Elia Suleiman patrzy na świat

10 minut czytania

/ Film

Elia Suleiman patrzy na świat

Adam Kruk

Skomplikowanie proste kino Suleimana czyta się trochę jak poezję, gdzie każde słowo (lub każdy obraz) znaczy jakby więcej, gdzie najważniejsza jest ich kontemplacja

Jeszcze 3 minuty czytania

Każdy film Suleimana jest cudem. Niestety tych cudów jest niewiele i dzieli je od siebie sporo czasu.
Ciro Guerra

Popularny palestyński wideobloger Nuseir Yassin, publikujący swe podróżnicze filmiki jako Nas Daily, zamieścił niedawno nagranie z jerozolimskiej restauracji, gdzie obdarowany zostaje przez ortodoksyjnych Żydów osobliwymi komplementami: „Nie możesz być Arabem, wyglądasz inteligentnie – mógłbyś być Francuzem”. To samo powiedzieliby zapewne, gdyby wpadli tam na Elię Suleimana – intelektualistę, kosmopolitę, dla którego przesiadywanie w kawiarniach świata stanowi jedno z ulubionych zajęć. To z nich – w swym słomkowym kapeluszu i świetnie skrojonych koszulach, pijąc kawę i paląc papierosy – obserwuje rzeczywistość, by następnie dzielić się z widzami jej absurdami. Jego najnowszy film, „Tam gdzieś musi być niebo”, który pół roku po canneńskiej premierze trafia na nasze ekrany, mógłby właściwie nosić tytuł „Elia Suleiman patrzy na świat”.

Suleimana nikt po kawiarniach nie wyzywa – może dlatego, że nie wdaje się w pyskówki. Więcej: w ogóle nic nie mówi. Stąd personę, którą konsekwentnie tworzy w swoich filmach – filmowca o imieniu Elia Suleiman – często porównuje się do komików kina niemego: Maxa Lindera, Bustera Keatona czy ich kontynuatora – Jacques’a Tati. To trochę smutny, trochę przestraszony pan, któremu słowa grzęzną w gardle, gdy tylko konfrontuje się ze światem. Najczęściej jednak Suleiman milczy, bo nikt go o nic nie pyta. Wszyscy zajęci są sobą albo zadają pytania niewymagające odpowiedzi. W prawie dwugodzinnym „Tam gdzieś musi być niebo” bohater odzywa się tylko raz: jadąc taksówką w Nowym Jorku, pytany, skąd jest, odpowiada, że z Nazaretu. „To nie kraj” – zauważa taksówkarz. Pasażer dodaje więc: „Jestem Palestyńczykiem”.

Z Nasem, od czterech lat publikującym swe nagrania na Facebooku, dzieli go wiele: Suleiman (rocznik 1960) jest ponad 30 lat starszy i nie dzierży rządu dusz w mediach społecznościowych – jego sława ogranicza się do wąskiego grona koneserów kina artystycznego. Łączy ich natomiast miejsce urodzenia: Nas urodził się w Arrabie, Suleiman w oddalonym o 25 kilometrów Nazarecie, obu więc określa się mianem izraelskich Palestyńczyków i już termin ten nastręcza sporo problemów. W „Tam gdzieś musi być niebo” grający sam siebie Gael García Bernal mówi przez telefon, że przyjaźni się z Elią Suleimanem, który – tu Meksykanin gryzie się w język – nie jest Palestyńczykiem z Izraela, ale Palestyńczykiem z Palestyny! Próbując zainteresować twórczością kolegi swoją nowojorską agentkę, dodaje: „Mimo to robi śmieszne filmy… śmieszne filmy o pokoju na Bliskim Wschodzie”. „To samo brzmi już jak żart” – usłyszy od niej Suleiman. A potem tylko „Powodzenia” i „Czy zamówić panu taksówkę?”.

Sukcesem nie kończy się też spotkanie u potencjalnego francuskiego producenta, który przekonuje, że oczywiście kibicuje sprawie palestyńskiej, ale projekt Suleimana jest dla niego za mało… palestyński. To zresztą zarzut, który reżyser często słyszy także od rodzimej publiczności oczekującej filmów ku pokrzepieniu serc lub zagrzewających do walki. Na tle innych lokalnych twórców, mocno wiążących swe filmy ze zbiorowym doświadczeniem okupacji, wyróżnia go ostentacyjna wręcz prywatyzacja doświadczenia oraz ironia – ulubiona strategia obrony przed okrucieństwem świata. Trudno doszukiwać się tu postulatów zwrotu ziem, opiewania pomarańczowych gajów czy bryków z historii. Nawet jeśli swój poprzedni film, „Czas, który pozostał” (2009), poświęcił w dużej mierze pierwszej wojnie arabsko-izraelskiej z lat 1948–1949, nazywanej przez Arabów „katastrofą”, na pierwszy plan wyniósł w nim nie martyrologię, ale sam absurd zbrojnego konfliktu. A także jego konsekwencje dla własnej rodziny, które najlepiej określa słowo „apatia”. Decentralizacja, polityka fragmentu, brak dogmatyzmu – to właśnie najbardziej cechuje spojrzenie Suleimana, który zamiast wymachiwać swą tożsamością na sztandarach, znajduje się w stanie nieustannego jej poszukiwania.

„Palestyna nie istnieje – mówił w rozmowie z Anne Bourlond („Journal of Palestine Studies” nr 29/2000) – Nie ma granic. Ma za to chaotyczne elementy, które prowadzą do kwestionowania granic, terytoriów, przecięć. Nawet jeśli żaden z tych elementów sam w sobie nie jest słuszny, składają się one na chaotyczne status quo, które dawać może wolność. Bo to najlepsze miejsce do namysłu nad tym, czym w ogóle jest przestrzeń”. Pytania o przestrzeń, badanie relacji między byciem jej częścią a byciem intruzem, byciem u siebie a byciem na wygnaniu, stanowi centralny temat twórczości Suleimana. W „Tam gdzieś musi być niebo” po raz pierwszy pytania te nie ograniczają się jedynie do namysłu nad palestyńską tożsamością w Izraelu, lecz dotyczą ogólniejszego losu Palestyńczyka w świecie, uruchamiającego motyw wiecznego tułacza. Los ten można porównać, jak często podkreśla w wywiadach, do żydowskiego doświadczenia sprzed powstania państwa Izrael.

„Tam gdzieś musi być niebo”, „Czas, który pozostał”, „Boska interwencja”, reż. Elia Suleiman


Bohater „Tam gdzieś musi być niebo” tuła się po świecie, odwiedza trzy miasta. Nie są to miejsca przypadkowe.  To trzy małe ojczyzny reżysera, który po opuszczeniu Izraela w latach 80., jako młody chłopak imający się różnych zajęć, prawie dekadę spędził w Nowym Jorku. Obecnie wraz z żoną, Yasmine Hamdan – libańską piosenkarką pamiętaną z „Tylko kochankowie przeżyją” Jarmusha, która przy „Tam gdzieś musi być niebo” pracowała jako konsultantka muzyczna – mieszka w stolicy Francji. No i w końcu rodzinny Nazaret – nudny, zgrzebny, smutny. Pusty, bo pozbawiony już rodziców, o których opowiadał we wcześniejszych filmach. W najnowszym zostały po nich jedynie sprzęty medyczne – niechciane pamiątki, których przed wyjazdem się pozbędzie. W domu rodzinnym wiszą jeszcze ich zdjęcia. Te ocali i wozić będzie je ze sobą po świecie, nieustannie oferującym mu różnego rodzaju nieprzyjemności. W Nazarecie napastowany jest przez sąsiadów. W Paryżu obezwładnia go widok kobiet odsłaniających swe wdzięki. Stany widzi zaś jako kraj policyjny: stróże prawa namiętnie przeszukują go na lotnisku, a cywile robią zakupy w warzywniaku uzbrojeni są po zęby.


W żadnym z tych miast bohater nie czuje się do końca u siebie, pozostaje wyłączony z ich naturalnych nurtów i obiegów. Dlatego też większość scen w jego filmach wypełniają przestrzenie niczyje, „nie-miejsca”: poczekalnie, taksówki, lotniska, knajpy, parki. Suleiman pokazuje, że to nie-przynależność może być najistotniejszym składnikiem tożsamości. Być może nie tylko palestyńskiej. Paradoksalnie jednak, jak bardzo prywatne i osobne nie byłyby dzieła Suleimana, to właśnie one najmocniej zapisały się na kartach historii palestyńskiego kina – ze względu na swoje sukcesy. To on był pierwszym palestyńskim filmowcem, którego film trafił do dystrybucji w Stanach Zjednoczonych („Kroniki znikania”, nagroda za najlepszy debiut w Wenecji w 1996 roku), i pierwszym, którego włączono do oficjalnej selekcji festiwalu w Cannes. W 2002 roku jego „Boska interwencja” otrzymała tam Nagrodę Jury oraz FIPRESCI, następnie zaś jej producent Humbert Balsan – wcześniej produkujący filmy Bressona, Denis czy Von Triera – zgłosił film do Oscara jako reprezentanta Palestyny. Akademia odrzuciła go ze względu na to, że „taki kraj nie istnieje”, cel został jednak osiągnięty. Sprawa stała się głośna, wywołała dyskusje, które zaowocowały przyznaniem nominacji „Przystankowi raj” Hany’ego Abu Assada trzy lata później.


„Tam gdzieś musi być niebo”„Tam gdzieś musi być niebo”, reż. Elia Suleiman, Francja, Kanada, Turcja 2019, w kinach od 10 stycznia 2020To właśnie pamięci Balsana, mocno wspierającego arabskie kino, poświęcone jest „Tam gdzieś musi być niebo”. Drugim adresatem filmu jest angielski krytyk sztuki John Berger, którego Suleiman poznał przypadkiem jako młody chłopak i pozostał z nim w przyjaźni do śmierci autora „Sposobów widzenia” (w 2011 roku brytyjski reżyser Mike Figgis utrwalił ich rozmowę, dowodzącą, że Suleiman potrafi jednak mówić). Do dziś twierdzi, że w dużej mierze to właśnie wartościowe przyjaźnie – obok Bergera, z Edwardem Saidem czy Jamesem Shamusem – wpłynęły na jego artystyczne gusta i horyzont intelektualny. Bo nie skończył żadnej szkoły filmowej, jest filmowcem samoukiem, ale może właśnie dlatego udało mu się stworzyć zupełnie unikalny charakter pisma. Czerpie on ze środków przynależnych kinu dokumentalnemu – rzadko pracuje z profesjonalnymi aktorami, kręci w naturalnych lokacjach, większość scen opiera się na uważnej obserwacji. Jest w jego ujęciach coś z „cierpliwego oka”, nawet jeśli w istocie nie jest to oko dokumentalisty, pozwalającego światu przemówić, ale twórcy poddającego go skrajnej subiektywizacji i formalnej nadorganizacji.

Skomplikowanie proste kino Suleimana czyta się trochę jak poezję, gdzie każde słowo (lub każdy obraz) znaczy jakby więcej, gdzie najważniejsza jest ich kontemplacja. W  „Tam gdzieś musi być niebo” oglądamy miasta wyczyszczone z ludzi, w kadrze pojawia się tylko to, co dla twórcy akurat ważne. Jak w scenie z ptaszkiem (pierwszy raz Suleiman korzystał z efektów specjalnych, animując go komputerowo) wprowadzającym się do hotelowego pokoju, w którym bohater próbuje pisać. Właśnie w takich momentach ujawnia się też polityczność tych filmów. Oparta na kondensacji znaczeń wizualna poezja, którą tworzy Suleiman, jest bowiem par excellence romantyczna: skierowana tyleż na kontrolującego każdy jej aspekt autora, co na kraj, którego nie ma, który nosi w sobie i nieustannie stwarza. Brzmi nazbyt wzniośle? Reżyser rozbija ten balon humorem, ale jak sam przyznaje – to humor stagnacji, braku nadziei, humor getta. Uśmiechanie się pod nosem, by dodać sobie odrobiny nadziei.