nie tylko smakowe, tymczasem okazało się, że „ciało Chrystusa” smakuje jak zwyczajny wigilijny opłatek. Pamiętam też duży stres związany z egzaminem, który trzeba było zdać przed komunią. Stres przed rachunkiem sumienia i spowiedzią. Na kartce spisałam wszystkie grzechy i wykreśliłam te, o których wolałam nie mówić księdzu z obawy, że mi nie odpuści. Bardzo to przeżywałam i może dlatego pojawia się to i w moim filmie.
Pamiętam w końcu zamieszanie wokół stroju – w przypadku dziewczyn był to ważny element uroczystości. W moich czasach ubierało się koronkowe sukienki, które były strasznie kłujące. To było nie do wytrzymania. Drapałam się po całym ciele, w ogóle nie potrafiąc skupić się na duchowym wymiarze komunii. Inna sprawa, że nie mogłam się skupić, bo w domu czekał na mnie nowiusieńki BMX, który dostałam od rodziców chrzestnych. Myślałam tylko o tym, by zrzucić z siebie drapiącą sukienkę i dosiąść mojego komunijnego prezentu.
Nikodem, autystyczny bohater twego filmu, podchodzi do komunii kilka lat później niż jego rówieśnicy. Jak zapadła decyzja, że jednak do niej przystąpi?
Pomysł wyszedł ode mnie, ale decyzję podjęła rodzina. Marek i Ola – co jest zrozumiałe, bo wynika z ich troski i miłości – starają się traktować Nikodema jak normalnego chłopaka. Bardzo przeżywają sytuacje, kiedy odstaje, kiedy bywa odrzucany – jak wówczas, gdy ksiądz nie dopuścił go do pierwszej komunii, twierdząc, że nie jest na nią duchowo przygotowany. Dlatego kiedy wyszłam z propozycją, by po 4 latach przystąpił jednak do sakramentu, przyklasnęli: normalny chłopak powinien iść do komunii, to może się w życiu przydać, może kiedyś założy rodzinę…
Anna Zamecka
Polska reżyserka filmowa. Studiowała dziennikarstwo, antropologię kulturową i fotografię w Warszawie i Kopenhadze. Ukończyła program DOK PRO w Szkole Wajdy. „Komunia” jest jej pełnometrażowym debiutem, za który otrzymała Grand Prix Tygodnia Krytyki Filmowej na festiwalu w Locarno.
Przyjeżdżając do ich domu, utwierdzałam się w przekonaniu, że mam do czynienia z wyjątkowymi ludźmi, o których chcę zrobić film. Od początku wiedziałam, o czym chcę opowiedzieć, długo jednak nie miałam pomysłu na to, jakimi obrazami to zrobić. W końcu, zupełnym przypadkiem, natrafiłam na zeszyty Nikodema do religii. On nie tylko świetnie rysuje, ale i myśli bardzo literacko. Układa własne historie, jest trochę bajkopisarzem. W zeszycie do religii zapisał swoje własne przykazania: ratuj mnie, nakarm mnie, bądź opiekuńczy. Zapisał też tematy lekcji: Pan Bóg nie odrzuca Nikodema, Nikodem to gatunek zagrożony wyginięciem. Ogromnie wzruszyły mnie te wpisy. Postanowiłam wybrać się na jego lekcje religii. Autystycy miewają problemy ze zrozumieniem metafor, stąd Nikodem pojmował niektóre religijne kwestie dość dosłownie. Na lekcji zadawał zaskakujące, nieraz trudne pytania, katecheta nie zawsze go rozumiał, ale przynajmniej próbował. To były bardzo inspirujące rozmowy, ciekawe językowo.
Jak ta o trzech cnotach, którą słyszymy w filmie, gdy Nikodem dowodzi, że miłość nie jest cnotą, bo ludzie dają sobie całusy, a całusy są złe…
To była rozmowa o rachunku sumienia – podobną pamiętałam z własnych doświadczeń komunijnych. Liczyłam na to, że Nikodem również w obecności kamery wejdzie w dialog ze sferą religijną – i tak się stało. Zależało mi, by pokazać, że on jest inny i dzięki temu ciekawy, że wnosi coś do wspólnoty. Że traktuje kwestie duchowości bardzo refleksyjnie, pewnie bardziej niż inne dzieci.
Po pokazie filmu na festiwalu w Locarno amerykański pastor Paul Block ujrzał w „Komunii” krytykę Kościoła katolickiego, który stracił zdolność pomocy potrzebującym.
Ale jednocześnie stwierdził, że w filmie objawił się Bóg. Choć jeśli faktycznie pojawił się w „Komunii”, to nie było go w scenariuszu [śmiech]. Kościół, tak jak inne instytucje w filmie – szkoła czy opieka społeczna – niewiele pozytywnego wnosi w życie bohaterów. Nikodem i jego rodzina skazani są tak naprawdę na samych siebie. I sami muszą sobie pomóc.
Autyzm – od „Rain Mana” po pokazywane obecnie w kinach „Życie animowane” – jest tematem bardzo filmowym. Mam jednak wrażenie, że na pierwszy plan w „Komunii” wysuwa się nie Nikodem, a jego siostra Ola. Dlaczego zdecydowałaś się to właśnie jej poświęcić film?
Nie zgodzę się, że to Ola jest główną postacią – obydwoje są równorzędnymi bohaterami. Nie zdecydowałabym się na film o którymś z osobna. Oni działają w duecie – jedno wynika z drugiego i jedno bez drugiego nie istnieje. Mocno identyfikowałam się z Nikodemem, bo sama całe życie czułam się trochę odklejona. Z drugiej strony rozumiałam emocje Oli – jeśli była mi najbliższa, to dlatego, że dużo jest w tym filmie z moich własnych przeżyć. W dzieciństwie też miałam taką „kulę u nogi” – młodszego brata, którego zabierałam do zerówki, gdy nie miałam go z kim zostawić. Kiedy robiono nam szkolne fotografie, wszystkie dzieci miały portrety w pionie, a ja jedna w poziomie, bo w kadrze byłam z bratem. Ola i Nikodem dorastają w filmie wspólnie i proces ten jest właściwym tematem, który wymusił ograniczenie innych wątków.
Takich jak historia ich rodziców – Marka i Magdy. Widzimy, że nie mieszkają już razem, obserwujemy, jak radzą lub nie radzą sobie z dziećmi, ale nie wiemy nawet, jak się poznali.
Spotkali się w tym samym miejscu, gdzie ja poznałam Marka – na Dworcu Centralnym. Marek był dużo starszy od Magdy, która była w takim punkcie życia, że potrzebowała kogoś dojrzalszego od siebie. Kogoś, kto zapewniłby jej opiekę, której nie dostała od swoich rodziców. To była romantyczna historia, a Magda i Marek to bardzo ciekawe postaci, którym należałby się pełniejszy portret. Ale takie jest etyczne ryzyko, które bardzo mnie w dokumencie niepokoi: gdy decydujesz się robić film o kimś, cała reszta pozostaje szkicem. Nie zostaje ukazana w sposób, na jaki być może zasługuje.
Włączasz do filmu jednak wideo z komunii Magdy – tak jakby sama wciąż była dzieckiem, które trzeba jakoś utulić.
W tym wideo pojawia się nie tylko Magda, ale i postać jej matki, która wchodzi na chwilę do pokoju, lekko potrącając córkę, która obraca się wokół własnej osi, po czym wychodzi, w ogóle nie zauważając, że Magda ma problem z zapięciem sukienki. Za każdym razem, gdy przeglądałam to archiwum, czułam ból tej dziewczynki. To jest moment, który może umknąć podczas seansu, ale dla mnie jest ogromnie znaczący. Pokazuje bowiem dramat, który powtarza się w kolejnych pokoleniach.
W popkulturowym imaginarium dzieciństwo to najczęściej czas arkadii. Ty pokazujesz je jako koszmar, coś, do czego za nic nie chciałoby się wracać.
W przypadku małego dziecka od tego koszmaru nie ma ucieczki, dziecko samo nie przetrwa. Gdy poznałam Olę, powiedziała mi, że oni mają tylko siebie – tylko i aż. Gdy opisywała działania kuratora, grożącego ojcu, że ich zabierze, mówiła, że to jest ostatnie, czego by chciała. Mogło być najgorzej, ale ona przede wszystkim chciała mieć dom. Teraz oczywiście jest już w innym miejscu, jest starsza, bardziej samodzielna, ma więcej świadomości. Wyprowadziła się z domu, jest w szkole z internatem. Poprawiła oceny, średnią 2,7 w ostatniej klasie gimnazjum wyciągnęła na 4 i dostała się do klasy o profilu medycznym. Chce zostać pediatrą, ewentualnie dentystką, a jeśli się to nie uda – filmowcem.
Najgorsza rzecz, jaka może człowieka spotkać. Jak ty zostałaś filmowcem?
Nic innego mi nie wyszło [śmiech]. Od czwartego roku życia grałam w teatrze – zazwyczaj rośliny. Moją pierwszą rolą był krzaczek w przedstawieniu o Królewnie Śnieżce. W tym samym spektaklu moja siostra była Królewną Śnieżką. Strasznie jej zazdrościłam, ale to mnie motywowało do pracy, więc potem całą podstawówkę i liceum występowałam w szkolnych spektaklach, które jednocześnie reżyserowałam. Gdy miałam 15 lat, zrozumiałam, że to reżyseria była czymś, co wtedy najbardziej czułam. Łódź wydawała się za blisko domu, więc w tajemnicy przed rodzicami, tuż po zakończeniu roku szkolnego, wybrałam się do praskiej FAMU, by przekonać się, jak tam jest, by poznać nauczycieli i studentów. No i oczywiście okazało się, że szkoła była w remoncie, wszystko pozamykane na cztery spusty. Wróciłam z niczym. Potem rzuciłam liceum, wszystko się rozmyło, straciłam wiarę w siebie. Po drodze odkryłam inne rzeczy, liznęłam życia, trochę postudiowałam. Nie miałam już odwagi zdawać do filmówki. W końcu się przełamałam i zdecydowałam się zrobić film. To „Komunia” była moją szkołą filmową.
Jak długo ona trwała?
Cztery lata – pierwszy raz spotkałam się z bohaterami w 2012 roku. Dokumentacja trwała rok, podobnie okres zdjęciowy (choć miałyśmy w sumie tylko 35 dni zdjęciowych) oraz montaż. Potem kilka miesięcy postprodukcji. To był dla mnie bardzo ciekawy okres, miałam poczucie, że codziennie się uczę. Dlatego chciałam uczestniczyć we wszystkich etapach produkcji, każdy był odkrywaniem czegoś nowego. Wyniosłam z tej szkoły kilka przyjaźni, myślę, że z niektórymi osobami chciałabym zrobić kolejny film. Zdaję też sobie sprawę, że poprzez moją obsesję kontroli narobiłam sobie wrogów. Mój upór nawet dla mnie jest uciążliwy, więc dla tych, którym mniej zależało na filmie, musiał być nie do zniesienia. Ale to właśnie on doprowadził do ostatecznego efektu.
Poświęcasz cztery lata na niewiele ponad godzinny dokument. Musisz chyba wierzyć, że film potrafi trochę poprawić świat?
Nie można oczekiwać, że zmieni się filmem świat, ale jeśli ten prowokuje do rozmowy, to już jest dużo. Zdecydowałam się opowiedzieć o rzeczach ważnych dla mnie, a gdy zdałam sobie sprawę, że film ważny jest także dla bohaterów, dało mi to kopa, by nie odpuszczać. Starałam się podejść do tematu uczciwie i kreatywnie: przenieść na ekran sceny powstałe w mojej głowie albo zapamiętane z dzieciństwa, co w dokumencie nie jest łatwe, bo zwykle rozbija się o rzeczywistość. Ona czasami okazuje się ciekawsza, ale czasami okazuje się tak twarda, że jej nie ruszysz, nie wyrzeźbisz. I dlatego kilka rzeczy, na których mi należało, musiałam rzeczywiście odpuścić.
Anna Zamecka, fot. Agnieszka Glińska
Wyzwanie dla obsesji kontroli?
Czasami zapominałam o tym, że jestem na planie filmu dokumentalnego. Jak coś nie szło po mojej myśli, traciłam cierpliwość, nie zawsze miałam tolerancję dla dynamiki planu dokumentalnego. Liczba dni zdjęciowych była ograniczona, wkurzałam się więc czasem, nawet na bohaterów, jeśli nie chcieli współpracować. To było idiotyczne, ale trudno było mi nad tym zapanować. Nie mi jednej – każdy w ekipie miał swoje cięższe momenty. Dochodziło do spięć, ale myślę, że właśnie dzięki temu, że nie ukrywałyśmy emocji, udzielały się one naszym bohaterom. Dokładnie tak, jak ich uczucia siedziały w nas. Niewidzialność kamery w „Komunii” jest pozorna – ona była bardzo uczestnicząca.
Relacje w rodzinie, w której kochający się ludzie nieustannie na siebie krzyczą, zostały przez was odzwierciedlone na planie?
Napięcie, które czuć w filmie, towarzyszyło nam nieustannie. Myśmy w pewnym momencie chyba stali się rodziną, a w rodzinie wszystko wolno. Nikt się nie ograniczał.
Wydaje mi się, że „Komunia” jakoś tłumaczy, dlaczego tak wielu ludzi z naszego pokolenia boi się być rodzicami.
Nie myślałam o tym podczas kręcenia, ale sama zapamiętałam swoje wczesne „macierzyństwo”, kiedy opiekowałam się bratem, jako coś przerastającego moje możliwości. Coś, czego drugi raz bym się nie podjęła. Być może dlatego wciąż nie zdecydowałam się na rodzinę, bo – tak jak Ola – raz już matką byłam.
Czyli Ola to twoje alter ego?
Ja jestem tylko reżyserką filmową, Ola reżyserką życia, i myślę, że jest na dobrej drodze, by zrobić z niego masterpiece.