Niecała prawda

10 minut czytania

/ Film

Niecała prawda

Agnieszka Jakimiak

„Jojo Rabbit” miał być idealnym filmem na czasy, kiedy prawicowe ruchy dochodzą do głosu na całym świecie, a polityki wielu krajów karmią się nienawiścią i ostracyzmem. Film jednak zbyt uparcie uderza w pozytywną nutę. Za jednym zamachem bagatelizuje wszystko, co trudne i traumatyczne

Jeszcze 3 minuty czytania

Kto nie ma chwilami ochoty na film, który ukoiłby najgorsze lęki, opowiedział trochę jaśniejszą wersję historii ludzkości, przekonał, że świat nie jest dogłębnie zepsuty, i pokazał, że dobro potrafi zwyciężać? Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie obejrzał przeciętnej komedii romantycznej albo średnio śmiesznego buddy movie tylko po to, żeby na moment zapomnieć o złu przenikającym ludzkie intencje i przerażającym poczuciu osamotnienia, które czasem odczuwamy w konfrontacji z rzeczywistością. Niech wystąpi ta, która nie leczyła czkawki po nastoletniej melancholii kinowym banałem albo pstrokatą filmową głupotką. Wszyscy pod tym względem bywamy Taiką Waititi, który wyreżyserował „Jojo Rabbit”. Nie wszyscy jednak bywamy ludźmi, którzy nominują jego najnowszy film do Oscara.

„Jojo Rabbit” musi mieć w sobie coś wyjątkowego, co sprawiło, że – mimo niechęci krytyków – był w stanie podbić serca i umysły widzów. I to na tyle, żeby mała historyczna fantazja stała się dla nich ważnym punktem odniesienia wśród filmów zeszłego roku. Być może to kwestia uroku i lekkości: opowieść o małym chłopcu, który tak usilnie poszukuje zaczepienia i wsparcia dla swojej kształtującej się tożsamości, że obiera Hitlera na wyimaginowanego towarzysza przygód, jest w pewnym sensie metaforą ideologicznej naiwności w trudnych czasach. Być może mamy po prostu dość mrocznych narracji o Holokauście, drążenia w historycznych traumach, grzebania w kronikach podłości i okrucieństwa. Mały Jojo (Roman Griffin Davis), który ma tylko dziesięć lat i jest zapatrzony w nazistowską symbolikę, chciałby stać się dzielnym skautem, ale czasy drugiej wojny światowej w Trzeciej Rzeszy wyraźnie temu nie sprzyjają. Jest w końcu tylko skołowanym i niedojrzałym dzieciakiem, zagubionym w rzeczywistości przebranej za nazistowską republikę. Wystarczy jedno spotkanie z młodą Żydówką Elsą (Thomasin McKenzie), którą matka Jojo (Scarlett Johansson) ukrywa w ich domu, żeby nazistowski sztafaż zaczął topnieć i odkrył tętniące w aorcie ludzkości dobro, które zawsze wygrywa.

Problem polega tylko na tym, że nie zawsze wygrywa. Że jedno spotkanie nie wystarczy. Że nazizm nie jest przebraniem, ale realną ideologią, która doprowadziła do śmierci milionów osób. A niektóre fascynacje są groźniejsze niż inne i mają nieco poważniejsze konsekwencje. Oczywiście „Jojo Rabbit” nie jest dokumentem, ale historyczną fantazją, w ramach której Waititi może zaproponować własną wersję wydarzeń i sztafaż zupełnie odmienny od rzeczywistego. Nie znaczy to jednak, że przy tej okazji nie warto zadać pytania, czego w tej wersji brakuje. Oraz: czemu brakuje właśnie tego?

Brakuje bowiem całkiem sporo. Począwszy od szczegółów: nie ma za bardzo brudu, głodu, krwi i potężnych zniszczeń, które niesie ze sobą wojna – dom Jojo i jego matki Rosie trzyma się mocno w obliczu bombardowań, nawet klamka nie odpada z drzwi, kiedy kolejne pociski rozszarpują pobliskie domostwa. Film Taiki Waititi perfumuje chaos wojennego spustoszenia i zamienia go w łatwy do strawienia kolorowy kalejdoskop.

Gorzej jednak ma się sprawa z ogółami: w „Jojo Rabbit” nie ma ani jednego złego nazisty. Naziści są śmieszni, mają zabawne kostiumy i uparty, ale wydumany i komiczny etos; naziści są tylko prawymi ludźmi w przebraniu, do którego zmusiła ich trudna historyczna epoka; naziści to tak naprawdę zakamuflowani członkowie ruchu oporu albo homoseksualiści skłonieni do ukrywania swojej orientacji pod mundurem z podwójną błyskawicą. Naziści jako naziści właściwie nie istnieją. Można zadać sobie pytanie: kto w takim razie był odpowiedzialny za Zagładę? „Jojo Rabbit” nie udziela jasnej odpowiedzi, ale po filmie z dość dużą pewnością można stwierdzić, że na pewno nie my. Na pewno nie oni. Na pewno nie ludzie, bo ludzie to istoty, które nawet pod pancerzem ideologii skrywają pokłady empatii i dobra, a jeśli postępują niesłusznie, to tylko dlatego, że wielkie Coś zagnało ich w kozi róg.

„Jojo Rabbit”, reż. Taika Waititi

„Jojo Rabbit” miał być idealnym filmem na nasze trudne czasy. Prawicowe ruchy dochodzą do głosu na całym świecie, polityki wielu krajów karmią się nienawiścią i ostracyzmem, wzrastają społeczne lęki. Taika Waititi stwierdził, że najlepszą kinową odpowiedzią na epokę wzmożonego niepokoju jest rozładowanie napięcia śmiechem i parodią – i tutaj zapewne się nie pomylił. Żarty z Hitlera (granego zresztą przez samego Taikę Waititi) jako napompowanej do granic patosu figury, której balon pęka przy każdej możliwej okazji, są skuteczne i zabawne. Trudniej jest mi się zgodzić z tym, że równie wielki potencjał tkwi w przesładzaniu historii o ludzkiej solidarności i miłości, która zwycięży wszystko nawet w obliczu fali nazizmu. „Jojo Rabbit” wybrzmiewa pod tym względem fałszywym tonem, zbyt uparcie uderza w pozytywną nutę, za jednym zamachem bagatelizuje wszystko, co trudne, traumatyczne i nieprzeżywalne.

Opowiem teraz inną historię, przykrzejszą. Druga wojna się kończy, Niemcy i Austriacy przegrywają. Młody Johannes, który ukrywał w domu Żydówkę Elsę, wychodzi na ulicę i trafia na zamęt – mieszkańcy Wiednia znają nowiny, liczą na to, że Amerykanie i Brytyjczycy wyzwolą ich, zanim zrobią to Sowieci, przyszłość Austrii jest niepewna. Chłopak wraca do domu, gdzie przebywa schorowana babcia, która kibicowała Rzeszy w wojennych wysiłkach, i Elsa, która wciąż się ukrywa. Johannes jest zakochany w Elsie i ogarnia go lęk, że jeśli wyzna jej prawdę o zwycięzcach wojny, ta od niego odejdzie. Decyduje się na kłamstwo. Mówi Elsie: „Wygraliśmy wojnę”. Elsa nie ma dostępu do wieści ze świata, nie kupuje gazet, nie może słuchać radia, musi uwierzyć Johannesowi – szesnastolatkowi, który w trakcie wojny kochał Hitlera, ale obdarzył dziewczynę opieką i troską, a sam jako dziecięcy żołnierz oberwał mocno w trakcie nalotów, kiedy pocisk urwał mu rękę i doprowadził do tego, że jego twarz została w połowie sparaliżowana. „Jojo Rabbit”, reż. Taika Waititi„Jojo Rabbit”, reż. Taika Waititi. USA 2019, w kinach od 24 stycznia 2020 Elsa jest załamana nowinami, Johannes jest przerażony ogromem własnego kłamstwa, ale decyduje się brnąć w nie dalej. Po kilku tygodniach depresji Elsa zaczyna drążyć – chce znać szczegóły zakończenia wojny. Johannes wmawia jej, że terytorium Rzeszy rozpościera się między Rosją a Afryką Północną, a wszyscy Żydzi zostali wysłani na Madagaskar. Pozwala Elsie zająć pokój gościnny, ale ostrzega, że w ramach ostrożności zawsze będzie zamykał go na klucz. Johannes tworzy dla Elsy nowy rodzaj piekła. Elsa będzie dociekać, czy może dołączyć do Żydów na Madagaskarze – wtedy Johannes wyjawi jej kolejne kłamstwo: gdyby wyszła na ulicę, zostałaby rozstrzelana, wszyscy Żydzi zginęli. Elsa zacznie odmawiać jedzenia, spróbuje popełnić samobójstwo – Johannes oskarży ją o manipulację. Babcia umiera, Elsa może poruszać się po całym domu, ale nie wolno jej podchodzić do okien. Johannes próbuje odizolować ją od świata i zatrzymać wyłącznie dla siebie. Miną cztery lata, zanim Elsa zorientuje się, że dach nad jej głową nie jest domem, ale więzieniem. Te cztery lata to okres wzajemnych tortur i upokorzeń, zmuszania Elsy do miłości i oczekiwania od niej wdzięczności, obarczania jej winą i zakopywania jej kruchego bycia pod kaskadą wyrzutów sumienia.

Tak mniej więcej wygląda część książki „Caging Skies” nowozelandzko-belgijskiej pisarki Christine Leunens – ta część, której Waititi nie włączył do swojej adaptacji. Zamiast okrutnej opowieści o torturach stosowanych przez jedną osobę wobec drugiej – mamy w filmie historię pięknej przyjaźni rodzącej się w trudnych czasach. Zamiast bolesnego przykładu tego, jak nazizm przenika prywatną sferę i dokonuje zniszczeń w psychologii jednostek, oglądamy uroczy lunapark, w którym dobro zwycięża nad ideologicznym omamieniem. Książka Leunens rozpoczyna się znamiennymi słowami: „Wielkie niebezpieczeństwo związane z kłamaniem polega nie na tym, że kłamstwa to nieprawdy, które z definicji są nierzeczywiste, ale na tym, że stają się one rzeczywiste w umysłach innych ludzi. Uciekają przed uściskiem kłamcy niczym nasiona wypuszczone na wiatr, rozsiewając własne życie w najmniej przewidywalnych miejscach, aż pewnego dnia kłamca odkrywa, że oddaje się kontemplacji samotnego, ale jednak zdrowego drzewa, wyrosłego na poboczu jałowego klifu. (…) Jest ono niezwykle piękne w swojej samotności, zbudowane na jałowej nieprawdzie, a jednak zielone i bardzo żywe”.

Nie mam wątpliwości, dlaczego „Jojo Rabbit” podbił serca publiczności: uroczy chłopiec, który trochę jest nazistą, ale tak naprawdę wcale nim nie jest, cięta i wygadana dziewczyna, która myśli, że lata ukrywania się w schowku idą na straty, ale w rzeczywistości odnajduje przyjaźń swojego życia, ciapowaty i nieskuteczny awatar Hitlera, który nie ma żadnej władzy nad światem, śmieszni naziści w wojennej rzeczywistości przepełnionej ciepłem i troską – to doskonały przepis na poprawę humoru, w dodatku z domieszką przewrotnej ironii. „Jojo Rabbit” to film kompensacyjny, ale jego wydźwięk i charakter znajdują się na antypodach „Bękartów wojny” Tarantino. Zamiast bawić się narracją o zemście i czerpać perwersyjną przyjemność z wywracania historii na opak, „Jojo Rabbit” po prostu przekonuje, że ludzkie cierpienie nie idzie na marne, a dobro wysłane do świata zawsze wraca. Czyżby? „Jojo” pnie się w górę niczym zielone i piękne drzewo, ale niestety jego korzenie tkwią w jałowej nieprawdzie.