ADAM KRUK: Na okładce książki „Filmoterapia” umieściłaś kadr z „Mechanicznej pomarańczy”, na którym grany przez Malcolma McDowella bohater poddawany jest brutalnej terapii afektywnej. Przewrotnie?
MAŁGORZATA KOZUBEK: Terapia powszechnie kojarzy się z czymś bezpiecznym i kojącym, osobistą podróżą, dlatego umieszczenie na okładce Alexa podpiętego do tej przeraźliwej aparatury było z mojej strony nieco ironiczne. Chciałam, żeby wyrażała ona moje podejście do tematu: ostrożne, sceptyczne. Filmoterapia cieszy się ostatnio ogromnym zainteresowaniem, nie tylko akademików – coraz częściej jest wykorzystywana w przestrzeniach psychoedukacyjnych i podczas zwyczajnych spotkań kinowych – ja jednak stawiam przy tej metodzie duży znak zapytania. Choć oczywiście filmoterapia nie przybrała nigdy tak groteskowej postaci, jak w „Mechanicznej pomarańczy”, gdzie oznaczała po prostu pranie mózgu, wciąż uważam, że nie jest czymś niewinnym. Może być niebezpieczna.
Dlaczego?
Najprościej rzecz ujmując, ten sam film może mieć wpływ tak dobroczynny, jak negatywny, wszystko zależy od widza: jego osobowości, kompetencji odbiorczych, przeżyć, doświadczeń. Trudno zgodzić mi się z tezą, że film nigdy nie może zaszkodzić, że co najwyżej nie pomoże.
Czy każdy film wykorzystywany w filmoterapii musi trochę zaboleć?
Niekoniecznie, to zależy od problemu, z jakim konfrontuje się widz, klient, pacjent. Jeśli mówimy o filmoterapii jako elemencie tylko wspomagającym terapię, czy nawet doraźnie poprawiającym samopoczucie, np. poprzez oglądanie filmów komediowych z optymistycznym zakończeniem, to absolutnie nic tutaj nie musi boleć. Natomiast jeśli widz chce zmierzyć się z nieprzepracowanym problemem, dokonać trwałej korekty swojej osobowości, dobierany jest dla niego film, który per analogiam odwołuje się do tych właśnie przeżyć. Wtedy zetknięcie z przeformułowanym odbiciem własnej sytuacji może być rzeczywiście trudne, ale też wartościowe. Wielu psychologów wskazuje na to, że moment bolesnego samouświadomienia, unaocznienia własnego problemu w bezpiecznej formie filmowej, może być punktem zwrotnym w terapii.
Mam chandrę, idę do kina, czuję się lepiej – czy to jest filmoterapia?
Nie. Definiowanie filmoterapii to problem złożony o tyle, że inaczej zrobi to psycholog i psychiatra, co innego powie kulturoznawca i artoterapeuta, a co innego jeszcze nauczyciel, który stosuje film w procesie edukacyjnym. Te poszczególne formuły rzadko wchodzą ze sobą w kontakt. Staram się w książce znaleźć dla tych rozważań wspólny mianownik i wydaje mi się, że mogłaby nim być kultura terapeutyczna. Jej ekspansję od kilkunastu lat obserwujemy też w Polsce, choćby w „modzie na terapię”: zawierzaniu swoich problemów nie, jak było wcześniej, przewodnikom duchowym czy przyjaciołom, ale szukaniem odpowiedzi na codzienne problemy w systemie eksperckim. Choć ekspertów jest coraz więcej, a filmoterapia przybiera na popularności, wciąż trudno znaleźć jej autorskie definicje. Filmoterapeuci, a nawet psychologowie często ograniczają się do poetyckich określeń: „uzdrawiająca podróż filmowa”, „filmowa alchemia”, „lek na zbolałą duszę”. Czasami są to po prostu krótkie techniczne definicje, często niezamierzenie dowcipne, szczególnie gdy ktoś pisze, że filmoterapia pochodzi od słów „film”, czyli film i „terapia”, czyli leczyć.
Zaproponowałaś więc własną definicję.
Tak, starałam się wypełnić tę lukę teoretyczną. Przeglądając opracowania na temat filmoterapii czy tytuły poradników, które zaczynają się u nas pojawiać – dokładnie tak, jak kilkanaście lat temu w Stanach – można zauważyć, że wielu autorów ucieka od słowa filmoterapia, dodając podtytuły czy zaznaczając, że chodzi o psychoedukację czy profilaktykę. Trochę się asekurują, tak jakby bali się opisać filmoterapię jako samodzielną, sprawdzoną metodę. Postanowiłam zmierzyć się z tym pojęciem – zwłaszcza że weszłam przecież na pole, na którym używa się go od dawna – starając się stworzyć podstawy teoretyczne. Filmoterapię rozumiem więc przede wszystkim jako proces dynamicznej interakcji między osobowością pacjenta a specjalnie dobranym dla niego filmem, który to proces, z pomocą terapeuty, staje się przestrzenią umożliwiającą pacjentowi badanie swoich problemów, zwiększenie umiejętności samorozumienia i rozwijanie refleksyjności. Pojęcie refleksyjności – kluczowe w tej definicji – rozumiem w podobnym sensie, w jakim używa go Anthony Giddens. Być refleksyjnym, znaczy zdawać sobie sprawę z parametrów określających egzystencję, dokonywać wyborów, wyciągać wnioski i udoskonalać strategie postępowania, a także być zdolnym do tkania spójnej narracji o sobie, a więc konstruowania i rekonstruowania swojej tożsamości.
Małgorzata Kozubek
Filmoznawca, adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego oraz wykładowca PWSFTViT w Łodzi. Zajmuje się między innymi psychologią odbioru filmu, społecznym wpływem kina, kulturą terapeutyczną i filmoterapią. Jest opiekunem naukowym Akademii Kina Światowego i Akademii Polskiego Filmu we Wrocławiu, współpracuje również jako wykładowca w ramach Nowych Horyzontów Edukacji Filmowej. Publikowała m.in. w „Kwartalniku Filmowym”, „Kinie” i „Dyskursie” oraz w tomach zbiorowych, jest autorką książki „Filmoterapia. Teoria i praktyka” (Gdańsk 2016) oraz współredaktorką tomów „Polski film dokumentalny w XXI wieku” (Łódź 2016) i „Polski film animowany w XXI wieku” (w przygotowaniu).
Kpisz w książce z poradników, które mają nas momentalnie wyleczyć.
Nie chciałam ironizować – po prostu literalnie cytowałam wypowiedzi, pomysły, spostrzeżenia filmoterapeutów, zwłaszcza amerykańskich. Trzeba przyznać, że mimo iż w Polsce filmoterapia także funkcjonuje przede wszystkim w dyskursie popularnonaukowym i biznesie psychologicznym, to osoby zajmujące się tą dziedziną poszukują jednak wsparcia merytorycznego u doświadczonych psychoterapeutów, którzy pracują z metaforą w ramach szkół terapeutycznych. W Stanach natomiast mamy naprawdę mnóstwo poradników do autoterapii z wypunktowanymi filmami od A do Z, z krótkim, powierzchownym komentarzem. Czołowy filmoterapeuta amerykański, Gary Solomon, proponuje na przykład obejrzenie „Pretty Woman”, wskazując najpierw na „terapeutyczne motywy”: „Marzenia się spełniają. Ludzi można spotkać w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i czasie.
Nic nie może stanąć na drodze prawdziwej miłości. Uczenie się, jak być dobrym partnerem w związku”, po czym przedstawia swój „filmoterapeutyczny komentarz”: „Najważniejsza lekcja, jaką uzyskujemy z filmu, jest taka, że miłość może nam się przydarzyć zawsze i wszędzie. Trzeba mieć tylko otwarte oczy i serce. Wielu ludzi poddało się i nie szuka nikogo wyjątkowego. Daj sobie szansę na poznanie kogoś, od kogo w normalnych okolicznościach odwróciłbyś się plecami. Szukaj ludzi życzliwych, łagodnych, uczciwych, godnych zaufania, moralnych itd. To są cechy, które pozwolą zbudować trwały związek”.
A na rozwód zawsze „Sprawa Kramerów”. Jak strata bliskiej osoby – „Stalowe magnolie”…
Może faktycznie naśmiewam się trochę z tych filmoporad, ale tylko po to, by ostrzec przed powierzchownością tego rodzaju literatury. Jej autorzy bywają zupełnie bezradni w obliczu odmiennego odczytania treści filmu przez różnych widzów; stwierdzają wtedy, że jeśli konkretny film nie przypadnie do gustu, to jest przecież w leksykonie jeszcze sto innych, z których można skorzystać w razie depresji, problemów w relacjach czy z uzależnieniami. Do wyboru, do koloru. Sam punkt wyjścia jest dla mnie nie do przyjęcia, bo każda rozsądna filmoterapia zaczynać się powinna nie od filmu, a od widza – jego doświadczeń, inteligencji i wrażliwości, a także osobistych preferencji filmowych. Nie można przepisywać filmów niczym leków na receptę.
Kwestii doboru filmów do terapii poświęcasz sporo miejsca. Piszesz, że znacznie lepiej sprawdza się film popularny niż artystyczny – „film ekstraklasy”, jak chciał Bettelheim. Z czego to wynika?
Wnioski te wysnułam z badań na konkretnej grupie odbiorczej, którą w moim przypadku była młodzież społecznie nieprzystosowana, która wcześniej opowiadała o swoich ulubionych rodzajach i gatunkach filmowych. W doborze tytułów trzeba brać pod uwagę kompetencje odbiorcze i potrzeby widza, a w tej grupie podstawową potrzebą było rozjaśnienie kilku tematów: tożsamość, poszukiwanie miejsca w świecie, hobby, problem macierzyństwa. By udzielić w sposób naturalny i nienarzucający wskazówek, film nie może być zbyt trudny w odbiorze, nie może otwierać się na zbyt wiele możliwości interpretacyjnych, bo młodzi ludzie, z którymi pracowałam, i tak przeżywają świat w sposób bardzo chaotyczny, często mają problem z pogodzeniem sprzeczności. Z jednej strony przez społeczeństwo postrzegani są jako „ci źli”, z drugiej są bardzo wrażliwi, spragnieni innego scenariusza, lepszego życia. Dlatego zdecydowaliśmy się na filmy z zamkniętym zakończeniem, z dopowiedzianą historią, z którą mogliby się identyfikować i doszukiwać się ewentualnych wzorców zachowań. Ale nie jednego wzorca, dlatego zawsze pokazywaliśmy kilka filmów o podobnej tematyce z różnymi wariantami wyborów bohaterów. Dopiero w tych zestawach uruchomiła się prawdziwa dyskusja, nienarzucająca z góry jednego słusznego rozwiązania. W filmoterapii film jest tylko asumptem. Najważniejsze jest to, co dzieje się podczas rozmowy: negocjowanie znaczeń, zastanawianie się, jak inaczej mogłaby potoczyć się historia, jakie byłoby wymarzone zakończenie. Inaczej niż w klasycznej resocjalizacji, punkt ciężkości przeniesiony jest z powinności na wartości. Nazywam to pokazywaniem tego, co namacalnie dobre, z czego mogę skorzystać. Ale nie muszę.
Mówisz, że lepiej w tej grupie sprawdzają się filmy, które nie są wieloznaczne, opisujesz jednak przykład dziewczyny, która nadała zupełnie nowy sens „Wyśnionemu życiu aniołów” – dwie bohaterki zinterpretowała jako jedną postać.
Odbiór filmu jest zawsze bardzo indywidualny, czasem twórczy i zaskakujący, w tym wypadku doskonale ukazujący podstawowy problem młodzieży, z którą pracowaliśmy – wewnętrzną walkę sprzeczności, strony jasnej i ciemnej, która czasami jest narzucana, ale jednak przez tych młodych ludzi przyswajana. Odczytanie, że dwie bohaterki tego filmu – destrukcyjna Marie oraz witalna, empatyczna Isa – to jedna postać, oznaczało odrzucenie ciemnej strony własnej osobowości. Bo Marie w finale umiera, co zostało potraktowane niedosłownie i było fantastyczną, dojrzałą, inteligentną interpretacją. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ta młodzież pragnie zmiany, ale jest to proces szalenie trudny, pracochłonny i często niestety, jak pokazują wyniki resocjalizacji, nieskuteczny. Wydaje mi się, że film może nie tyle być środkiem przezwyciężenia problemów, ile stanowić inspirację, motywację. W strumieniu potoczności trudno jest spojrzeć na swoje życie z dystansu, stworzyć jego metaanalizę z ogólniejszymi wnioskami, łatwiej zrobić to w zderzeniu ze skończonością filmowej fabuły. Tak widzę sens filmoterapii – jako punkt wyjścia do spojrzenia na nowo na własne możliwości, motor dalszej pracy nad sobą.
Małgorzata Kozubek, „Filmoterapia”,
Słowo/ obraz terytoria, 344 strony,
w księgarniach od 2016 roku
Mówimy o gatunkach narracyjnych. Czy również kino abstrakcyjne, eksperymentalne, ma właściwości terapeutyczne?
Filmoterapia zaczęła się od filmów abstrakcyjnych. Pierwsze opisy badań odnoszą się właśnie do wykorzystania dzieł nienarracyjnych, w których najważniejsze były elementy takie, jak rytm, kolor, muzyka. Wprowadzały one w rozluźnienie, stan hipnotyczny – zresztą niektóre projekcje uzupełniane były o hipnozę. Co ciekawe – bo dziś się z tym nie spotykamy – wykorzystywano wtedy filmy robione specjalnie na potrzeby terapii konkretnej grupy odbiorczej złożonej z żołnierzy zmagających się z traumą II wojny światowej. Filmoterapia nie rozwinęła się w tym kierunku, ale ze środków pozanarracyjnych korzysta wciąż choćby muzykoterapia, której metody weszły na stałe do zdobyczy medycyny. Filmoterapia skorzystała raczej z doświadczeń dziedziny pokrewnej, czyli biblioterapii, i w jej dzisiejszych formułach najważniejsza jest historia – strona formalna jest o tyle ważna, że ją uwiarygadnia. Podczas badań często pytano mnie o odbiór „Powrotu” Zwiagincewa, bo forma pełni tam bardzo istotną funkcję: zdjęcia, metaforyka, nawiązania do dzieł sztuki... Okazuje się, że nawet jeśli widz nie potrafi sczytać intertekstualnych odniesień, nie przeszkadza to w emocjonalnym przeżyciu filmu i wyciągnięciu wniosków. Kluczową rolę odgrywa historia, do której można się odnieść, identyfikacja z bohaterem.
Tu filmoterapii pomocne bywają z jednej strony badania nad baśnią z obietnicą happy endu, z drugiej nad mitem, który może przynieść katharsis. Film narracyjny rozpięty jest między tymi biegunami.
Katharsis pozostaje wciąż nierozwiązaną zagadką, tajemnicą. Bywa słowem nadużywanym. Całkowite oczyszczenie zdarza się w życiu bardzo rzadko, mamy szczęście, jeśli w ogóle nam się przydarzy. Ale takie małe katharsis – odreagowanie codziennych spraw – jest w kinie możliwe, co zawsze mnie fascynowało. Zanim jeszcze modne stało się pojęcie filmoterapii, baśń i mit chętnie wykorzystywano w badaniu natury medium filmowego, a psychoanalityczna teoria filmu lansowała efektowne porównania fotela kinowego do kozetki u psychoterapeuty. Skojarzenia z terapią i hipnozą narzucały się od początku istnienia kinematografii. Chciałam je uporządkować. Duża część mojej książki jest tak naprawdę relacją z tego, jak filmoterapia była ujmowana w dyskursie naukowym i popularnonaukowym, badaniem jej związków z kognitywną czy psychoanalityczną teorią filmu. Zebrałam te teorie w jednym miejscu, a robiąc to, zaczęłam proponować własne tezy i pomysły. W końcu zapragnęłam, by sprawdzić, jak zafunkcjonują one na gruncie praktycznych badań z młodzieżą, która przecież i tak chętnie spędza wolny czas, oglądając filmy.
Czy są jakieś gatunki, z którymi odradzałabyś im kontakt? Za nieterapeutyczny zwykło się uważać na przykład horror – ty pokazujesz, że niekoniecznie musi to być prawdą.
Do rehabilitacji horroru zainspirował mnie artykuł Marka Haltofa „Kinoterapia – przeżyjmy katastrofę” – pierwszy tekst o filmoterapii na polskim gruncie, opublikowany już w 1985 roku, który wyprzedza „pionierskie” prace amerykańskich filmoterapeutów. Autor posługuje się tam terminem „kinoterapia”, bo chodzi mu o odbiór zbiorowy seansu kinowego, który rządzi się innymi prawami niż ten indywidualny, w domu. Wychodząc od filmu katastroficznego i horroru z jednej strony, wypunktowuje ich możliwości kompensacyjne, z drugiej – inspirująco pisze o oznaczaniu przez nie lęku. Wszyscy się boimy. Największym lękiem, na co dzień nieuświadamianym, jest lęk przed śmiercią. Bohaterowie filmów grozy są czymś, co można wskazać jako konkretny obiekt strachu, coś namacalnego, dzięki czemu przez dwie godziny nie tylko wiemy, czego się boimy (potwora, złoczyńcy), ale strach ten możemy mieć pod kontrolą w bezpiecznych warunkach sali kinowej. Zwłaszcza w klasycznie sformułowanym horrorze – bo w podgatunkach takich jak gore sprawa jest bardziej skomplikowana – zło na koniec zostaje unicestwione, gwarantując poczucie pewnego rodzaju ulgi. Trzeba przy tym zaznaczyć, że jest wielu przeciwników terapeutyczności tego rodzaju filmów, pedagodzy wskazywać będą przykłady zbrodni naśladowczych. Sama podczas badań, będących jeszcze częścią mojej pracy magisterskiej, natrafiłam na chłopaka, który pod wpływem narkotyków i inspiracji filmem „Blow” z Johnnym Deppem, skończył tragicznie, bo w więzieniu. Drugi negatywny wpływ wynikał z nieadekwatnego wieku w zetknięciu z filmem, kiedy moja rozmówczyni jako dziecko obejrzała – zdawałoby się niegroźnych i zabawnych – „Nieustraszonych pogromców wampirów” Romana Polańskiego. Uruchomiło to w niej wzmożony lęk, skutkujący zakładaniem kołnierza ortopedycznego na noc w obawie przed wampirami. Więcej jest mimo wszystko historii pokazujących dobroczynny wpływ filmu.
A jakie korzyści może dawać pornografia?
Rzadko podkreślane są walory terapeutyczne filmów pornograficznych, ja wskazałabym trzy możliwości ich wykorzystania. W pewnym zakresie pełnią funkcję edukacyjną: mimo nierealistycznego obrazu seksualności, z moich doświadczeń z pracy z młodzieżą jasno wynika, że ta i tak do tych produkcji sięga, szukając wiedzy na temat ciała, intymnych relacji. Pornografia może też być wykorzystywana w przezwyciężeniu zahamowań seksualnych. Ponadto, psychologowie kliniczni zwracają uwagę na jej funkcję zastępczą, zwłaszcza w ośrodkach zamkniętych, poprawczakach, zakładach psychiatrycznych. Nie jest to rozwiązaniem idealnym, ale dla osób, które, czy to przez chorobę, czy fakt umieszczenia w ośrodku, nie mogą doświadczać tej sfery życia, napięcie i stres powodowany sytuacją zamknięcia może być rozładowany przez oglądanie filmów pornograficznych. Choć rozszerzyłabym to w ogóle na gatunki cielesne.
Czyli jakie?
Stymulujące do reakcji fizycznych – w ankietach badających upodobania gatunkowe młodzieży z ośrodków poprawczych odpowiednikiem pornografii wskazanej na pierwszym miejscu przez chłopców, dla dziewczyn były filmy muzyczne i komediowe. Filmy z gatunków cielesnych są realizowane właśnie po to, żeby wzbudzić konkretną reakcję ciała, przynosić ulgę – czy będzie to rozładowanie seksualne, katarktyczny płacz czy spontaniczny wybuch śmiechu. Nawet ja, sceptyczka, czasami tym mechanizmom ulegam. Oglądałam niedawno na dużym ekranie „Deszczową piosenkę” i podczas wykonywania przez Donalda O’Connora numeru „Let Them Laugh” zauważyłam, że wraz całą salą śmieję się w głos. Zapominam o problemach, stresach, obowiązkach i mówię do osoby na sąsiednim fotelu: patrz, jednak filmoterapia działa! Poczułam się, jak bohater filmu „Hanna i jej siostry” Woody’ego Allena, który po nieudanej próbie samobójczej, ogarnięty mrocznymi myślami, przekonany o bezsensie egzystencji, wchodzi do kina na „Kaczą zupę” braci Marx, a jego głos z offu mówi: „Oglądam tych ludzi na ekranie i zacząłem się wciągać w akcję. I nagle poczułem – jak można nawet myśleć o samobójstwie? Nie chcesz być częścią tego doświadczenia? A niech to wszyscy diabli, w końcu nie jest tak źle. Kto wie, co będzie potem. Może coś jest, nikt tego nie wie. Wiem, że «może» to słaba nadzieja, ale innej nie mamy. Potem zanurzyłem się w fotelu i zacząłem cieszyć się życiem”.